<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXVI
W ZAROŚLACH KOSODRZEWINY

W dwa tygodnie zakończył Brzeziński wszystkie roboty w lesie i na polu, pożegnał poczciwych chłopaków, którzy pomagali mu ze szczerego serca i rozejrzawszy się po całym gospodarstwie przekonał się, że wszystko jest w porządku.
Nie miał sobie nic do zarzucenia.
Pracował sam jak galernik.
Jedyną jego pociechą były częste listy od panny Stefanii. Dodawała mu nadziei i ducha pisząc, że jej starania o stanowisko kierowniczki szkoły w Mygli są na dobrej drodze: z Warszawy poszło pismo urzędowe do kuratora, któremu podlegały szkoły na Huculszczyźnie.
Dni, kiedy listonosz gminny doręczał mu listy z Warszawy, wydawały mu się świętem, pełnym słońca i radości.
Ucieszył go też list od Romualda Zielewskiego. Kolega pułkowy i „trener“ w naukach pisał, że sprawę Jerzego z dyrektorem szkoły bolechowskiej we wszystkich szczegółach omówił, i donosił, że został wydelegowany do nadleśnictwa w Jaworniku na cały rok dla przeprowadzenia specjalnych badań naukowych.
— Będziemy więc znowu pracowali razem, a zapewne nieraz przydamy się sobie, miły kolego! — takimi słowami zakończył uprzejmy inżynier swój list do Jerzego.
Brzeziński po załatwieniu spraw domowych mógł przystąpić do pełnienia swych czynności służbowych.
Pozostawiwszy w domu Bartka i starszego od siebie o kilka lat bratanka, Michała, sprowadzonego z Berezowa Niżnego, gdzie rodzina jego dusiła się na małym gospodarstwie, wynająwszy im do pomocy dwóch parobków, Brzeziński rzadko teraz zaglądał do domu.
Korzystając z jesieni postanowił przeprowadzić ewidencję wszystkich jeleni w nadleśnictwie jawornickim i w prywatnych lasach przymykających do niego. Czas był dla takiej roboty najodpowiedniejszy, gdyż odbywały się jeszcze rykowiska i rudle jelenie trzymały się określonych okolic.
Jerzy zawarł znajomość ze wszystkimi gajowymi, którzy już, jak się okazało, o jego nominacji byli urzędowo powiadomieni.
Wraz z nimi zaczął zwiedzać podległe mu rewiry, zapuszczając się do takich zapadłych i tajemnych uroczysk, gdzie bodaj stopa ludzka nigdy jeszcze nie postała.
Bystre, wprawne jego oczy dostrzegły takie szczegóły, których na żadnej mapie nie można było odnaleźć, a gajowi również o nich nic nie wiedzieli.
Udało mu się wykryć nowe stanowiska jodły i cisa, nieznane dotychczas zarośla azalii i kosodrzewiny znajdujących się pod ochroną.
Kosodrzewinę znalazł na szczycie Ryzowej góry, z trzech stron oblanej pętlą potoku Czarnego.
Jerzy wiedział, że kosodrzewiny nie wolno rąbać i palić, tymczasem nie wątpił, że ktoś tu gospodarował, jak prawdziwy rabuś. Krzaki cennej, wymierającej już i po wyrębie rzadko albo wcale nie odradzającej się kosodrzewiny nosiły ślady siekiery. Tu i ówdzie widniały kupy popiołów od ognisk, w których palono resztki pozostające po wyrębie.
W jednym miejscu spostrzegł Brzeziński wąziutką, nie zarośniętą jeszcze ścieżkę, która na otwartym miejscu przykryta była skoszoną trawą.
Uwagi Jerzego nie uszło zmieszanie na posępnej twarzy gajowego, gdy ten przekonał się, że Brzeziński uważnie ogląda ślady na ścieżce, a potem bada przez lornetkę całą okolicę.
Zachowując zupełny spokój i udając, że nic nadzwyczajnego nie zobaczył na Ryzowej górze, Jerzy poszedł dalej.
Wypytywał gajowego o jelenie i inną zwierzynę, zainteresował się opowiadaniem jego o spotkanych w puszczy za potokiem dwóch okazów lisów-albinosów, o białych futerkach i słomkowo-żółtych kitach, aż w pewnej chwili niby od niechcenia spytał, do kogo należą lasy otaczające Ryzową.
Okazało się, że właściciel tej puszczy część jej wraz ze szczytem Ryzowej wydzierżawił Żydom posiadającym tartak na Czarnym Czeremoszu.
Jerzy nic na to nie powiedział i doszedłszy do płaju pożegnał gajowego. Wkrótce jednak zbiegł na dno wąwozu. Idąc nim, zbliżył się znów do góry porośniętej kosodrzewiną i jej stromym zboczem jął się wspinać ku szczytowi. W półdrogi zaczaił się w krzakach i rozglądał się wokół. Spostrzegł niebawem gajowego, który szybkim krokiem powracał ku zaroślom i wkrótce wszedłszy na ścieżkę zniknął w gąszczu.
— Ta-a-a-ak! — uśmiechnął się Jerzy. — Poszedł ostrzec kogoś, że spostrzegłem porębę i ścieżkę. Ktoś tam siedzi i trzebi kosodrzewinę... No, zobaczymy, co się tu dzieje...
Kiedy gajowy powrócił z kosodrzewinowych zarośli i skierował się do domu, Brzeziński odnalazł ścieżkę i stąpając ostrożnie, by nie robić hałasu, zagłębił się w haszcze. Wkrótce nozdrza jego pochwyciły przyjemny, niezwykle wonny zapach dymu.
Przystanął i powęszywszy chwil kilka, mruknął do siebie:
— Patrzcie-no, fabryczkę sobie założyły jakieś draby!...
Szybko wyszedł na krawędź głębokiej kotliny.
Na jej dnie stały dwa namioty, a z czarnego otworu jaskini w zboczu kotliny wydobywały się cienkie smugi dymu.
Brzeziński zbiegł ku namiotom i odrzucił połę jednego z nich.
Na wygodnym łóżku polowym leżał młody człowiek w okularach na krogulczym nosie i czytał książkę. Obok na stołku stała szklanka z herbatą i na talerzu leżał kawał pieczeni.
Młodzieniec podniósł oczy na niespodziewanego gościa i, widać, wyczytał coś z surowej jego twarzy, gdyż zerwał się natychmiast i spytał po niemiecku:
— Kto, skąd, po co?
Brzeziński zrozumiał te pytania, lecz nie odpowiadając na nie mruknął złym głosem:
— Gadaj pan po polsku!
Człowiek o zakrzywionym nosie klasnął w dłonie. Do namiotu wszedł stary Żyd, z zaczerwienionymi powiekami i śmiesznie odstającymi uszami.
Poszwargotawszy ze swoim towarzyszem, dość zuchwale spytał Jerzego:
— Po co tu przyszliście? Czego szukacie?
Jerzy uśmiechnął się pogardliwie i odparł:
— Gadaj grzecznie, bo inaczej zmacam cię pięścią! Nie pytaj, łapserdaku, ino odpowiadaj: co tu robicie w tej kosodrzewinie?
Stary drgnął i skulił się nagle jak gdyby mu grzbiet kłonicą przetrącono.
Począł nisko kłaniać się Brzezińskiemu, dotykać rękami jego kurty i sepleniąc mówił:
— Pan inżynier Dawid Bronstein z Wiednia chciał pomieszkać sobie gdzieś wysoko w górach, nu, to i mieszka, panie... strażnik... dla zdrowia, tylko dla zdrowia...
— Powiedz swemu Dawidowi, że w Polsce nie wolno rąbać i palić kosodrzewiny i przerabiać jej na wonny olejek... Powtórzyłeś? A teraz idźcie przede mną i pokażcie mi tą swoją fabrykę! Ruszaj się, stary muchomorze, i ciągnij swego Bronszteina a wytłumacz mu, że to nie Wiedeń... tylko nasza, polska Huculszczyzna!
— Nu-nu, panie strażnik — szepnął wreszcie stary Żyd uśmiechając się do Jerzego i chwytając go za rękę — pan mądry człowiek, pan dobry człowiek! Pan inżynier da panu sto złotych i pan sobie pójdzie. Będzie sza, będzie cicho i — koniec!... Sto złotych ha-ha-ha — piękny pieniądz!... Panie strażnik... Nu, co? Pan wie, że...
Nie skończył, gdyż Brzeziński miał już dosyć tego nikczemnego kuszenia.
Ugodzony w szczękę Żyd zatoczył się i runął na łóżko, które z trzaskiem załamało się pod jego ciężarem.
— No, może pan inżynier też tęskni za dobrą pięścią? — spytał Jerzy robiąc krok ku Bronszteinowi.
— Ja nic nie mówiłem, to Kohen mówił! — po polsku już zawołał inżynier szybko się cofając.
— Pokażcie mi teraz fabrykę! — powtórzył Jerzy i trzymając karabin w ręku, co ostatecznie przeraziło „fabrykantów“, szedł za nimi.
W jaskini stał kocioł dystylacyjny, jakich używają smolarze w terpentyniarniach. Z kosodrzewiny poddanej wysokiej temperaturze odpędzano lotną, o pięknym aromacie terpentynę, poszukiwaną przez fabryki kosmetycznych mydeł, wody kolońskiej i pasty do zębów. W głębi stało już kilka zalutowanych blaszanek z olejkiem kosodrzewinowym i leżały stosy narąbanych gałęzi tego rzadkiego krzewu.
— Co teraz będziemy robili? — spytał Jerzy, surowym wzrokiem patrząc na „inżyniera“, lecz przypomniawszy coś sobie dodał: — gdzie są wasi robotnicy?
Inżynier, zgnębiony zupełnie i wylękły, objaśnił:
— W Żabiu dziś „chram“[1], więc ludzie poszli do cerkwi i na zabawę...
— Kiedy mają powrócić?
— Dopiero pojutrze, bo jutro — znów niedziela...
Brzeziński, namyśliwszy się, oznajmił:
— Ubierajcie się, panowie! Musimy już iść...
— Dokąd?...
— Do Żabia, gdyż to najbliżej... do posterunku policji, do nadleśnictwa i sądu...
— Jakim prawem? Nie wiemy, kto pan jest — próbował sprzeciwiać się „inżynier z Wiednia“, lecz jęczący Kohen począł go mitygować:
— Nu-nu, po co takie krzyki? Skoro ten pan tak mocno bije — to znaczy, że ma na to prawo... Panie strażnik, może ja skoczę po konie?...
— Przede wszystkim nie jestem strażnikiem, tylko starszym rządowym gajowym, a co do koni, to, zanim skoczycie po nie, brykniecie mi do wąwozu, bo tak was uraczę, że wam świeczki w oczach staną!... — powiedział Jerzy.
— Panie gajowy, jeszcze tamte mi nie zgasły, żebym tak zdrów był! — jęknął stary Żyd podtrzymując dłonią obrzmiałą szczękę.
— Jak tak, to i nie ma o czym mówić! Kładźcie swoje łapserdaki i chodźmy na spacer!
Długo szli, konwojowani przez Brzezińskiego, bo nie byli ani turystami, ani piechurami. Co pół godziny, zdyszani i zlani potem, gdyż słońce tego dnia dobrze przygrzewało, siadali i prawie płacząc skarżyli się:
— Oj, oj, oj, nogi nam odpadną, całkiem umrzemy...
— Niestety, nic wam nie będzie! — odpowiadał wesoło Jerzy. — Daję wam dziesięć minut wypoczynku, a potem — marsz!
O zmierzchu dopiero dobrnęli do Żabia. W towarzystwie energicznego komendanta posterunku policji, dawnego szwoleżera, Brzeziński odprowadził swych „fabrykantów“ do sędziego śledczego, który przesłuchawszy go kazał wziąć Żydów pod klucz i polecił komendantowi posterunku odszukać w Żabiu ludzi pracujących na Ryzowej górze i uprzedzić ich, że muszą stawić się w jego biurze w poniedziałek.
— Aresztowani i niesumienny gajowy odpowiedzą przed sądem za niszczenie kosodrzewiny i za usiłowanie podkupienia pana, jako osoby urzędowej — objaśnił sędzia Jerzego, gdy ten spytał go o los Bronszteina i Kohena.
Brzeziński pozostał w Żabiu na noc, poprosiwszy o gościnę znajomego Hucuła — gazdy.
Tego jeszcze wieczora wieść o aresztowaniu inżyniera i jego pomocnika niewiadomo jak rozbiegła się już po całym Żabiu, Ilci, Krasnym Łuhu, Słupejce i dotarła aż do Krzyworówni, gdzie mieszkali Żydzi, dzierżawiący część lasów prywatnych właścicieli.
Późno w nocy w grażdzie, gdzie zatrzymał się Brzeziński, zaczęły ujadać psy. Gazda wyszedł na „pidganie“[2], a czyjś głos spytał go:
— Czy u was, gazdo, stanął gajowy z Mygli?
Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź nieznajomy prosił gospodarza:
— Obudźcie Jura, gazdo, i powiedzcie mu, że Wasyl Szaburak i sołtysowa „donia“ Marina chcą się z nim zobaczyć. Rad będzie Jur, gdy to posłyszy!
Hucuł niczego nie podejrzewając spełnił zlecenie i uspokoił się widząc, że Brzeziński istotnie ucieszył się i czym prędzej wybiegł z izby.
— Chwała Bogu — myślał Brzeziński — zapewne przebaczyła mi wszystko Marinoczka i chce mi oznajmić o swoich zrękowinach z Wasylkiem. Uff! Góra mi z pleców spadnie!
Wyszedł za bramę i ujrzał jakiegoś człowieka w miejskim ubraniu, w szarej kaskietce, nasuniętej na oczy.
— Posłał mnie po was Szaburak — mruknął nieznajomy dotykając daszka czapki.
— Chodźmy! — powiedział wesołym głosem Jerzy, szczelnie zapinając kurtkę, gdyż dął zimny wiatr. — A daleko mamy iść?
— I-i-i, blisko, do Słupejki... W karczmie bawią się chłopaki...
— To i Marinoczka jest w karczmie? — zdziwił się nieco Jerzy.
— Nie, ale kiedy wy przyjdziecie, skoczę po nią... Mieszka z ciotką u Mitry Bandaruka. Na „chram“ przyjechała z Witlicy... A Hłyszczan — to znaczy rodziciel jej — z nami w karczmie buszuje...
— No, to dobra — chodźmy! — uśmiechnął się Brzeziński.
Pomiędzy właściwym Żabiem a Żabiem Słupejką, naprzeciwko ujścia potoka „Żabiwskiego“ do Czarnego Czeremosza, pod stromym urwiskiem ciągną się gęste zarośla wiklin. Zwisające gałęzie ich, niby rozpuszczone włosy dziewcząt, pochylonych nad wartem, dotykają wody, czarnej w tym miejscu i głębokiej.
Do ujścia „Żabiwskiego“ doszli gwarząc o tym i owym i żartując. Nieznajomy kilka razy próbował zacząć rozmowę o aresztowaniu niszczycieli kosówki na Ryzowej, lecz Jerzy, jak zwykle żołnierz, umiał zachowywać tajemnicę i nie rozpuszczać języka o tym, o czym do czasu nikt nie powinien był wiedzieć.
Przed chwilą właśnie udało się Brzezińskiemu jakimś żarcikiem wymigać się zgrabnie od odpowiedzi, gdy nagle idący obok niego człowiek w kaskietce z całej siły pchnął go z urwiska.
Jerzy potoczył się uderzając bokami o kamienie i drapiąc sobie ręce i twarz o ścięte pręty wikliny.
Zatrzymały go krzaki.
Podniósł się klnąc z cicha i obmacując potłuczone boki, lecz w tej samej chwili kilku naraz ludzi rzuciło się na niego.
Rozpoczęła się bójka.
Brzeziński, zrozumiał, że musi teraz bronić się tęgo, bo być może chodziło tu o jego życie.
Odbiegł więc kilka kroków i oparł się plecami o wystający z urwiska kamień.
Przypomniawszy sobie w jednej chwili naukę i rady pułkowego trenera bokserskiego odbijał się od nacierających nań ludzi.
Mimo, że nie miał możności robienia jakichkolwiek obserwacyj, uświadomił sobie, iż został napadnięty nie przez Hucułów. Mówili inną gwarą niż ta, którą posługiwano się na Prucie i obu Czeremoszach.
Dzielnie bronił się były strzelec.
Dwóch nieprzyjaciół leżało już na ziemi i jęczało; jeden zatoczył się i plusnął do nurtu rzeki. Inni jednak nacierali coraz wścieklej, aż któremuś z nich udało się dosięgnąć Jerzego kamieniem.
Chłopak zachwiał się i czując, że krew zalewa mu oczy, padł i zemdlał...
Bitwa się skończyła.
Napastnicy gramolili się po stromym spychu brzegu i wyciągali pokaleczonych przez Brzezińskiego towarzyszy.
Na wąskim paśmie ziemi, tuż nad Czeremoszem, pozostał tylko nieprzytomny, z rozbitą głową i skrwawiony Jerzy.
Długo leżał czerniąc się na żwirze i piasku, aż doprowadziło go do świadomości przenikliwe zimno, jakieś lekkie potrącanie i ciche warczenie. Z trudem podniósł obrzmiałe powieki, sklejone krwią, i zobaczył pochylonego nad sobą psa-wilka z obrożą na szyi.
— Rex! Rex! — dobiegło Jerzego ciche wołanie.
Posłyszał je i wilk i natychmiast odpowiedział urwanym skomleniem.
Na krawędzi urwiska błysnęła lampka elektryczna i jakiś człowiek rzucając przed sobą snop białych promieni szybko zbiegał na dół.
Po chwili stanął przy Brzezińskim.
— To wy jesteście? Co się stało? — padły pytania i Jerzy poznał głos komendanta posterunku policji. — Robiłem obchód nocny aż tu nagle Rex zwęszył pana...
Brzeziński z trudem poruszając wargami opowiedział o napadzie na siebie kilku nieznanych mu osobników. Nie wspomniał tylko o Marince Hłyszczance ani o Szaburaku.
Policjant świecąc sobie oglądał pobojowisko. Wkrótce powrócił niosąc czapkę o daszku z białego celluloidu i kółko z trzema kluczami.
— E-e, braciszki, teraz to już mam was w łapie! — śmiał się cicho komendant. — Wyłowię wszystkich jak kiełbie z sadzawki.
Podtrzymując słaniającego się na nogach Brzezińskiego poprowadził go na posterunek.
— Zaraz zatelefonuję do doktora... Trzeba wam zrobić opatrunek, bo ranę macie dużą, no i krwi wam ubyło... — mruczał z troską w głosie.





  1. Święto kościelne.
  2. Werendka na słupach przed tylną ścianą chaty huculskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.