Podróż podziemna/Rozdział 15

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 15.

Przybycie na górę Sneffels.

Sneffels ma wysokości 5000 stóp. Szliśmy jeden za drugim, wyprzedzani przez przewodnika. Droga była tak wąska, że dwie osoby iść obok siebie nie mogły. Rozmowa też była uniemożliwiona.
Jako prawdziwy bratanek profesora Lidenbrocka, obserwowałem wciąż bogactwa mineralogiczne tej okolicy i myśl moja ogarniała wszystkie bogactwa Islandji.
Wyspa ta, tak bardzo ciekawa, wynurzyła się z morza w epoce bardzo odległej.
Islandja cała ma grunt wulkaniczny. Droga nasza z każdą chwilą stawała się uciążliwszą. Skały wciąż przeszkadzały, zbocza gór były okropnie strome, trzeba było jechać z ogromną uwagą, żeby nie narazić się na niebezpieczny upadek.
Jan postępował spokojnie, jakby po najlepszej drodze, niekiedy znikał za ogromnemi odłamami skał i traciliśmy go zupełnie z oczu, wtedy to ostry gwizd, wybiegający z jego ust, wskazywał, gdzie się znajduje i w jakim kierunku mamy za nim postępować. Często też zatrzymywał się, zbierał kawałki skał i układał z nich, jakby drogę, któraby nam była przydatną przy powrocie do domu.
Była to myśl dobra sama przez się, ale, jak się później okazało, zbyteczna. Przez trzy męczące godziny szliśmy na górę, i mimo to nie przeszliśmy całej, musieliśmy jednak zatrzymać u podnóża i pożywić się.
Stryj mój jadł bardzo szybko, aby, jak mówił, prędzej dojść na krater.
Ale podwójne te kąski, zjedzone przez stryja w tym celu, nie zdały się na nic.
Musiał i tak czekać na hasło przewodnika, który po godzinie dopiero wyruszył znowu w wędrówkę.
Trzej islandczycy, którzy nam towarzyszyli, mroczni, o ponurym wyglądzie, nie przemówili przez cały czas ani słowa, jedli powoli, nie podnosząc na nikogo oczu.
Kraina ta ciemna, skalista, nieożywiona kwiatami i zielenią, nie rozweselona śpiewem ptaków, rzucała widocznie cień swój i na tutejszych mieszkańców.
Wszyscy oni byli tego typu, co Jan i trzej wybrani przez niego towarzysze.
Teraz zaczęliśmy przebywać zbocza Sneffels. Jego śnieżny wierzchołek, zdawał mi się być bardzo niedaleki, chwila jeszcze, a myślałem, że stanę na szczycie, tymczasem, jakżeż długie godziny dzieliły nas od celu, jakież straszliwe zmęczenie owładało memi członkami!
Kamienie, po których stąpaliśmy, nie spojone ani ziemią, ani żadną trawką, przy dotknięciu się naszych stóp staczały się w dół z nadzwyczajną szybkością i ginęły bez śladu. W niektórych miejscach przejście zdawało się niepodobieństwem, z pomocą tylko naszych lasek udało nam się dotrzeć do szczytu.
Muszę dodać, że stryj trzymał się mnie wciąż i uważał, żeby mi się co złego nie stało, za każdem mojem zachwianiem podpierał mię swem silnem i pewnem ramieniem.
Można przyznać, że szedł świetnie, co zaś do islandczyków, to ci szli z żywością nie do opisania, i jak wiewiórki na drzewa, tak oni z nadzwyczajną zwinnością wchodzili na górę.
Zdawało mi się niepodobieństwem dotrzeć na sam szczyt, tak wielka była spadzistość tej góry.
Na szczęście po godzinie, zauważyliśmy jakby schody, utworzone przez naturę.
Utworzone były przez potok, który przerywając się, pozostawił wgłębienia i ułatwił tem naszą drogę.
Potok taki zwie się w Islandji „stina“. I jeśliby nie był zatrzymywany podczas drogi przez góry i skały, wpadłby z siłą do morza i tam utworzyłby nowe wyspy.
Jakież on nam oddał przysługi!
Ale dalej poza temi schodami natury, droga znów zaczęła być trudną do przebycia. Spadzistość stawała się coraz większa, i chwilami tylko natrafialiśmy na podobne pierwszemu, udogodnienia.
Krętość drogi uwidoczniała się w tem, że gdy na chwilę, nie mogąc dorównać w marszu mym towarzyszom, zostawałem w tyle, traciłem ich zupełnie z oczu.
O siódmej godzinie wieczorem przeszliśmy dwie mile tych naturalnych schodów górskich i zatrzymaliśmy się już w pobliżu naszego celu.
Morze, któreśmy doskonale mogli obserwować wówczas, znajdowało się od nas na wysokości dwóch tysięcy stu stóp.
Doszliśmy do granicy wieczystych śniegów w Islandji, które rzadkie są w tym kraju z powodu wilgoci klimatu.
Zrobiło się bardzo zimno. Wicher wiał z całą mocą. Byłem znużony niezmiernie. Profesor zauważył to moje zmęczenie, a widząc, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa, zaproponował, pomimo wskazanego pośpiechu, abyśmy odpoczęli.
Oznajmił też o tem przewodnikowi w jego języku, a ten kiwnął głową i wyrzekł: Iść prędzej na bok.
— Trzeba iść wyżej, — rzekł stryj.
Potem spytał przewodnika o powód tego pośpiechu.
Nic nie mówiąc, wskazał mu niezwykłe widowisko.
Trzej islandczycy patrzali przerażonym wzrokiem w przestrzeń. I w rzeczywistości było się czego obawiać.
Zwróciłem oczy na płaszczyznę, i cóż zobaczyłem?
Oto ogromna kolumna z kamieni poruszyła się gwałtownie, piasek i kurz podnosił się, kręcąc w koło, jak trąba, wicher rzucał to wszystko na wzgórki Sneffels, do których właśnie byliśmy przytuleni.
Ogromna, jakby oderwana z niebios chmura, snuła się nad górą czarna mgła z owych piaskowców i porwanego z ziemi kurzu.
Jeśliby ta trąba powietrzna nachyliła się w dół, porwałaby nas niechybnie. Zjawisko to, dość częste podczas wiania wichru nazywa się w języku islandzkim „mistur“.
— Prędzej! prędzej! — krzyczał przewodnik.
Nie rozumiejąc po duńsku, pojąłem jednak niebezpieczeństwo i rzuciłem się pędem za przewodnikiem.
Wkrótce trąba uderzyła w górę, która zatrząsła się straszliwie, kamienie zaś i piasek uchwycony w przelocie, padały, jak deszcz ulewny na górę.
Na szczęście byliśmy na drugiej stronie zabezpieczeni od katastrofy, dzięki tylko roztropności naszego przewodnika.
Gdyby nie on, bylibyśmy odrzuceni martwi, i to na dużą odległość przez tę okropną zawieję z kamieni.
Jan nie uznawał za roztropne przepędzać nocy na urwiskach góry wulkanicznej.
Szliśmy więc dalej w przeróżnych kierunkach przez pięć godzin.
Upadałem ze znużenia, z głodu i zimna. Zgęszczające się coraz bardziej powietrze, nie wystarczało mi na oddychanie.
W końcu o godzinie jedenastej, w nocy, w zupełnej ciemności, dosięgliśmy szczytu Sneffels, skąd mogłem o północy, obserwować z wyniosłości pagórka słońce, rzucające swe blade promienie, na wyspę u stóp moich uśpioną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.