Pokwitowanie o północy/Część druga/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Dzieci Giba.

Słońce wstało, a promienie jego z trudnością przenikały wśród gęstej mgły pokrywającej bagna, między Ballyndery i Tuam. Światło powoli dostawało się do biednej chaty Giba Roe.
Torfiarz i dzieci jego, spali razem na skromnej słomianej pościeli. W chacie panowała zawsze ta sama nędza, a światło dzienne przenikało zarówno przez szczeliny w ścianach, jak i przez okno otwarte; ale przynajmniej od dnia wczorajszego nie zaznano tam głodu, gdy na ziemi tarzały się luźne okruchy chleba i kartofli.
Gdy ludziska w Connaught gardzą łupinami, to dostatek musi panować w domu. Głowa Giba pozostawała jeszcze w cieniu, podczas gdy główki dzieci, leżących u nóg jego, były już żywo oświecone. Uśmiechały się we śnie, wesoła niewinność właściwa ich wiekowi, malowała się na ich wychudzonych ale zadowolonych twarzyczkach. Światło łechcące ich oczy przez zamknięte jeszcze, powieki, miało je niebawem obudzić, walczyły jeszcze ze snem i na ślepo rzucały rączkami, pod wpływem fantastycznego snu.
Paddy obudził się pierwszy, usiadł na słomie i przetarł oczy.
— Dobrze się najadłem wczoraj! — wyszeptał z zadowoleniem. — Jadłem tyle ile tylko chciałem. Dzisiaj też będę jeść, nigdy już nie będziemy głodni, nigdy, ojciec nam to przyrzekł.
Odwrócił się ku siostrze, która spała jeszcze. Mała dziewczyna z jednej ręki zrobiła sobie poduszkę, a drugą położyła nad czołem, jakby dla zabezpieczenia oczów od zbyt rażącego światła. Na tej drobnej wychudzonej ręce, widać było w wielu miejscach białe ciało wyglądające przez dziury w łachmanach, któremi była odzianą. Paddy śmiejąc się, wsadził palce w jedną z tych dziur i uszczypał zlekka białą skórę.
Su podniosła się na pościeli. Zbudziwszy się posmutniała i dotknęła żołądka, który zwykle rano dokuczał jej od głodu.
Tego ranka jednak nie czuła żadnego cierpienia.
— O moja siostro, — rzekł chłopiec, — koniec biedzie! śmiać się trzeba. Wszak wiesz, że już nie będziemy głodni.
Wyraz szczęścia odbił się na twarzy dziewczynki.
— Prawda! prawda! — odpowiedziała składając ręce. — Już nie będziemy głodni! nie będziemy cierpieć! będziemy szczęśliwi z ojcem Gib.
— Bardzo szczęśliwi, — powtórzył Paddy, — a jakże ja będę rad widząc cię zawsze zadowoloną.
Su nastawiła policzek, całowali się, śmieli, przewracając się na słomie.
— Będziemy piękni, — mówiła Su, — piękni i świeżo wyglądający, jak dzieci lordów, które nigdy nie były głodne.
A chłopiec odpowiedział.
— I utyjemy! będę miał grube tęgie ręce, a biada tedy przeklętym Anglikom!
— Dostaniemy nowe ubrania!
— Ojciec Gib kupi mi dużą fuzyę.
— Matko Najświętsza! Matko Najświętsza! — za wołali razem, — a wczoraj byliśmy jeszcze tacy nieszczęśliwi!
Zerwali się, śmiejąc się i śpiewając i pobiegli aż na środek sali; naraz Su zatrzymała się i położyła palec na ustach.
— Cicho! — rzekła, — ojciec Gib był bardzo zmęczony wczoraj wieczór. Nie trzeba go budzić.
Paddy ucichł natychmiast. Dzieciaki zbliżyły się do posłania na paluszkach i uklękły obok Giba.
— Zmówmy pacierz, — rzekła Su. — Bóg i Najświętsza Panna zesłali nam szczęście, podziękujmy im i pomódlmy się za ojca.
Twarzyczki ich spoważniały. Złożyli ręce pobożnie i odmówili tę modlitwę, której dzieci katolickie uczą się niemal jednocześnie z wymawianiem imienia matki.
Dzień był już wielki i oświecał całego Giba, z wyjątkiem twarzy pozostałej w cieniu muru, który służył za poduszkę jego kudłatej głowie.
Dzieci w stały niebawem i zaczęły bawić się cicho: chłopiec kitą czerwoną, przy której pozostała jeszcze metalowa oprawa, dziewczyna białą jedwabną szarfą, ozdobioną złotą frendzlą.
Paddy próbował przyczepić kitę do swej czapki, Su stroiła się jak mogła miękką jedwabną szarfą, oboje śmieli się i paplali wesoło, szczęśliwe dzieci!
Kita i szarfa należały do jednego z biednych dragonów, poległych w bagnach Clare-Galway.
— Patrzaj siostro, — mówił Paddy poważnie, — czy nie wyglądam jak mężczyzna z tą kitą na głowie?
— A ja? — odpowiedziała Su, — powiedz sam, czy żony kupców w Galway mają piękniejszy jedwab? A wiele groszy warta jest ta szarfa!
Tualeta ich była skończona. Paddy silnie przymocował kitę do obdartego kapelusza, a Su okręciła się cała pięć czy sześć razy jedwabną szarfą. Siedli dumnie na ziemi jedno przy drugiem.
— Siostro, zapytał chłopiec, — czy pamiętasz czego nas uczył wczoraj ojciec?
Su przestała śmiać się.
— Pamiętam, — odpowiedziała.
— Powtórz mi więc, — rzekł Paddy, — zdaje mi się, że zapomniałem.
Mała dziewczyna spuściła oczy, czoło jej, tak przed chwilą wesołe, posmutniało.
— Wczoraj rano, — wyszeptała, — ojciec Gib dał nam inną lekcyę, nie zapomnieliśmy jej Paddy, a wielu to biednych ludzi zginęło w kilka godzin później w bagnach!
Chłopiec spojrzał na siostrę, jakby jej nie rozumiał i naraz także posmutniał.
— Prawda! rzekł cicho, — jak oni cierpieli, jak wyciągali ręce ku niebu wołając pomocy!
— Widziałam ich dzisiaj we śnie, — mówiła dalej Su, — biedni nieszczęśliwi!
Su odwiązała szarfę by ją rzucić, a zdejmując ujrzała kilka kropel krwi, których wprzódy nie spostrzegła.
— To krew! — wyszeptała.
— Krew zabitego człowieka! — dodał Paddy.
Dzieci stanęły z otwartemi ustami, przelęknionemi, wyszczerzonemi oczami spoglądały na zakrwawiony jedwab. Su daleko odrzuciła szarfę, Paddy oderwał kitę, którą przyczepił do kapelusza.
I pozostali oboje smutni, zamyśleni.
Słońce coraz bardziej oświecało Giba, promień jeden wreszcie dosięgnął jego twarzy i torfiarz obudził się. Zerwał się na równe nogi i wyjrzał przez okno by zobaczyć jak słońce wysoko.
— Prędko, dzieci! prędko, — rzekł, — jesteśmy spóźnieni i czekają na nas w sądzie. Rozbierz się Paddy! zrzuć te łachmany Su! Trzeba się ubrać w nową odzież moi drodzy, by stawać przed sądem.
Te słowna „nową odzież“, rozproszyły melancholię dzieci. Pożądliwemi oczami zaczęli szukać wszędzie zapowiedzianego ubrania. Gib poruszył słomę, w miejscu gdzie spoczywała jego głowa i wyciągnął trzy paczki.
— Oto dla ciebie Su skarbie mój, — rzekł, — to dla ciebie Paddy, a to dla mnie.
W paczce młodej dziewczyny znajdowała się wełniana suknia, koszula biała jak śnieg i czerwony burnusik. W paczce Paddy, były spodnie, kurtka i mała opończa.
Krzyki radosne dzieci nie miały granic.
— Chodźmy! chodźmy! — rzekł Roe, — droga daleka, idąc będziemy się radować.
Mówiąc to nadziewał pospiesznie ubranie nowe, w którem widzieliśmy go w oberży pod Królem Malkolmem.
Udawał wielką wesołość, ale bądź co bądź, zorane zmarszczkami czoło jego, chmurzyło się często.
Dzieci widziały tylko uśmiech, gdyż czuły się szczęśliwe. Przyglądały się sobie wzajemnie z podziwieniem. Paddy robił nadaremne usiłowania by się zobaczyć z tyłu; Su z wrodzoną kokieteryą układała fałdy swego burnusa. Była już kobietą, chętnie ofiarowałaby chleb całodzienny, za kawałek lusterka.
Wyszli oboje na rozkaz Giba, pożegnawszy zrzucone łachmany, wzgardliwem uśmiechem.
Zeszli z pagórka i puścili się przez bagna, ale stracili już swój chód lekki i skaczący, nogi przyzwyczajone biegać swobodnie po murawie, ciężyły im w trzewikach z podeszwami drewnianemi, bali się zniszczyć nowe ubranie i ta odzież, z której się tak pysznili, odbierała im cały ich dziki urok.
Zatrzymali się by zaczekać na ojca, który wziął ich za ręce i poprowadził ku rzece Moynie.
Wystrojeni tak wszyscy troje, idąc krokiem miarowym i poważnym, wyglądali jak porządna wieśniacza rodzina, udająca się do kościoła w świątecznych szatach. Przebyli Moynę po moście zbudowanym kiedyś przez Łukasza Neale, dla potrzeb gospodarskich.
Na drugim brzegu rzeki, torfiarz zatrzymał się.
W miejscu, w którem przed kilkoma miesiącami wznosiły się folwarczne budynki, pozostało tylko nieco gruzów, już pokrytych bujną roślinnością. Można jeszcze było rozpoznać tu i owdzie, szychty muru i kilka szczątków ścian nie zniszczonych pożarem.
I nic więcej. Zemsta, cioci Molly-Maguire, nie zadawalniała się półśrodkami.
O dwadzieścia kroków od zgliszcz, Gib ukazał dzieciom palcem mały pagórek.
— Tam to byliście pewnego wieczora w listopadzie roku zeszłego, — rzekł, usiłując nadać swym słowom ton żartobliwy, — i widzieliście przechodzących wielu ludzi z maskami na twarzach. Na czele ich szedł wysoki starzec, który wstrząsał kagańcem.... będziecie pamiętać moi drodzy?
— Ależ ojcze, — wyszeptała mała Su, — byliśmy daleko ztąd w listopadzie roku zeszłego!
— Nie widzieliśmy nic podobnego, — rzekł Paddy.
Gib tupnął nogą i spojrzał się na nich marszcząc brwi.
— Potrzeba by tak było, — rzekł głuchym głosem, — ja tak chcę! Byliście tutaj i widzieliście!
Dzieci wstrząsnęły tylko główkami nic nie odpowiedziawszy.
— Czyście już zapomnieli, co wam wczoraj wieczór mówiłem? — zapytał Boe.
— Nie ojcze, — odpowiedziała Su, — ale stary Miles Mac-Diarmid jest taki dobry! i miałby przez nas umrzeć jak żołnierze angielscy!
Gib odwrócił głowę by ukryć nagły rumieniec, który mu oblał twarz całą.
— Ależ mała waryatko! — wyszeptał, — czy sądzisz, że cię ojciec może do złego namawiać.
— O nie! — odpowiedziały razem oboje dzieci.
Gib porwał je po kolei w objęcia i ucałował. Czoło miał oblane potem.
— To zacny i święty starzec, Miles Mac-Diarmid! — rzekł spuszczając oczy. — Któż by chciał mu przykrość zrobić? Nie troszczcie się o rzeczy, których nie możecie zrozumieć i myślcie raczej o szczęśliwem życiu, jakie zastąpi naszą biedę. Nigdy już nie będziesz głodny Paddy! nigdy ci nie będzie zimno Su! nie będziecie potrzebowali pracować w zmarzłem torfowisku! a mieć będziecie odzież jeszcze piękniejszą niż ta!
Nie potrzeba było więcej by przygłuszyć nieokreślone skrupuły dzieci, biednych istot, u których instynkt dobrego marniał, jak ziarno rzucone na ziemię nie przygotowaną. Poczęły się przyglądać swym ubraniom, podziwiając je znowu i więcej jeszcze niż wprzódy, i o wszystkiem innem, prócz o swej radości, zapomniały.
— Jeszcze piękniejsze niż te! — zawołała Su, — czy słyszysz braciszku?
— Jak to czy słyszę! — odpowiedział Paddy, — będziemy ubrani jak dzieci bogaczów z Galway!
— I będziemy się bawić od rana do wieczora!
— Dzięki, dzięki, kochany ojcze.
Gib uśmiechał się gorzko.
— Najświętsza Panno, proś twego syna Jezusa, by mi wybaczył! — wyszeptał. — Ale tak długo patrzałem na ich cierpienia, tak długo słuchać musiałem ich biedne głosiki, żalące się na głód, a nie mogłem dać im kawałka chleba!... Usłuchacie mnie, wszak prawda moi drodzy? — rzekł głośno, — nie zapomniecie co wam ojciec powiedział?
— Będziemy posłuszne, — odpowiedziały dzieci.
Gib wziął je znowu za ręce i poszedł ku miastu.
O ile podczas wyborów widzieliśmy ulice w Galway pełne ludzi i hałaśliwe, o tyle dzisiaj były puste i ciche. Cisza panowała w oberży pod Wielkim Oswobodzicielem, o kilka kroków od milczącego Króla Malkolma.
Torfiarz i dzieci przeszli przez miasto szybkim krokiem, spotkawszy po drodze zaledwie kilku wieśniaków w obszarpanych opończach, którzy spoglądali na nich podejrzliwem okiem.
Dnia poprzedniego więcej by zwrócili na siebie uwagę i ten ubiór dostatni, zastępujący zwykłe ich łachmany, mógłby stać się dla nich niebezpiecznym, ale dzisiaj ktokolwiek z okolicy pozostał w mieście, ten podążył do sądu. Tego to dnia bowiem przysięgli mieli zdecydować o losie starego Milesa Mac-Diarmida.
Ciekawość była jednakowa, tak u protestantów jak i u katolików, sala trybunału okazała się za szczupłą dla pomieszczenia wszystkich cisnących się od świtu.
Gib Roe obszedł na około i dostał się do sądu ostrożnie, tylnemi drzwiami. Z tej strony nie było nikogo, torfiarz mógł być zaprowadzonym bezpiecznie do gabinetu sędziego Mac-Forte, gdzie go z niecierpliwością wyczekiwano.
Gdy stawał na progu, Miles Mac-Diarmid, którego prowadzono z więzienia, ukazał się na drugim końcu galeryi. Gib stanął, nie będąc wstanie postąpić kroku dalej, jakaś siła nadprzyrodzona przykuła mu obie nogi do podłogi.
Miles szedł zwolna pomiędzy klucznikiem Nickolas, uśmiechającym się łagodnie i mistrzem Allan, dozorcą, którego straszna źrenica rzucała w tej ważnej chwili spojrzenia dzikie i drapieżne. Wiedli go do sali sądowej.
Gdy przechodził koło Giba, poznał go, chociaż tenże był do niego tyłem odwrócony.
— Jak się masz Roe, mój chłopcze, — rzekł, spodziewam się widzieć cię niebawem siedzącego za mym stołem, jak dawniej, w folwarku Mamturh.
Torfiarz, blady jak Judasz po pocałunku Chrystusa, odwrócił się na pół.
— Drzwi waszego domu były zawsze dla biednych otwarte, Mac-Diarmidzie, — odpowiedział, — mam nadzieję, że zostaniesz osądzony, tak jak na to zasługujesz.
Dzieci uśmiechały się do starca.
— Naprzód! — zakomenderował groźnie straszny dozorca.
— Mistrz Allan ma słuszność, — dodał dobroduszny Nickolas, — Milesie, zacny mój przyjacielu, idź naprzód, nie możemy tu się zatrzymywać.
Miles podał rękę torfiarzowi, który jej dotknął i o mało nie omdlał, poczem poszedł dalej ze swoją strażą, Gib zaś wszedł do gabinetu sędziego.
W gabinecie tym znajdowali się Mac-Foote, Jozue Daws, wójt Payna i dwóch czy trzech podrzędniejszych urzędników sądowych. W fotelu przy oknie siedziała Fenella Daws, zajęta czytaniem jakiejś sentymentalnej historyi. Przy niej leżały książka do notatek i zatemperowany ołówek.
Nigdy jeszcze, żadna kobieta nie przestąpiła progu tej irlandzkiej Temidy.
Ale Mac-Foote był uprzejmym dla dam sędzią, a dla kogóż będą stworzone przywileje, jeżeli nie dla takich wyborowych istot, jak Fenella Daws?
Na widok Giba Roe, zachmurzona fizyognomia podintendenta policyi, raczyła się nieco wypogodzić; nie wiele nawet brakowało, że nie zaczął sobie zacierać rąk z zadowolenia, wziął sobie za punkt honoru, by Miles został skazanym, a w razie nieprzybycia torfiarza, przegrałby sprawę niezawodnie.
— Kochany kolego, — rzekł Mac-Foote, — ja się osobiście do tego mięszać nie mogę. Czyń jak myślisz najlepiej, byśmy do prawdy dojść mogli.
Odsunął swój fotel. Wójt Payne i inni czarni jegomościowie z siwemi perukami poszli za jego przykładem, a pani Fenella zapisała w swej książeczce: „Zaszczytne skrupułyi delikatność sędziów protestanckich“.
Gib zbliżył się kłaniając na prawo i na lewo niezgrabnie i z nieśmiałością. Dzieci szły tuż za nim, z szeroko otwartemi przestraszonemi oczami, przyglądały się z podziwieniem czarnym sukniom i pudrowanym perukom, nie przypominając sobie by kiedy równie brzydkich ludzi widziały.
Gib zatrzymał się przed Jozuem Daws i stał, trzymając kapelusz w ręku.
— I cóż! mój przyjacielu, — rzekł podintendent policyi, — przyszedłeś stosownie do przyrzeczenia i gotów jesteś zapewne uczynić to co się zobowiązałeś?
Gib był jeszcze pod wrażeniem swego spotkania z Milesem; głos zamarł mu w gardle, nie był wstanie nic odpowiedzieć.
Poważny Jozue wyciągnął z kieszeni garść łakoci i podał je dzieciom z uśmiechem prawie uprzejmym.
Su i Paddy z niedowierzaniem powąchali nieznany przysmak, skosztowali najprzód ostrożnie, potem zjedli wszystko z apetytem.
Podintendent policyi odrazu zjednał ich sobie.
Ołówek Fenelli kreślił czemprędzej na welinowym papierze:
„Namiętność dzieci irlandzkich do łakoci“.
Jozue Daws spojrzał na torfiarza wzrokiem imponującym i surowym.
— Jestem przekonany mój przyjacielu, — rzekł, — żeś nie zmienił swego postanowienia i że gotów jesteś zawsze wyznać prawdę.
— Prawdę! — wymówił Gib głosem głuchym i pełnym bolesnej ironii.
— Prawdę, — powtórzył Jozue Daws, a twarz jego przybrała wyraz bardziej imponujący niż kiedykolwiek. Spodziewam się, żeś nie uległ złym wpływom i namowom spiskowców.
— Sprzysiężeni Molly-Maguires zawsze spełniają swe wyroki i pogróżki, — szepnął biedny torfiarz.
Daws ruszył tylko ramionami.
Mac-Foote i inni urzędnicy, którzy, aczkolwiek dyskretnie usunęli się, nie tracili jednak ani jednego słowa z całej rozmowy, spojrzeli na siebie z niepokojem. Nie byli to źli ludzie, w ścisłem tego słowa znaczeniu, ale byli zdania, że nie zaszkodzi od czasu do czasu skazać sądownie katolika, chociażby tylko dla przykładu. Jeżeli nawet Mac-Diarmid nie był spiskowcem, był on w każdym razie zagorzałym stronnikiem O’Conella i legalnej agitacyi. W pojęciu oranżystów, były to dwa występki jednakowej miary.
Jozue Daws był jednak niespokojny. Su i Paddy, pochłonąwszy dar jego, spoglądali pożądliwie na szerokie kieszenie czarnego fraka.
Uraczył ich po raz drugi.
— Czyżby to miało znaczyć, — rzekł wreszcie zwracając się do torfiarza, — że pozwoliłeś sobie zażartować z sądu, wprowadzając go na fałszywą drogę? Niebezpieczna to gra mój chłopcze, sąd ma silną rękę i potrafi karać!
Gib spuścił głowę melancholijnie.
— Dałby Bóg, — rzekł, — by mnie tylko obawa skłaniała do mówienia. Ach! Wasza Wielmożność! W sza Wielmożność! — dodał chwytając się obiema rękami za czoło, — gdyby tylko dzieci miały co jeść, to mógłbyś mnie straszyć: Gib! zostaniesz powieszony! Gib! musisz umrzeć! sąd cię skarze! śmierć nie jest straszną dla nas biedaków, dla których życie jest cierpieniem.
Gib zamilkł i spojrzał się ukradkiem na swoje dzieci, które uśmiechały się zajadając łakocie.
— Ach! drogie niewiniątka! — rzekł cichym głosem; — gdybyście państwo widzieli jak one płaczą gdy są głodne! Przyjrzyjcie się im, jakie to chude, jakie mizerne i blade.... Boże! który mi je dałeś, czy mnie ukarzesz za to, żem je zanadto kochał!
Mac-Foote i jego towarzysze zamienili znaczące uśmiechy. Zwycięztwo „prawdy“ zdawało się niezawodnem.
Fenella Daws nic nie rozumiała znaczenia tej sceny, na wszelki przypadek zanotowała jednak w swej książeczce:
„Dramatyczna rozmowa między Jozuem Daws i wieśniakiem irlandzkim, ojcem dzieci, które lubią łakocie“.
Gib spuścił głowę i stał z rękami skrzyżowanemi na piersi.
— Jesteś dobrym ojcem mój przyjacielu, — rzekł Jozue Daws, — a to co dzisiaj uczynisz, zapewni szczęście twoim dzieciom.
— Tak mi się zdaje, — rzekł cicho torfiarz.
— Czas już nadszedł, czy jesteś gotów?
Gib nic nie odpowiedział. W tej ważnej chwili krew mu się burzyła na wspomnienie własnej hańby, sił mu zbrakło do spełnienia niecnej zdrady.
— Czyś gotów? — powtórzył Jozue Daws.
Gib podniósł głowę, żyły mu na czole nabrzmiały, spojrzał się urzędnikowi policyjnemu prosto w oczy i usta mu się otworzyły, by odpowiedzieć odmownie. Lecz w tej chwili usłyszał wesołą paplaninę dzieci i mimowolnie spojrzał na nie. Krew odstąpiła mu z policzek, oczy napełniły się łzami i znowu spuścił głowę.
— A pan, — rzekł przytłumionym głosem, — czy gotów jesteś spełnić swe przyrzeczenia?
— Powtórzmy je, — rzekł Jozue Daws, — trzy nowe ubrania.
— Groszy, — mówił dalej Gib, — pełen worek kartoflany, ile tylko będę mógł unieść na grzbiecie.
— Obiecuję ci dać jeszcze o połowę więcej, mój chłopcze.
— I dostarczysz mi pan środki dostania się natychmiast do Szkocyi wraz z obojgiem dzieci?
— Dostarczę!
Gib począł z ciężkością oddychać, straszna walka staczała się w jego duszy.
— Czyś gotów? — powtórzył po raz trzeci podintendent policyi.
— Jestem gotów!
— Dzieci czy wiedzą?... — zaczął pytać Jozue Daws.
— Wiedzą, — rzekł torfiarz.
Daws powstał, Mac-Foote i inni poszli za jego przykładem i Fenella zaledwie zdążyła napisać w książeczce uwagę, równie właściwą jak poprzednie.
Całe towarzystwo opuściło gabinet sędziego i udało się do sali posiedzeń.
Przysięgli już się byli zgromadzili, prokurator siedział na swem miejscu, sędziowie na swoich, dyżurny alderman zajął sam miejsce w swej trybunie.
Publiczność w łachmanach czekała niecierpliwa ale milcząca.
Przysięgli, wedle zwyczaju przyjętego w owej epoce, byli wszyscy protestantami.
Jako świadkowie występowali tylko Gib i jego dzieci, które uśmiechając się, zajadały wciąż łakocie Jozuego Daws.
Wszystkie oczy były na nich zwrócone, nikt bowiem w sali nie wątpił, że od nich zależało życie lub śmierć oskarżonego.
Na ławie oskarżonych siedział stary Miles, poważny i spokojny jak zawsze.
Za nim stanęli Sam, Michey, Larry i Owen. W chwili gdy Mac-Foote i Daws wchodzili do sali, tłum się rozsunął dając przejście Morrisowi Mac-Diarmid.
Blade rysy jego były okryte kurzem i potem. Był zadyszany jak gdyby przybiegł zdaleka.
Nie wyrzekłszy ani słowa, stanął za ojcem na czele braci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.