Podróż po rzece Orinoko/Wodospad w Atures

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Humboldt
Tytuł Podróż po rzece Orinoko
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Fahrt auf dem Orinoko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WODOSPAD W ATURES.

Nowa przeznaczona dla nas piroga naładowana została jeszcze przed wieczorem. Była ona, jak wszystkie indyjskie kanoe, wyciosana i wypalona potem z pnia drzewa, długa na stóp czterdzieści, a trzy stopy szeroka. Nie mogły w niej siedzieć obok siebie trzy osoby. Pirogi są łatwo zwrotne i chybkie, ale zarazem tak mały opór stawiają wodzie, że chcąc na chwilę wstać, trzeba wołać na wioślarza, by przesiadł na przeciwległą stronę. Inaczej nierównomiernie rozłożony ciężar spowoduje zanurzenie jednej z burt pod wodę. Trudno sobie wyobrazić, jak łódź taka jest niewygodna.
Dopiero 10 kwietnia o dziesiątej rano mogliśmy wyruszyć w drogę. Z trudem przywykliśmy do nowej pirogi, będącej nowem więzieniem. Chcąc zyskać bodaj trochę na szerokości zrobiliśmy w części tylnej poprzeczną kratę z prętów sterczącą po obu stronach poza burty, nad nią zaś dach z liści. Ale dach ten, el toldo, był bardzo niski, tak że trzeba było pod nim siedzieć w kucki, albo leżeć, nie widząc nic. Nie sposób było podnieść dachu, gdyż dawałby zbyt wielki opór wiatrowi i utrudniał wiosłowanie pod prąd rzeki, a przytem obciążyłby łódź, którą i tak trzeba było wlec lądem od jednej do drugiej katarakty. Pod dachem mogły leżeć cztery osoby, ale nogi wystawały daleko poza kratę, a w razie deszczu mokliśmy aż do kolan. Posłanie ze skór wolich i tygrysich nie było również wygodne, gdyż pręty gniotły poprzez cienką ich warstwę. Przednią część pirogi zajmowali wioślarze, z krótkiemi łopatkami, wiosłujący w takt monotonnej pieśni. Klatki, coraz to liczniejsze, z małpami i ptakami wisiały pod dachem. Była to nasza menażerja podróżna, a chociaż dużo zginęło skutkiem przypadków i z gorąca, to jednak po powrocie z Kasikuiare mieliśmy ich jeszcze czternaście. Podczas obozowania zwierzęta i przyrządy umieszczano zawsze pośrodku, wokoło hamaki, potem słali sobie łoża Indjanie, a na zewnątrz rozpalano krąg ognisk, dla odstraszenia jaguarów. O świcie małpy zaczynały wrzeszczeć w odpowiedzi małpom leśnym, a ta sympatja zwierząt w niewoli dla zwierząt wolnych była wprost wzruszająca.
Piroga była tak przepełniona, że suszone rośliny, kufry, sekstans, kompas i instrumenty meteorologiczne mieściły się pod kratą, na której leżeliśmy wyciągnięci przez większą część dnia. Chcąc dobyć coś z kufra, czy użyć instrumentu trzeba było przybijać do brzegu i wysiadać. Dołączała się do tych niewygód jeszcze plaga moskitów, grasujących pod niskim dachem, oraz żar wydzielany przez nagrzane z góry liście palmowe. Co chwila staraliśmy się urządzić jakoś znośniej, ale nie było sposobu. Jeden krył się przed komarami pod prześcieradło, drugi radził rozpalić pod dachem ognisko, dla ich odpędzenia. Ale dym gryzł w oczy, a ognisko zwiększało jeszcze upał. Wszystkie te przeciwności znosiliśmy jednak jakoś pogodnie, złączeni serdeczną sympatją i rozkoszując się wspaniałą przyrodą tych okolic nadbrzeżnych. Szczegóły te podaję też nie poto, by się użalać, ale dla scharakteryzowania żeglugi po Orinoku i uzasadnienia, czemu nie mogliśmy, wraz z Bonplandem, mimo najlepszych chęci, dokonać wszystkich spostrzeżeń i wykorzystać naukowo w pełnej mierze podróży.
— Od misji mojej będziecie podróżowali, jak niemi — rzekł zacny zakonnik przybywszy do Uruany. Przepowiednia ta ziściła się niemal dokładnie. Często nie mogliśmy się porozumieć z krajowcami mimo kilku tłumaczy i wielokrotnego powtarzania jednych pytań. Istnieje takie mnóstwo narzeczy nad Metą, Orinoko, Kasikuiare i Rio Negro, że nie sposób ich ogarnąć przy największych nawet zdolnościach językowych. Taką była sytuacja nasza począwszy od Angostury, aż do fortu San Karlos nad Rio Negro.
Jedenastego kwietnia pod wieczór chmury pokryły niebo, wiatr uderzał, to znów chwilami cichł zupełnie, a wszystko świadczyło, że nadciąga burza. Niebawem lunął deszcz, który nas przemoczył mimo liściowego dachu, płosząc jeno na pewien czas nieznośne komary. Dotarliśmy do katarakty Karivenu, a prąd wody wzmógł się tak, że ledwo zdołaliśmy wylądować, gdyż ciągle porywał pirogę ze sobą. Wkońcu skoczyło w wodę dwu salivas’ów, wyśmienitych pływaków i wziąwszy statek na linę przytroczyli go do nagiej skały, na której przenocowaliśmy. Burza trwała długo w noc i ciągle baliśmy się, że fale oderwą pirogę od lądu.
Dwunastego kwietnia ruszyliśmy dalej, o czwartej rano, a misjonarz wyraził obawę, że trudno nam będzie przebyć progi skalne przy ujściu rzeki Mety, Indjanie wiosłowali przez dwanaście godzin bez przerwy, nic nie jedząc prócz manjoku i bananów. Jest to rzecz nader trudna przezwyciężyć prąd wody pod kataraktami. Indjanie z nad Orinoko i Amazonki czynią to jednak, podróżując przez dwa miesiące wodą. Zdumiewa siła fizyczna i wstrzemięźliwość tych ludzi. Mąka i ciała zawierające cukier, czasem ryby i tłuszcz żółwich jaj zastępują im pożywienie, jakie dają ptaki i ciepłokrwiste zwierzęta.
Łożysko rzeki, na przestrzeni tysiąca dwustu metrów było zasypane złamami granitu. Miejsce to posiada nazwę Raudal de Kariven. Przemykaliśmy kanałami pięciu nieraz zaledwo stóp szerokości, a czasem wpadała piroga pomiędzy dwa bloki, utykając pośród nich. Unikaliśmy miejsc, którędy woda pędziła z hukiem. Ale nie zachodzi tu niebezpieczeństwo prawdziwe, o ile ma się dobrego, indyjskiego sternika. Gdzie nie można było przełamać prądu, wskakiwali w wodę wioślarze, przywiązywali linę do skały i przeciągali łódź. Działo się to bardzo powoli i nieraz wychodziliśmy na wiążące nas skały. Posiadały wszelkie kształty i barwy, były przeważnie zaokrąglone, czarne, lśniące ołowiano i bez wszelkiej wegetacji. Wprawia w zdumienie, gdy się widzi jak nagle znika gdzieś woda jednej z największych rzek świata. Nieraz zdala, od strony brzegu widzieliśmy ogromne bloki granitu oparte o siebie i zamykające koryto.
Od ujścia Mety mniej znacznie w Orinoku raf i skał, tak że na przestrzeni kilometra płynęliśmy wolnem, szerokiem korytem. Indjanie wiosłowali, nie pchając pirogi i nie rozdzierając nam uszu dzikimi okrzykami. Noc już zapadła, kiedyśmy dotarli do miejscowości, zwanej Raudal de Tabaje. Indjanie nie mieli odwagi płynąć dalej ku katarakcie, przeto zanocowaliśmy w miejscu nader niemiłem, na płycie kamiennej, nachylonej pod silnym kątem, mieszczącej w szczelinach roje nietoperzy. Przez całą noc ryczał w pobliżu jaguar, a pies nasz odpowiadał szczekaniem. Daremnie wyczekiwałem gwiazd na niebie straszliwie czarnem. Gdzieś, w dali huczał grzmot, a dudnienie wody pod naszemi nogami naśladowało go.
Trzynastego kwietnia przebyliśmy wczesnym rankiem progi skalne i wysiedli na ląd. Pater Zea chciał odprawić nabożeństwo w nowej, pobliskiej misji San Borja, założonej przed dwoma laty. Zastaliśmy tam sześć chat, zamieszkałych przez nowonawróconych guahibów. Nie różnili się oni niczem od dzikich Indjan, tylko w czarnych, niewielkich oczach tliło ożywienie większe, niż u mieszkańców innych misji. Nie chcieli nawet skosztować wódki. Kilku z nich miało brody, co ich napawało widać dumą, gdy brali nas za podbródki, dając do zrozumienia, że są całkiem do nas podobni.
Guahibowie nawykają bardzo trudno do życia osiadłego. Wolą żyć zgniłymi rybami, stonogami i robactwem, niż uprawiać kawałek ziemi. Dlatego mówią o nich pobratymcy z innych szczepów, że guahibo zjada wszystko co znajdzie na ziemi i pod ziemią.
W miarę posuwania się Orinokiem, ku południowi gorąco nietylko nie wzrasta, ale łagodnieje. Ciepłota powietrza wynosiła w dzień 26 do 27 stopni Celsjusza, w nocy nawet tylko 24. Mimo to jednak plaga moskitów przybrała rozmiary wprost straszliwe. Nigdzie nie cierpieliśmy tak bardzo, jak w San Borja. Ledwo się wyrzekło słowo, czy odsłoniło twarz, pełno było owadów w ustach i w nosie. Skóra piekła nas tak, żeśmy sądzili, iż termometr wskazuje conajmniej 36 stopni i byli zdumieni, że tak nie jest. Noc spędziliśmy nad brzegiem Guaripo, ale kąpać się nie miał nikt odwagi, z obawy przed rybami karaibami, oraz krokodylami, które dochodziły tu do dwudziestu czterech stóp długości.
Czternastego kwietnia wygnała nas w drogę plaga zancudos już o piątej rano. Nad wodą mniej było owadów, niż pod lasem. W miarę posuwania się pod prąd wody rozwierała się przed nami coraz to bardziej urocza panorama wybrzeży.
W poprzek biegu Orinoka biegnie od południa ku północy pasmo granitowych gór. Dwa razy zatem owa rzeka żłobi sobie koryto w skałach, które tworzą progi, wały i zapory. Obraz to niesłychanie piękny. Wydaje się, że woda uniesioną została w górę, złudzenie to wywołuje piana tryskająca wszędzie, mgła wodna przelśniona słońcem, oraz ogromne wodospady, których nie sposób objąć spojrzeniem.
Przedziwne to zjawisko natury zwróciło już przed wiekami uwagę mieszkańców Nowego Świata. Gdy Diego de Ordaz, Alfonso de Herera, oraz nieustraszony Raleigh (angielski wojownik 1552—1618) dotarli do ujścia Orinoka, Indjanie podali im wieść o wielkich kataraktach. Ale w opowiadaniach tych pomieszano je z wodospadami, położonymi dalej na wschód. W gorących krajach bujność roślinności tamuje komunikowanie się ludów pomiędzy sobą, mimo to jednak wieści dotyczące wielkich rzek dochodzą daleko. Orinoko, Amazonka, oraz Urugwaj pokrywają siecią dopływów i rozlewisk lesisty kraj, zamieszkały przez ludność ludożerczą jeszcze napoły. Przed dwustu zaledwo laty rozpowszechniać się tu zaczęła religja chrześcijańska, ale na długo przed wprowadzeniem uprawy roli krążyły wśród licznych, zwalczających się wzajem plemion pasterskich, najczęściej przy sposobności handlu zamiennego, wieści o zdumiewających zjawiskach natury, wodospadach, wulkanach i górach pokrytych śniegiem, nietopniejącym nawet w lecie. W odległości trzystu mil od wybrzeża, w samem sercu Ameryki południowej, pośród ludów, których wędrówki nie przekraczają trzech dni podróży, snują się wieści o oceanie, i wyrażenia oraz znaczenie ogromnej masy wody słonej, nieogarniętej spojrzeniem. Rozpowszechnianiu się tych wieści pomagają różne wydarzenia, jak wojny szczepowe, zabieranie niewolników, ucieczka ich, powrót do swoich i powtarzanie tego, co który słyszał w obcych, dalekich okolicach. Czasem natrafi ktoś w wielkiej odległości od morza na kościec kopalnego potworu morskiego i daje to nowy pochop do opowiadań. Ze zdziwieniem słyszy wędrowiec różne takie szczegóły z ust tubylców, którzy nigdy nie byli nad morzem. Na niskim stopniu kultury następuje wymiana myśli wcześniej, niż wymiana produktów.
Piętnastego kwietnia opuściliśmy wyspę Panumana przed wschodem słońca. Niebo było zachmurzone i przelatywały błyskawice, ale grzmotów nie było, gdyż burza szalała wysoko w powietrzu, nad ziemią nie było najlżejszego powiewu, a upał panował nieznośny, gdyż żar rozpalonej ziemi odbijał się od chmur i wracał na dół.
Jak zawsze podchodziły do nas jaguary, rycząc tuż w pobliżu. W okolicy katarakt jest ich tyle, że zajmują chaty Indjan, robiąc z nich sobie legowisko, jak mi to opowiadał jeden naoczny świadek. Raz zajęły mu jaguary chatę, w pobliżu konukos wyspy Panumana i po kilku dopiero miesiącach i stoczonej walce zdołał ją odzyskać. Zwierzęta te chętnie szukają schrony w opuszczonych budynkach, a podróżny, jak sądzę, czyni mądrzej nocując pod gołem niebem, przy ognisku, niż w takiej bezpańskiej chacie.
Odjeżdżając z wyspy spostrzegliśmy w dali ogniska dzikich guahibów, a misjonarz poradził dać parę strzałów, by ich odstraszyć i przekonać, że się możemy bronić. Ale dzicy nie mieli widocznie łodzi, a pewnie też ochoty ścigać nas po rzece. Gorąco zmusiło nas do odpoczynku w miejscu zacienionem i zabawialiśmy się łowieniem ryb, których było tyle, żeśmy ich nie mogli zabrać ze sobą. Późną nocą dotarliśmy tuż pod wielką kataraktą do zatoki zwanej portem niższym, puerto de abaxo i udaliśmy się nie bez wysiłku, po ciemku, wąską ścieżyną do misji Atures, położonej o milę od brzegu. Musieliśmy przejść równinę pokrytą wielkimi złomami granitu.
Zaczęto wyładowywać pirogę, a tymczasem my z brzegu patrzyliśmy na spienione wody w zacieśnionem korycie.
Aż do miejsca przypływu Anaveni, to znaczy na przestrzeni 260 mil żeglować można swobodnie po dolnem Orinoku. Jedyną przeszkodę stanowią pnie drzew wyrwanych w czasie przyboru i niesione na fali. Źleby wyszła na tem piroga, gdyby nocą wpadła na taką kratę z drzewa i roślin wodnych, która przypomina pływające łąki Missisipi i pływające ogrody jezior meksykańskich. Korzystają z tego Indjanie chcący napaść jakiś inny szczep. Związują kilkanaście kanoe, nakrywają trawą i gałęźmi, tworząc taką pływającą łąkę, którą woda niesie. Również i karaibowie odznaczali się, podobno dawniej, wielką biegłością w takim podstępie, dotąd stosowanym zresztą przez przemytników z Angostury, którzy oszukują w ten sposób straż celną. Powyż Anaveni napotyka się katarakty, czyli raudale Atures i Maypures. Obie te zapory biegnące od brzegu do brzegu wyglądają na ogół jednako. Są to liczne wyspy, tamy skalne i spiętrzone bloki, które porastają palmy i krzewy. Pośród nich szumią i huczą spienione fale ogromnej rzeki. Powyż Maypures rozwiera się znowu wolna przestrzeń długości blisko 170 mil, aż niemal do samych źródeł Orinoka, to znaczy do raudalu guahibów,

Tutaj jednak gdzie dotarliśmy, w nielicznych jeno miejscach można było dojść aż do samego koryta rzeki, oraz kąpać się we wodzie zatok wirującej powoli. W Alpach, Pirenejach, czy nawet Kordylierach słynnych z rozszarpania terenu i śladów zniszczenia nie natrafi jednak podróżny na nic podobnego. Trudno dać w słowach przybliżony choćby obraz tego chaosu. Na przestrzeni przeszło pięciu mil przecinają koryto w poprzek progi, tamy i zapory skalne. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniają wyspy, pagórzyste, pełne wyżyn i wklęsłości, mające po kilkaset metrów długości. Inne są to małe, płaskie rafy. Wyspy te dzielą rzekę na mnóstwo wąskich koryt o rwącym prądzie, wszystkie zaś porasta gęstwa palm. Przedziwnie wyglądają te palmowe gaje pośrodku wody. Woda rzuca się w czeluście i groty skalne, tak że nieraz słyszeliśmy szum wody jednocześnie nad głową i pod stopami. Orinoko przybiera
tu postać niezliczonych wodospadów drążących sobie drogę przez skały. W zdumienie wprawia ich ilość, każdy zaś niesie niewiele wody. Znikają pod ziemią, tryskają w górę, huczą i rzucają pianę. Mniejsze zapory przebywają Indjanie w ten sposób, że płyną naprzód i wciągają łódź liną na grzbiet progu. Jest to praca mozolna i często łódź napełnia się przytem wodą. Nieraz ulega kanoe strzaskaniu o skały, a wówczas skrwawieni żeglarze z trudem zmykają wpław na najbliższą wyspę. W miejscach gdzie progi są wysokie i całkiem zamykają koryto, transportuje się łodzie brzegiem, tocząc je na prymitywnych walcach z cienkich pni drzew, aż tam, gdzie rzeka znowu zaczyna być spławna.

Dnia 16 kwietnia dowiedzieliśmy się, że pirogę naszą przeprowadzono przez progi i że czeka na nas w puerto de ariba, czyli porcie wyższym.
Jaguary w okolicach Atures są tak zuchwałe, że porywają po wsiach świnie biednym Indjanom. Pewien misjonarz opowiedział pewne zdarzenie, świadczące o łagodności tych z pozoru dzikich zwierząt. Kilka miesięcy przed naszem przybyciem pewien jaguar, którego uważano za młodego choć był wielki, bawił się z dzieckiem i zadrasnął je przypadkiem. Owo wyrażenie „bawił się“ wygląda dziwnie, jednak miałem sam dowody czegoś podobnego. Dwoje dzieci indyjskich, chłopiec i dziewczynka, siedziało w trawie. Około drugiej po południu przybiegł z lasu jaguar i zaczął wokoło skakać jak kot. Malcy nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, a jaguar zbliżył się i zaczął klepać łapą chłopca po głowie. Zrazu czynił to lekko, potem jednak coraz mocniej, i krew pociekła od zadraśnięcia pazurem. Widząc to, chwyciła dziewczynka gałęź i zaczęła bić jaguara, który uciekł niezwłocznie do lasu. Na krzyk dzieci przybiegli starsi i spostrzegli umykającego jaguara.
Sam widziałem oboje dzieci. Chłopak był bystry i wydawał się inteligentnym. Pazur jaguara zdrapał mu tylko trochę skóry na czole i głowie. Skądże się wzięła owa sympatja dla dzieci u zwierza, którego dość łatwo zresztą oswoić, który atoli na wolności jest krwiożerczy i okrutny? Możnaby wprawdzie przypuszczać, że uważał malców za swą zdobycz i bawił się nimi, jak kot ptakiem z przyciętemi skrzydłami, dlaczegóż jednak uciekł przed bijącą go dziewczynką? Jeśli zaś nie zbliżył się do dzieci pod przymusem głodu, to pocóż wogóle przybiegł? Nienawiść i sympatja zwierząt kryje dużo tajemnic. Zdarzało się, że lew rozszarpywał dwa, czy trzy psy wpuszczone do klatki, zaś odrazu pieścić zaczął czwartego, który, śmielszy od tamtych chwycił go za grzywę. Wydaje się jakby słabe stworzenie, pociągało silne tem więcej, im większe mu okazuje zaufanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexander von Humboldt i tłumacza: Franciszek Mirandola.