<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Podróż w czasie
Podtytuł Opowieść fantastyczna
Wydawca Bronisław Natanson
Data wyd. 1899
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Wermiński
Tytuł orygin. The Time Machine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Podróżnik po Krainie Czasu wraca.

Sądzę, że kiedy się to wszystko działo, nikt z nas nie wierzył w zupełności w Machinę Czasu. W istocie, Podróżnik po Krainie Czasu był jednym z tych ludzi zbyt śmiałego umysłu, którym z powodu tej śmiałości właśnie wierzyć nie można. Nie wierzyło się w to, co się widziało dokoła niego; zawsze podejrzewało się podejście subtelne, zasadzkę jakiegoś ciekawego pomysłu pod pozorami szczerej otwartości.
Gdyby np. Filby pokazał nam model i objaśnił rzecz słowami Podróżnika, okazalibyśmy mniej sceptycyzmu; z łatwością bowiem zdołalibyśmy przeniknąć jego pobudki: nawet i czeladnik rzeźnicki mógłby zrozumieć Filb’ego. Lecz w naturze Podróżnika tkwiło coś więcej niż powiew dziwactwa, i dlatego nie dowierzaliśmy mu. Rzeczy, które-by ustaliły sławę człowieka mniej zdolnego, w jego ręku wydawały się sztuczkami. Nie wzbudza ufności zbyt łatwe czegoś dokonanie. Ludzie poważni, którzy i jego też brali poważnie, nigdy nie byli bezpieczni od wybryków jego myśli; w końcu zawsze poznawali, że solidaryzowanie się z jego poglądami znaczy tyle, co przyozdabianie pokoju dziecinnego misterną porcelaną chińską. Nie sądzę przeto, żeby który z nas w rozmowach zajmował się bardzo podróżowaniem po Krainie Czasu, przez ten tydzień od ostatniego czwartku, jakkolwiek w większości umysłów naszych bezwątpienia tkwiła dziwaczna myśl jej funkcyi, zrozumiałości jej pomysłu a trudności do uwierzenia jej w praktyce, ciekawiej możliwości anachronizmu i szczególnego pomieszania pojęć, jakie w danym wypadku zachodzi.
Co się tycze mnie osobiście, to głównie byłem zajęty sztuczką z modelem. Pamiętam, że rozprawiałem o tem z Lekarzem, którego w piątek spotkałem w Muzeum Linneusza. Powiedział mi, że w Tubindze widział już coś takiego, co przy pewnym wysiłku mogło zgasić świecę; nie umiał wszakże objaśnić w jaki sposób zrobiony był ten figielek.
W następny czwartek znowu udałem się na ulicę Richmond. Sądzę, że byłem jednym z najstalszych gości Podróżnika w Czasie. Przybywszy dosyć późno, zastałem już cztery czy pięć osób zgromadzonych w salonie. Lekarz stał przed kominkiem, trzymając w jednej ręce jakiś papier, w drugiej zegarek. Obejrzałem się dokoła, szukając Podróżnika, a Lekarz się odezwał:
— Już w pół do ósmej; możemy już chyba zasiąść do obiadu?
— Gdzie on? — zapytałem o gospodarza.
— A, dopiero pan przychodzisz? Coś dziwnego! Ma przeszkodę, od której nie mógł się uwolnić. W tej oto kartce prosi mnie, aby zasiąść do obiadu o siódmej, jeżeli nie wróci. Mówi, że wytłómaczy się po powrocie.
— Zdaje się, że nie warto sobie psuć obiadu — rzekł wydawca naszego dziennika, a w tejże chwili Doktor zadzwonił.
Oprócz Psychologa, Doktora i mnie nikt z obecnych dziś nie był na poprzednim obiedzie. Z nowych gości był Blank, wydawca, o którym wyżej, pewien dziennikarz i jeszcze jeden gość, jakiś badacz, spokojny i lękliwy, którego nie znałem, a który, o ile mi się zdaje, ani razu nie otworzył ust w ciągu wieczora. Przy obiedzie stawiano różne przypuszczenia o nieobecności gospodarza, ja zaś w pół żartobliwym tonie podsunąłem myśl podróży po Krainie Czasu. Wydawca zażądał wyjaśnienia. Psycholog rozpoczął niezręczne opowiadanie o «dowcipnym paradoksie i sztuczce», której byliśmy świadkami przed tygodniem. Był już w środku opowieści, gdy drzwi kurytarza otwarły się zwolna, bez skrzypnięcia. Siedziałem nawprost i pierwszy zauważyłem, że ktoś wchodzi. — Ach — zawołałem — nareszcie!
Drzwi otwarły się szerzej — i Podróżnik w Czasie stanął przed nami. Wydałem okrzyk podziwu.
— Na miłość boską! człowiecze, co się z tobą dzieje? — krzyknął Lekarz, który z kolei po mnie go ujrzał. I cały stół zwrócił się ku drzwiom. — Podróżnik w Czasie miał niepojęty wygląd. Jego surdut był zakurzony, brudny, wzdłuż rękawów czemś zielonem powalany; włosy, w nieładzie, wydawały się przypruszone siwizną — nie wiadomo czy wskutek pyłu, czy też wskutek rzeczywistej zmiany koloru. Blady był jak widmo; nad podbródku miał ciemną szramę, nawpół zabliźnioną, — wyraz twarzy błędny i wyczerpany, jakby po długiem cierpieniu. Na chwilę zawahał się na progu, jakgdyby oślepiony światłem. Następnie wszedł do pokoju: szedł krokiem nierównym, jaki spostrzegałem u kulejących. W milczeniu spoglądaliśmy nań, czekając co powie.
Nie wyrzekł ani słowa, lecz z trudnością zbliżył się do stołu i wskazał na wino. Wydawca napełnił kieliszek szampanem i przysunął mu go. Podróżnik wychylił, i widocznie zrobiło mu to dobrze, bo rozejrzał się dokoła stołu, a na twarzy zajaśniał mu błysk dawniejszego jego uśmiechu.
— Gdzieś był? na jakich światach, człowiecze? — zapytał Doktor.
Podróżnik po Krainie Czasu, zdawało się, słów tych nie słyszał. — Nie przeszkadzajcie sobie — rzekł, jąkając się. — Nic mi nie jest.
Zatrzymał się, znowu podsunął kieliszek i znowu wychylił go duszkiem. — Teraz już dobrze — powiedział. Oczy jego zaświeciły silniej, a lekki rumieniec ukazał się na policzkach. Jego wzrok ślizgał się po nas z wyrazem pewnego niejasnego zadowolenia, a następnie pobiegł dookoła ciepłego i wykwintnego pokoju. Później znowu zaczął mówić, ciągle jakby słów dobierał: — Pójdę się umyć i ubrać. Wrócę i opowiem wam... Zostawcie dla mnie kawałek tej baraniny... Łaknę kawałka mięsa.
Spojrzał na Wydawcę, który był rzadkim gościem, uprzejmie go przywitał. Wydawca chciał go zapytać. — Zaraz wam opowiem — rzekł Podróżnik. — Jestem śmieszny! Będę gotów za minutę.
Postawił kieliszek i skierował się ku drzwiom. Znowu zauważyłem utykanie i powłóczenie nóg po podłodze. Z miejsca swego przyjrzałem się tym jego nogom, gdy obok mnie przechodził. Nic nie miał na nich, oprócz pary zniszczonych, pokrwawionych skarpetek. Nareszcie drzwi zamknęły się za wychodzącym.
Z początku chciałem iść za nim, alem sobie przypomniał jak nie lubił, żeby się nim zajmować. Może około minuty mój umysł pracował nad zagadką. Później słyszałem jak Wydawca powiedział, myśląc głośno (po jego wyjściu). — Dziwne zachowanie się naszego znakomitego scientysty! — Słowa te ściągnęły moję uwagę napowrót na oświetlony stół.
— Co to znaczy? — rzekł Dziennikarz — Czyby on z amatorstwa zajmował się sprzedażą nabiału? Nie rozumiem. — Spotkałem się ze wzrokiem Psychologa i w jego twarzy wyczytałem własne tłómaczenie zagadki. Pomyślałem o tem, z jaką trudnością nasz Podróżnik musi się gramolić na schody. Nie sądzę, żeby kto więcej jeszcze oprócz mnie zauważył utykanie na nogi.
Pierwszym, który ochłonął ze zdziwienia, był Lekarz; chwycił za dzwonek, bo Podróżnik nie lubił, aby podczas obiadu usługujący oczekiwali w pokoju na przyniesienie nowej potrawy.
W tej chwili Wydawca z namaszczeniem powrócił do swego noża i widelca, a za jego przykładem poszedł i Milczący Gość. Obiad się kończył. Przez chwilę rozmowa składała się z wykrzykników z małemi przerwami niemego podziwu. Wydawca usychał z ciekawości; pytał: — Czy nasz przyjaciel nie doznaje czasem zawodu w pobieraniu swych dochodów? A może ulega napadom, jak Nabuchodonozor? — Jestem pewny, że to sprawa Machiny Czasu — rzekłem i przypomniałem to, co nam Psycholog powiedział był na poprzedniem zebraniu.
Nowi goście wyrazili otwarcie niedowierzanie. Wydawca wystąpił z zarzutami:
— Czemże właściwie było owo podróżowanie w Czasie? Czy człowiek może pokryć się pyłem, zanurzywszy się w paradoksie? Jestże to możliwe? Następnie, gdy się już raz myślą swoją rozgrzał, puścił się zaraz na karykaturę. — Czy w przyszłości niema miotełek do czyszczenia ubrania? — zapytywał.
Dziennikarz również wierzyć nie chciał za żadną cenę i przyłączył się do Wydawcy w łatwem zresztą zadaniu ośmieszenia całej sprawy. Obaj byli dziennikarzami w nowym stylu: ludzie młodzi, bardzo weseli, nieszanujący powag.
— Nasz korespondent specyalny z dnia pojutrzejszego donosi, — mówił, a raczej z humorem krzyknął, Dziennikarz, gdy Podróżnik już powracał do sali.
Istotnie wszedł. Był ubrany w zwykły garnitur wieczorowy i nic, prócz błędnego wzroku, nie przypominało tej zmiany, która mnie odrazu tak w nim uderzyła.
— Mówię — rzekł wydawca wesoło — że ci nic-dobrego mówili o tobie, iż podróżowałeś w środek przyszłego tygodnia! Jeżeli łaska, opowiedz nam wszystko o małym Roseberym. Jakiego chcesz honoraryum?
Podróżnik po Krainie Czasu zasiadł na swojem miejscu, nie mówiąc ani słowa. Podług dawnego zwyczaju uśmiechał się spokojnie. — Gdzie moja baranina? — zapytał. — Jaka to przyjemność znowu wetknąć widelec w mięso!
— A teraz opowiadaj! — krzyknął Wydawca.
— Pal dyabli opowiadanie! — rzekł Podróżnik. — Muszę co zjeść. Ani słowa nie powiem, dopóki do moich arteryi nie dostanie się trochę peptonu. Dziękuję. — A teraz, soli.
— Słówko — rzekłem. — Czy podróżowałeś w Czasie?
— Tak — odpowiedział Podróżnik, mając pełne usta pieczeni, i skinął przytem głową.
— Dam szylinga za wiersz dosłownego opowiadania — rzekł Wydawca.
Podróżnik z Krainy Czasu posunął swój kieliszek w stronę Milczącego Gościa i trącił go końcem paznogcia; w odpowiedzi na to Milczący Gość, ciągle w twarz jego wpatrzony, poruszył się gwałtownie i nalał mu wina. Reszta obiadu przeszła spokojnie.
Co do mnie, wiele kwestyi zawisło mi na ustach i muszę powiedzieć, że to samo było i z innymi. Dziennikarz usiłował przerwać ogólne skrępowanie, opowiadając anegdoty o Hettie Potter.
Podróżnik po krainie Czasu całą uwagę swoją skierował na obiad i okazywał apetyt godny włóczęgi. Człowiek od Medycyny ćmił papierosa i z pod brwi spoglądał na gospodarza. Milczący Gość wydawał się bardziej jeszcze niezdarnym i niezdarzonym niż zazwyczaj: pił szampana w prawidłowych odstępach czasu i ze stanowczością spokoju dalekiego od wszelkiej nerwowości.
Wreszcie Podróżnik odsunął talerz i rozejrzał się wkoło. — Przypuszczam, żem się wam winien wytłomaczyć — powiedział. — Byłem poprostu zgłodniały. Przeżyłem bardzo dziwne chwile. — Wyciągnął rękę po cygaro, obciął je i zapalił.
— Lecz przejdźmy do fajczarni. Zbyt to długa historya, aby ją można opowiedzieć przed talerzami po jedzeniu.
Nacisnąwszy dzwonek po drodze, poprowadził nas do sąsiedniego pokoju.
— Czy mówiłeś Blankowi, Dashowi i Chose’mu o machinie? — spytał mnie, zwrócony do trzech nowych gości, rozpierając się w fotelu na biegunach.
— Ależ cała ta sprawa to przecież żart! — zawołał Wydawca.
— Dziś, tego wieczora nie będę się wdawał w dowodzenia. Nie mam zamiaru opowiadać wam bajek, lecz nie mogę też i wytaczać dowodów. Pragnę tylko — ciągnął dalej — opowiedzieć wam, co mi się wydarzyło, jeżeli słuchać zechcecie, lecz nie przerywajcie mi. Muszę wam to opowiedzieć. Źle na tem wyjdę: większa część tego, co powiem, wyglądać będzie na kłamstwo. Ale niech i tak będzie! Jest to przecież prawdą — każde słowo, wszystko co do słowa.
— Byłem w laboratoryum swem jeszcze o czwartej, a od tego czasu... przeżyłem ośm dni... takich, jakich dotąd nie przeżyła żadna istota ludzka! Jestem dyabelnie znużony, lecz nie mógłbym zasnąć, dopóki - bym nie opowiedział wam wszystkiego. Wtedy dopiero pójdę do łóżka. Ale nie przerywajcie! — zgoda?
— Zgoda — rzekł Wydawca, a pozostali echem powtórzyli: — Zgoda!
I Podróżnik po Krainie Czasu zaczął opowiadać swe przygody, które tu dalej przytaczam.

Z początku siedział w fotelu i mówił jak człowiek zmęczony; następnie się ożywił. Zapisując tę opowieść, czuję aż nadto dobrze niedostateczność pióra i atramentu, a nadomiar nieudolność własną do wyrażenia wszystkich jej zalet. Przypuszczam jednak, że przeczytacie z uwagą; szkoda tylko, iż nie możecie widzieć bladej, szczerej twarzy mówcy w jasnem oświetleniu małej lampy, — iż nie możecie słyszeć intonacyi jego głosu. Nie będziecie też mieli wrażenia z wyrazu jego twarzy, odbijającej w sobie koleje samych przygód. Większa część słuchaczy pogrążona była w cieniu, bo nie zapalono świec, i tylko twarz Dziennikarza i nogi Milczącego Gościa od kolan do stóp znajdowały się w oświetleniu. Z początku spoglądaliśmy wciąż na siebie. Po pewnym czasie przestaliśmy patrzeć jeden na drugiego i wpatrywaliśmy się już tylko w twarz Podróżnika przybyłego z Krainy Czasu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Feliks Wermiński.