<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V
PRZED WYMARSZEM

Pracy w kompanii miał Jerzy coraz więcej. Instruktor, drużynowy, plutonowy, sierżant i młodsi oficerowie nie żałowali trudu, by żołnierzy wyszkolić jak najlepiej i do bardzo odpowiedzialnych manewrów przygotować tak, żeby nie było żadnego zamieszania i przykrości.
Jerzy, który z zapałem zwykle słuchał wykładów i pogadanek w świetlicy, gdyż chciwy był nauki i książki pochłaniał jak pijak — wódkę, teraz rzadziej już tam zaglądał.
Oficerowie przed manewrami cały swój czas oddawali bezpośrednio zajęciom na placu i w strzelnicy. Żołnierze, zmęczeni całodzienną niemal pracą, nie uczęszczali prawie do czytelni, więc i Brzeziński, któremu wieczorami dobrze się już kleiły oczy, z rzadka tylko wpadał do świetlicy, by przejrzeć świeży numer „Polski Zbrojnej“ i „Wiarusa“, gdyż, choć znużony, chciał wiedzieć, co się dzieje na świecie Bożym.
Ze wszystkich ćwiczeń najbardziej lubił Jerzy pracę w strzelnicy.
Swój karabin poznał znakomicie i dawał sobie radę z jego „fanaberiami“, bo wiadomo, że karabiny — to chytre i nieraz złośliwe maszyny — jedne obniżają, drugie — przenoszą kulę, inne znów zbaczają to w prawo, to w lewo.
Bywają tacy żołnierze, co przez cały czas służby uporać się z podobnymi sztuczkami nie potrafią. Jerzy Brzeziński do takich jednak nie należał.
Przypomniał sobie dokładnie, jak to „przystrzeliwał“ przyniesiony z brygady karpackiej karabin, i sposoby te zastosował do swojej broni służbowej. Po paru dniach ostrego strzelania znał już swój karabin na wylot i nie istniało, zdawało się, pozycji, odległości, warunków i celu, żeby Jerzy mógł chybić. Kładł niemal kulę przy kuli z dowolnej odległości, z której mógł rozejrzeć dokładnie cel.
Sztuka przystosowania się do broni, posiadanej przez Jerzego, wielką okazała przysługę całej kompanii, ponieważ chłopak widząc jak się mozolą i klną żołnierze na swoją broń, co to „strzela jak sama chce“, począł doradzać, w jaki sposób należy ją korygować. Odbiło się to niebawem na wynikach strzelania kompanii.
Kapral Jańczyk, który polubił przeszkolonego, bystrego i chętnego zawsze „Hucuła“, nazywając go czasem „Jurkiem“, a czasem „gazdą“ z zadowoleniem przyglądał się strzelaniu swego faworyta i mruczał do starych strzelców:
— Ten to ci, brachu, strzela! Gdyby tak zarządzono w tym roku zawody o mistrzostwo strzeleckie, posłalibyśmy Brzezińskiego, no, nie?
— Panie kapralu — wtrącił jeden z instruktorów — wczoraj umyślnie wypytywałem we wszystkich kompaniach o dobrych strzelców. Są... są, ale to wszystko średniaki i niepewni — dziś walą dobrze, a jutro do luftu... Nasz Brzeziński, choćby go ze snu obudzić, wskoczy i będzie strzelać jak w jasny dzień!
— Właśnie, właśnie! — potakiwał Jańczyk. — Długo mu się przyglądałem, ale teraz widzę, że takiego strzelca-pewniaka jeszcze nigdy nie mieliśmy.
Słuchy o tak wybornym strzelcu dotarły do dowódcy pułku.
Pewnego razu, gdy w strzelnicy znajdował się pluton, w którym służył Brzeziński, pułkownik wraz z dowódcą batalionu, majorem Rzęckim, weszli do strzelnicy i sami już ocenić mogli zdumiewającą celność strzałów młodego żołnierza.
— Czy zawsze tak trafiacie? — zapytał Jerzego pułkownik.
— Tak jest, panie pułkowniku! — odpowiedział Brzeziński. — Ze swego karabina jeszcze lepiej mi idzie.
— Jakżeż może być lepiej? Chyba na dziesięć strzałów macie jedenaście trafień? — zaśmiał się pułkownik.
— Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że w biegu czy w locie zwierza i ptaka nigdy nie chybię.
Tu do rozmowy wmieszał się major Rzęcki, co widząc kapral Jańczyk czym prędzej stanął przy Brzezińskim. Na wszelki wypadek, by chłopak nie palnął czegoś nieprzepisowego.
— A skądżeż, Brzeziński, macie karabin i jaki? — spytał Jerzego major.
— Pan kapitan Grzegorzewski podarował mi, gdy z kompanią żegnałem się po szpitalu — objaśnił żołnierz. — Jest to rosyjski karabin, zdobyczny spod Zielenej, przystrzelany!
— Panie majorze... — podszepnął strzelcowi kapral.
— Panie majorze... — powtórzył jak echo zmieszany nieco Jerzy.
Major jednak nie skończył na tym pytaniu i zadał nowe:
— Z takiego karabina chyba tylko z bliska strzelacie do zwierzyny?
Brzeziński ożywił się nagle i całą piersią wciągnąwszy powietrze i nie mogąc już się pohamować począł mówić szybko:
— Melduję posłusznie, że jeżeli lecącemu głuszcowi założyć przed głową ze dwa metry, to na dwieście kroków się nie chybi! Jeleniowi trza mierzyć w chrapy, tedy na komorę wypadnie, dzikowi brać należy według grzbietu — a zwali się...
— No, a niedźwiedziowi jak? — poddał major i przechylił głowę na bok.
— Melduję, że niedźwiedzia ubić — żadna to sztuka!... Z legowiska gramoli się wolno, w biegu zaś — nie szparki, niemrawy, a duży, to każdy by trafił... albo jeszcze rysia! Taż siedzi on na sęku albo truchtem bieży grzędem!...
— Co to „grząd“? — wtrącił pytanie pułkownik.
— Melduję posłusznie: tak się zowie ścieżka, wydeptana przez zwierzęta puszczańskie, panie pułkowniku! — odpowiedział żołnierz.
Kapral nieznacznie nadepnął Jerzemu na stopę. Dawał mu tym znak, żeby jęzora zbytnio nie popuszczał, bo wydało mu się, że za śmiało chłopak i za dużo gada.
Brzeziński jednak nie zrozumiał tego ostrzeżenia. Zmieszany nagle i zdziwiony spojrzał bezradnie na swego drużynowego.
— Tak, ta-ak! — przeciągnął w zamyśleniu major. — Nie wątpię już, że strzelaliście często i do jeleni, i do głuszców, i do niedźwiedzi, a nawet do rysi, choć to ponoć rzadka u was zwierzyna...
— Ta joj, taż rysi po kniei wodzi się nie mało, ino podejść je trudno — czujne i płochliwe to koty...
— Panie majorze... — warknął Jańczyk.
— Płochliwe koty, panie majorze! — poprawił się natychmiast szeregowiec.
— To bardzo ciekawe i bardzo ważne! — mruknął major spojrzawszy na pułkownika.
Ten uśmiechnął się i kiwnął głową.
Gdy wychodzili ze strzelnicy, dowódca pułku wyjął papierośnicę i częstując majora rzekł:
— Sądzę, że będzie pan major miał pociechę z tego Hucuła polskiego! Mając go przy sobie pokaże pan cudzoziemcom urok naszych polowań górskich w całej okazałości.
Major zaśmiał się cicho i odparł:
— Istotnie — bardzo mi się przyda Brzeziński! Zna się on na łowach i cały teren ma jakby w kieszeni... Ale cóż za ironia losu! Ja — jeden z najzajadlejszych wrogów kłusownictwa i zwariowany zwolennik sportowych sposobów polowania — będę miał za pomocnika właśnie raubszyca i to jakiego jeszcze!
Major wybuchnął głośnym śmiechem.
— Czyżby pan uważał Brzezińskiego za...
— Ależ, panie pułkowniku, jest to typ najdrapieżniejszego kłusownika! Ryś, tygrys, wilk i lis w postaci ludzkiej! Ale to nic! Już ja tego drapieżnika tak urobię, że on właśnie stanie się najlepszym obrońcą zwierzyny. Czy może pan pułkownik wyobrazić sobie, ile on musiał wytępić zwierzyny, mając tak diabelsko celne oko, tę zwinność góralską i nieludzką wprost wytrzymałość?!
— Rzeczywiście! Mógłby się stać groźnym drapieżcą! — westchnął pułkownik.
— On już był drapieżcą! — zawołał major. — Ale... na przyszłość nim nie będzie. Moja w tym głowa!... Urobię go, panie pułkowniku, ulepię na nowo, przefasonuję!
Dowódca pułku śmiał się szczerze, wsłuchując się w namiętny głos znakomitego myśliwego.
— Dwóch wrogów: sportowiec i kłusownik w jednym zaprzęgu! — żartował pułkownik.
— Dwóch przeciwników, ale wrogów nie! — odparł major. — Ja z Brzezińskim mam wiele wspólnego. O ile mogę sądzić, uznaje on bądź co bądź terminy łowieckie, kiedy dozwolone są polowania na ten lub inny rodzaj zwierzyny, a poza tym — obaj jednakowo nienawidzimy... przedsiębiorców drzewnych, trzebiących lasy i rozpędzających zwierzęta i ptaki!
Po tej rozmowie z pułkownikiem i majorem w kompanii poczęto przepowiadać, że po manewrach, jeżeli „gazda“ nie pokpi strzelania, naszyją mu zapewne „belkę“ na naramienniki.
W końcu lipca, gdy pozostawało zaledwie kilka dni do wymarszu na manewry, Jerzy w ostatnią niedzielę wyszedł na miasto. Odwiedził jak zwykle ulubione swoje miejsce: Stare Miasto — resztki dawnej, piastowskiej Warszawy, po której pozostały pałac książąt Mazowieckich, część murów, wąskie uliczki i przyciesie najstarszych domów mieszczan; plac z zamkiem królewskim i pałacem „pod blachą“, gdzie mieszkał bohaterski książę Józef, który pozostawił wojsku polskiemu potężne hasło: „Honor i Ojczyzna!“; grób Nieznanego Żołnierza; kościół św. Krzyża z figurą Chrystusa, Belweder, gdzie troskał się o wolność i moc Polski Wielki Marszałek Józef Piłsudski i gdzie rozpoczęła się rozpaczliwa wojna polsko-rosyjska roku 1831-go, aż wreszcie — park Łazienkowski, ze starymi lipami, teatrem na wysepce i pomnikiem króla Jana III-go.
Usiadłszy w wąskiej, bocznej alejce począł rozmyślać o swoim życiu.
Dobrze mu się ono ułożyło i nie miał żadnych kłopotów.
W kompanii czuł się swojsko, nie miał wrogów, uzyskał wielu oddanych sobie przyjaciół; lubili go instruktor, kapral i sierżant; życzliwie uśmiechali się doń oficerowie, a nawet sam kapitan parę razy podziękował mu w imieniu służby.
Z domu przychodziły też dobre nowiny.
Ojciec pisał, że dzierżawca w Berezowie płaci regularnie, a w Mygle dobre będą mieli urodzaje żyta, jęczmienia, owsa i ziemniaków. Donosił stary gazda, pan Jan Brzeziński, że krowy i owce ocieliły się szczęśliwie, że posłał bydło na połoninę Chryszczowatą do znajomego wataha na wypas i że daleki krewniak, sierota Bartek, również, jak i oni — Brzeziński, a z przezwiska — Słowak, pracuje sumiennie, wieczorami zaś pięknie grywa na fujarce lub też podśpiewuje.
Ta wiadomość uspokoiła Jerzego. Westchnął z ulgą, bo mu ciężar spadł z piersi.
Odpisał ojcu, jak mu się tu w Warszawie żyje, i nakazywał usilnie, by Bartka do szkoły posyłał, a jeśli chłopak upierać się będzie, batem — mu doradzić.
— Fujarka i śpiewki — to dobre w wolnych chwilach, ino takie rzadko się zdarzają, a dla tego, żeby żyć po ludzku, — nauka potrzebna... Tak Bartkowi, ojciec, powiedzcie, a o bacie, jakby co, nie zapomnijcie, bo wtedy tylko dobrze, kiedy porządek jest i posłuch! Jak u nas w pułku nie przymierzając. Tyle narodu, kupa, tłumy!... Gdyby to były cywile, no — gotowy jarmark i bałagan, a że jest komenda i dyscyplina — to i porządek też jest i ład aż miło — tak się kończył list syna do pana Jana Brzezińskiego, gazdy w Mygle.
Właśnie dziś siedząc w parku myślał Jerzy o liście ojca i o swej na niego odpowiedzi, ale w pewnej chwili spostrzegł biegnącego ku sobie chłopczyka, który wyciągał ku niemu rączki i wykrzykiwał:
— Lewa, prawa, raz, dwa! Lewa, prawa....
Jerzy poznał Kazia.
— Cóż to? — zdziwił się. — Czyżby takiego szkraba samego puścić mogli rodzice do parku? Tylko patrzeć, znowu do karpiów śmignie!
Za chwilę jednak na zakręcie ścieżki pokazała się panna Stefania z Maniusią.
Panna Szemańska z daleka już powitała żołnierza ruchem parasolki.
Jerzy złapał rozpędzonego chłopaka i trzymając go za rękę poszedł naprzeciwko znajomej.
Usiedli na ławce, dzieciaki zaś wgramoliły się Jerzemu na kolana i poczęły rozglądać i liczyć guziki na jego mundurze, dotykać sprzączki pasa, bagnetu i wreszcie chciały koniecznie zedrzeć z niego czapkę, żeby się dobrać do błyszczącego orzełka. Na to już strzelec nie mógł pozwolić, więc wywiązała się natychmiast komiczna walka śród śmiechu i wesołego wrzasku atakujących „szkrabów“.
Zwabiona piskiem rozbawionego drobiazgu jakaś staruszka przysiadła się na ławce i z rozczuleniem patrzyła na rozdokazywane dzieciaki. Ze łzami w oczach pochyliła siwą głowę ku Brzezińskiemu i szepnęła dobrotliwie:
— Jakich to ślicznych doczekał się pan bobasków!
Jerzy przy tych słowach zerwał się raptownie z ławki.
Dzieciaki posypały się z jego kolan jak szyszki ze świerku i poczęły się drzeć wniebogłosy, gdyż Kazio stłukł sobie trochę kolano o kant ławki, a Maniusia zadrapała paluszek.
Brzeziński stanął tymczasem przed staruszką i przemówił jej do rozumu:
— Ta, mojaż pani, ta gdzież pani ma oczy? Ja żołnierz i miałbym mieć dzieci i jeszcze, od czego Boże uchowaj, — żonę? Ta proszę pani, jak to może być? Taż to i nieustawowo! I nijak być nie może! Ta mojaż pani, mojaż pani dobrodziko!
Panna Szemańska przykrywając twarz torebką zanosiła się od śmiechu.
Kazio i Maniusia widząc śmiejącą się wychowawczynię i staruszkę przestali płakać i wynaleźli sobie od razu nową zabawę. Ponieważ Jerzy zapewne pod wpływem oburzenia czy zdumienia stanął przed staruszką szeroko rozstawiwszy nogi małe łobuziaki poczęły przechodzić przez tę „bramę“ rechocząc przy tym wesoło.
Przyjrzawszy się jednak baczniej staruszce i jej figlarnym oczom strzelec zrozumiał, że zażartowała sobie z niego, więc parsknął śmiechem i mruknął:
— To też pani dobrodzika na kawał mnie nabrała i nabiła w butelkę!
— Za żart nie można się gniewać — powiedziała uśmiawszy się do łez. — Ale pan żołnierz jedno to nie dobrze powiedział!
— Ta cóż znów takiego? Może jeszcze jakiś kawał?
— Nie! Wcale nie kawał — upierała się starowina. — Powiedział pan, żeby Bóg pana uchował przed żoną. Taki przystojny z pana młodzian i z pewnością niejedna panienka zapatruje się na takiego zucha? Hej, hej, znajdzie się taka, co pana usidła, a wtedy jak się to mówi: Panie Boże nie pomoże!
Słowa te obudziły nagle w sercu Jerzego wspomnienie o Marince Hłyszczance, co to wonczas na ścieżce w pobliżu Breskulu, a potem też... ale w tej chwili urwały się myśli, gdyż panna Stefania wstała i zawołała na dzieci:
— Kaziu, Maniusiu! Trzeba włożyć pantofelki! Powracamy już do domu — podwieczorek na nas czeka!
Jerzy odprowadził pannę Szemańską i dzieci na Bagatelę aż do samego domu.
Rozmawiali sobie z nauczycielką z całą szczerością.
Opowiedział jej o Berezowie i Mygle, o ojcu i kulawym krewniaku Wojciechu, o tym, jak sam będąc małym chłopakiem pętał się przy wojsku, o przeszkoleniu i pracy w „Strzelcu“, ale ani słówkiem nie wspomniał o spotkaniu z czarnobrewą Marinką na wąskiej ścieżynie w puszczy.
Nauczycielka spostrzegła, że ile razy młody żołnierz wymawiał słowa: wierchy, połoniny, Czeremosz i inne — tyle razy rumieńce występowały mu na twarzy, a w oczach zapalały się dziwnie gorące ognie.
— Kocha pan swoje góry? — spytała.
— Piękna jest nasza Wierchowina! — zawołał radośnie i, ucieszony, że może teraz mówić o niej, długo rozpowiadał o ciemnych uroczyskach puszczańskich, o rozsłonecznionej zieloności łąk wysokogórskich, o wodospadach huczących i wspienionych, o zatopionych w Czeremoszu olbrzymich limbach, pod którymi czają się rusałki, o zaśnieżonych w zimie szczytach Howerli, Piekuna, Bratkowskiej, Jawornika, o tratwach, płynących w bryzgach i pianie, o komorach i skarbach watażki zbójnickiego — Dobosza, o jeleniach, sarnach, drapieżnym rysiu, zgrajach głodnych wilków i burym władcy puszczy — niedźwiedziu....
— Pięknie pan opowiada! — westchnęła mimo woli panna Szemańska. — Pięknie i porywająco! Jakbym widziała przed sobą te góry i bory! Chciałabym być tam kiedyś... No, ale to nie dla mnie....
— Dlaczego? — spytał ze współczuciem, gdyż posłyszał nuty smutku w głosie nauczycielki.
— Bo podróż taka jest zapewne bardzo kosztowna... — odparła z prostotą i z własnej woli zaczęła opowiadać z kolei o sobie.
Jerzy dowiedział się, że panna Stefania pochodzi z niezamożnej rodziny ziemiańskiej z Kowieńszczyzny. Podczas rewolucji bolszewickiej i tworzenia się państwa litewskiego rodzice jej stracili wszystko. Ojca już nie miała, gdyż zmarł przed kilku laty i teraz musiała opiekować się schorowaną matką i młodszą siostrą.
— My też ze szlachty pochodzimy — wtrącił Brzeziński — tylko że zbiedniała, schłopiała i... zhuculała do reszty!
Zaśmiał się z jakąś nieznaną mu przedtem goryczą i jak gdyby zażenowaniem.
— To — głupstwo! — machnęła ręką nauczycielka. — Żyjemy w czasach narodzin nowego szlachectwa. Prawo do niego daje uczciwa, rozumna i uporczywa praca dla dobra i obrony narodu, społeczeństwa i całej Polski....
Powiedziała to z mocą i przekonaniem, co go znacznie ośmieliło ale zarazem i zawstydziło. Pomyślał bowiem, że po swych wyczynach na wojnie, praca jego samodzielna była zbyt drobna, nieznacząca i mało miała wspólnego z dobrem narodu i z obroną całej Polski.
Zawstydził się natychmiast, poczuł wyrzuty sumienia a nawet gniew na siebie, że dotychczas nie przychodziło mu to do głowy, jak gdyby nie był Polakiem, tylko kimś, kogo Polska nic a nic nie obchodzi.
Nachmurzył więc czoło i powiedział ze smutkiem:
— Zaraz po wojsku zabiorę się do takiej prawdziwej roboty, o jakiej pani mówiła...
— A czyżby pan postępował inaczej?
— Ta młody ja jeszcze był to i dumy, ot tak — cielak bez myśli — rzucił pogardliwie.
— Powiem panu, co myślę! — zaczęła bardzo poważnym głosem. — Jestem przekonana, że w tych czasach sporów, waśni, nieładu i zamieszania (nic w tym zresztą nie ma dziwnego, gdyż państwo nasze nie istnieje nawet dwudziestu lat) — wojsko jest jedyną naszą siłą i na zewnątrz i wewnątrz, dlatego słusznie postępuje ten, kto w wojsku służy, nie po to tylko, by „odrobić“ swój termin poborowy!
Jerzy zamyślił się i po dłuższej chwili zauważył:
— Żołnierz też może pozostać nadterminowym i dojść do stopnia podoficerskiego!... Mógłbym i ja to uczynić, bo lubią mnie w kompanii i, powiem pani w tajemnicy, — tak myślę, że jestem w pułku najpierwszym strzelcem, bo od maleńkości przysposobiony jestem do karabina i strzelania...
— Boję się dawać jakąkolwiek radę! — odpowiedziała. — Ma pan sporo jeszcze przed sobą czasu na namyślenie się i postanowienie....
— A Marinoczka będzie na mnie czekać i czekać... A jakże! Figa z makiem! — pomyślał i z obawą podniósł oczy na nauczycielkę.
Popatrzyła na niego łagodnym spojrzeniem pięknych, szafirowych oczu i przyjaźnie podała mu dłoń obciągniętą rękawiczką.
— Musimy już pożegnać pana, panie Jerzy — rzekła cicho. — Jesteśmy już w domu.
— Ta jakaż szkoda! Dobrze mi z panią — szepnął z prostotą. — Teraz to już chyba, hej — we wrześniu dopiero się zobaczymy, bo za dwa dni — wymarsz na manewry!
— Dokąd? — spytała.
— Sam nie wiem, ale gdybym nawet wiedział — nie powiedziałbym. Tajemnica wojskowa!
— Ach prawda! Zapomniałam! — zawołała, lecz po chwili dodała: — Gdy pan powróci, ja zaś będę w Warszawie, to musimy się częściej widywać...
— Ta jaż, proszę pani, choć... — zaczął uradowany Jerzy, lecz panna Szemańska przerwała mu:
— Chciałabym się panu odwdzięczyć! Ale czym? Postanowiłam nauczyć pana mówić poprawnie po polsku, bo pan używa takich zwrotów, jak „ta jaż, proszę pani...“, „ta joj“, „ja myślał“, „ja chciał“, a poza tym wszystkie te huculskie słowa, jak „jyzwor“ zamiast wąwozu, „łegiń“ — zamiast młody człowiek, „gazda“ a nie gospodarz i wiele innych — tego w mowie należy się wyzbyć, bo pan przecież nie jest Hucułem, tylko Polakiem....
— Z naszej zielonej, słonecznej Wierchowiny! — wtrącił z cichym śmiechem.
— Prawda, prawda — zapomniałam, ale i tak coś uradzimy i jakoś się pogodzimy — ja ustąpię, pan odejmie — to i targu dobijemy! — zaśmiała się potrząsając mu rękę.
Uścisnął mocno malutką jej dłoń; musiał wycałować Kazia i Maniusię, gdyż berbecie ciągnęły ku niemu swoje zaróżowione buzie, więc nie było innej rady.
Wreszcie ostatnie — „czołem“ i odszedł.
Miał jeszcze sporo czasu do powrotu do koszar, więc powrócił znów do parku i na tej samej ławce, gdzie siedział obok panny Szemańskiej, długo i serdecznie myślał o niej i o tym, że namolne szkraby dobrze jednak zrobiły, że postanowiły wpaść do wody i pozwoliły się uratować....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.