Potworna matka/Część czwarta/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Joanna Bertinot znalazła się naraz w ciemności, nie wiedząc, gdzie się obrócić.
— Panno Heleno! panno Heleno! — zawołała.
Helena właśnie przebudziła się, wyciągnęła rękę i miała nalać do filiżanki napoju zatrutego.
Usłyszawszy wołanie, opuściła rękę.
— Kto mnie woła? — zapytała.
Joasia kierowała się głosem i doszła aż do pokoju chorej.
Helena, ujrzawszy ją, zawołała radośnie:
— Joasia!... moja jedyna przyjaciółka!... moja siostra! Po tym wyciągnęła ręce i przycisnęła ją do piersi.
Panno Heleno... najdroższa, kochana... — szeptała Joasia, oddając jej pocałunki. — Jakże ty, musiałaś cierpieć!
— Tak... — odpowiedziała córka Jakóba Tordier — cierpiałam okrutnie, lecz teraz już nie czuję tego; gdy ciebie widzę, zdaje mi się, że wszystko się skończyło. Jakim sposobem znalazłaś się u mnie. Czy matka wejść ci pozwoliła?
— Twoja matka pojechała na spotkanie tego nędznika Prospera Rivet. Wiedząc o tym, skorzystałam z klucza, który mi powierzyłaś.
— Kochana Joasiu! A Marta?
— Panna Marta kocha cię z całej duszy i żałuje.
— A on? Mój Lucjan ukochany... dla którego pragnęłam żyć, a dla którego umrę teraz.
— Nie trzeba myśleć o śmierci, bo ty jedna, panno Heleno, możesz go uratować!
— Uratować?... — powtórzyła Helena — więc grozi mu coś strasznego?
— Posłuchaj mnie, droga panno Heleno... pan de Roncerny i pan de Bueil zajmują się twoim losem. Niedługo, bardzo niedługo, spodziewają się oswobodzenia.
— Joasiu, czy ty nic nie wiesz?
— Przeciwnie, wiem wszystko.
— O! co za wstyd, hańba! i to moja matka!
— Z tej hańby powstanie wolność twoja, wystarczy tylko zeznanie tego, co się tu dzieje, i żądanie śledztwa.
— Nigdy! nigdy tego nie zrobię! Wolę umrzeć, niż poruszać te brudy. Oboje z Lucjanem jesteśmy już skazani.
— Jeżeli będziesz chciała, pan Lucjan może być uleczony.
— O, tak! chciałabym. Lecz ja w nic już nie wierzę.
— A jednak przysięgam, że to jest prawdą!
— Jakim sposobem ocalić go mogę?
— Pan Lucjan, wskutek cierpień przebytych, rozum postradał.
— Zwariował! — zawołała Helena. — O nieszczęśliwy! Za cóż Bóg nas tak karze!
— Pan Lucjan, w przystępie wariacji, przywołuje pani ciągle.. Doktór utrzymuje, że gdyby pokazać mu panią w takiej chwili niespodzianie, wrażenie gwałtowne przywróciłoby mu zdrowie i rozum. Czy kochasz o tyle Lucjana, ażeby pójść ze mną? Czekają na ciebie w Petit-Bry, i ja obiecałam przywieźć cię, abyś pomogła nauce cudu dopełnić! Przybyłam pełna ufności, a teraz czekam na ciebie!
— Masz rację! — zawołała Helena. — Cokolwiekby z tego wyniknąć mogło, jadę z tobą!
Mówiąc to, wstała z łóżka, lecz biedne dziecko przeceniło siły swoje; zachwiała się i omal nie upadła.
— O ja nieszczęśliwa, nie mam sił! — jęknęła.
— Przywołaj na pomoc wszystką energię!... — mówiła Joanna błagalnie. — Nie masz prawa okazać się słabą, gdy chodzi o uratowanie pana Lucjana, którego kochasz i przez którego jesteś kochaną!
— A więc, Joasiu, daj suknię, pomóż mi. Mam silną wolę... uratuję go... a po tym umrę.
Z pomocą Joasi ubrała się w kilka minut.
— Idźmy! — rzekła, opierając się na ramieniu siostry. — Jak powrócę, niech mnie zabiją, jeśli im się podoba.
Dziesiąta wybiła.
Joasia wsiadła z Heleną do powozu, rozkazawszy jechać do willi, co koń wyskoczy.
Gdy się to działo na ulicy Anbry, Garbuska w tym czasie wysiadła z dorożki i wchodziła na stację Św. Łazarza.
Włosko, który co chwila oknem wyglądał, zobaczył ją i pomyślał, że zapewne Joasia miała czas zabrać już Helenę do Petit-Bry, przywołał po tym chłopca, zapłacił za obiad, kazał sprowadzić dorożkę, obudził Prospera i wpakował do powozu, mówiąc, że czas jechać do Heleny.
Prosper otrzeźwiał trochę, na myśl, że ma rozmówić się ze swoją niby żoną.
Włosko kazał jechać na ulicę Anbry, wysadził chwiejącego się na nogach Prospera przed Nr. 7 i rzekł:
— Idź teraz na górę i przeproś Helenę, może ci przebaczy, ponieważ dobra jest, jak anioł.
— Nie pójdziesz ze mną?
— Przeszkadzałbym wam.
Włosko podał eks-komisantowi walizkę, popatrzył, jak tenże zadzwonił, i udał się na schody, a sam wszedł do kawiarni naprzeciwko, gdzie widział raz agenta Challet, ażeby oczekiwać powrotu Joasi i Heleny z willi Petit-Bry.
Prosper, potykając się, dotarł na koniec do drzwi mieszkania. Odpocząwszy trochę, po wielu niefortunnych próbach, zdołał nareszcie trafić kluczem do zamku i drzwi otworzyć.
— Do wszystkich diabłów!... — mruknął, znalazłszy się w ciemnym przedpokoju — stara wariatka zapomniała lampy zapalić! Niech ją licho porwie! Dobrze, że mam przy sobie.
Zapalił świecę, stojącą na stoliku.
— Uf! — rzekł do siebie pijak. — Zmęczyłem się!... a jakie mam pragnienie!
Lecz myśl przeproszenia Heleny wybiła mu pragnienie z głowy i, zataczając się, posunął do pokoju żony.
Drzwi zastał otwarte, lampka się paliła. Wszedł pomału.
— Heleno... — odezwał się półgłosem.
— Heleno... — powtórzył i postąpił do łóżka.
— Heleno... — rzekł po raz trzeci, przysunął się zupełnie i położył rękę na kołdrze.
Cisza, niczym nieprzerwana.
— Niema jej... — mruknął. — Czyżby Julia zabrała ją z sobą na stację?
Wino go rozmarzyło, nogi się zachwiały; usiadł ciężko na łóżku i wziął się rękami, za głowę ociężałą.
— Co tej Julii przyszło do głowy!... — mówił — nie będę mógł przeprosić Heleny. Zawsze ta stara w poprzek staje. O, jak mnie głowa boli. A jak szalenie pić mi się chce. Muszę iść do kuchni... tam jest woda.
Podniósł się, gdy naraz ujrzał imbryk na stoliku przy łóżku.
— To pewno ziółka... — pomyślał. — Nie smaczne to, lecz nie będę przynajmniej zmuszony szukać wody.
Drżącą ręką ujął imbryk. nalał zatrutego napoju, przeznaczonego dla Heleny, pełną filiżankę i wychylił jednym tchem, Jakby to był zrobił z szampanem.
— Brr... — otrząsnął się. — Szkaradny napój.
Nalał drugą filiżankę i wypił znowu.
Oparł po tym głowę na ręku i zaczął rozmawiać z sobą, bez związku, jak zwykle pijany.
Naraz zerwał się i złapał za piersi rękoma.
— Piekło! Toż ja mam ogień wewnątrz! — rzekł głosem dzikim — ogień mnie pożera.
I żeby ogień ten ugasić, wypił resztę zawartości imbryka.
Następnie rozciągnął się na łóżku, a straszne dreszcze wstrząsały całym jego ciałem.

Cofnijmy się trochę:
Dziesięć minut przed piątą sędzia śledczy był już na stacji kolejowej.
Hrabia de Roncerny i Gaston czekali także.
O wpół do siódmej wchodzili do willi Petit-Bry.
Hrabia zaprezentował doktora sędziemu śledczemu.
Czterej panowie udali się do pokoju Lucjana, który od rana spał bez najmniejszego poruszenia. Gdyby nie słaby oddech, można było myśleć, że nie żyje.
Widząc, zmiany zaszłe na twarzy ofiary zawziętości Julii Tordier, sędzia rzekł z politowaniem.
— Okropność! O, żebym mógł dosięgnąć sprawców cierpień tego biedaka.
— Cierpiał więcej, niż człowiek znieść jest w stanie — rzekł doktór.
— Do której godziny trwać będzie taki stan? — zapytał sędzia.
— Lucjan obudzi się około północy.
— A obudziwszy się?
— Sądzę, że uspokoi się o tyle, iż będę mógł uczynić ostatnią próbę, która stanowić ma o życiu lub śmierci.
— Według zdania pana de Roncerny, próba pańska może przywrócić rozum nieszczęśliwemu młodzieńcowi?
— Albo go zabić... — odrzekł doktór. — Działając w ten sposób, biorę wielką na siebie odpowiedzialność, wiem o tym, lecz czyż nie lepiej mieć choć jakąkolwiek szansę zwycięstwa?
— Podzielam zdanie pana! — odparł sędzia. — Z całej duszy życzę, abyś zwyciężył w tym pojedynku przeciwko śmierci i szaleństwu.
Doktór położył rękę na czole Lucjana i zauważył, iż jest pałające.
— Tu jest siedlisko choroby — rzekł.
— Więc ma pan nadzieję? — zapytał sędzia.
— Mam wiarę, która zastępuje nadzieję.
Wyszli z pokoju chorego i udali się do salonu, gdzie zastali hrabinę z córką.
Niezadługo podano obiad. Mówiono ciągle o Lucjanie, Helenie, Joasi i Julii Tordier. Sędzia mało mówił, słuchał tylko i kombinował.
O dziesiątej obiad się skończył.
— Gdyby tyko Joasi się powiodło! — westchnęła Marta, składając ręce.
— Ma silną wolę — odrzekła hrabina — a takim się udaje.
Pani Roncerny miała rację; wiemy, że Joanna doprowadziła do skutku swój zamiar. Czyż Helena mogła się wahać, gdy szło o uratowanie Lucjana.
Dziewczęta jechały szybko do Petit-Bry. Helena, wsparta na ramieniu siostry, opowiadała jej wszystko, co od chwili małżeństwa wycierpiała od matki i od Prospera Rivet.
— I nie chcesz poświęcić tych nędzników, dla otrzymania spokoju, wolności, życia? — mówiła Joanna.
— Nigdy na to nie przystanę! — odpowiedziała Helena — przez szacunek dla nazwiska ojca, wolę umrzeć, niż obryzgać błotem to nazwisko!
Helena czuła się strasznie wyczerpaną, na szczęście podróż zbliżała się do końca.
O wpół do jedenastej powozik zatrzymał się pod werandą willi.
Całe towarzystwo wybiegło na spotkanie.
Joasia wyskoczyła z powozu i pomagała Helenie wysiąść.
— Heleno! Heleno! — zawołała Marta — przybyłaś nareszcie!
Biedna dziewczyna chciała wejść na schody i rzucić się w objęcia przyjaciółki, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca, stała, jak paraliżem tknięta.
Doktór pośpieszył i pomógł Joasi wprowadzić ją na schody.
— Drogie dziecię! Helenko kochana! — rzekły jednocześnie hrabina i Marta, biorąc ją w objęcia.
Joanna, ujrzawszy sędziego, cofnęła się zdziwiona.
— Dzielne masz serce, panno Joanno — rzekł tenże, ściskając jej rękę.
— O! gdyby pan wiedział, co ona wycierpiała! — rzekło dziewczę ze łzami.
Sędzia położył palec na ustach.
Joasia zrozumiała odrazu, co znaczy obecność sędziego, i zamilkła.
— To biedne dziecię zemdleje! — zawołał doktór, widząc Helenę prawie upadającą.
— Skutek to zmęczenia i wyczerpania — odrzekła Joasia. — Od dwóch dni prawie nic nie jadła.
— Prędzej wina, bulionu! — rzekł doktór. — Ona właśnie teraz sił potrzebuje.
Helena otworzyła oczy.
— Chodzi o uratowanie jego — szepnęła — nie obawiajcie się, będę silną.
Pani de Roncerny kazała przynieść bulionu i starego Bordeaux. Doktór tymczasem rozpinał suknię Helenie.
— Pokaleczona jesteś, moje dziecię? — zapytał — upadłaś zapewne?
— Nie upadła, panie doktorze — rzekła Joasia. — Bito ją... bito laską... aż krew się lała.
— Joasiu! — szepnęła Helena — ani słowa więcej.
— Nie — odparła córka Piotra Bertinot. — Powiem wszystko tym, którzy mają prawo wiedzieć wszystko, powiem doktorowi... i panu.
Ostatnie wyrazy zwróciła do sędziego.
Helena poraz drugi złożyła ręce błagalnie.
— Joasiu... Joasiu... — szeptała.
Lecz nic już nie mogło powstrzymać tej ostatniej.
— Nic mnie już nie skłoni do milczenia... ocalę cię, pomimo twej woli. Znane są przyczyny twego małżeństwa, lecz co jest niewiadome, a o czym ja wiem, to wstyd, hańba i złe traktowanie ciebie. W domu matki pełniłaś obowiązki sługi pogardzanej i znieważonej. Prawie codzień musiałaś być obecną orgiom, wyprawianym dla szubrawców pijanych, opowiadających sprośne historie bez szacunku dla twojej obecności. Julia Tordier, twoja matka, jest milionerką, rzuca pieniędzmi dla swego Prospera Rivet, a tobie wszystkiego brakuje. Zamykają cię, jak zbrodniarkę, nie tylko zdrowie tracisz, lecz życie twoje nie jest pewne. Posłuchajcie, panowie, bo wszystko na jaw wyjść musi: Przed pięciu dniami Prosper Rivet, pijany jak zawsze, w przystępie wściekłości, porwał laskę i bił nią biedne dziecko aż do krwi. Spojrzyjcie na ranę na czole, jeszcze nie zagojoną, na plecy, na ręce, wszędzie są ślady laski Prospera Rivet!
Mówiąc to, Joanna odsłaniała część ramion Heleny, poznaczonych pręgami sinymi.
— To straszne! — zawołał doktór.
Sędzia drżał z przerażenia.
— Dosyć, Joasiu! — błagała Helena.
— Rzeczywiście, że dosyć wiemy — rzekł sędzia, zbliżając się do Heleny i dodał: — Czy prawdą jest wszystko, co mówiła panna Joanna Bertinot?
— Niestety!... panie... — wyjąkała biedna ofiara. — Lecz nie obwiniam nikogo.
— Nie potrzebuje pani obwiniać. Fakty same za siebie mówią.
Sędzia usiadł obok Heleny i wziął ją za rękę.
— Dziecię drogie — rzekł — wiesz, że jesteś między życzliwymi?
— Wiem o tym, panie.
— Czy zgodzisz się, aby pomódz im, gdy będą się starali powrócić ci prawnie swobodę?
— Jakim sposobem mogliby to uczynić?
— Wszystko przemawia za tobą! Wszystko obwinia twoich prześladowców. Pożycie z nim jest niepodobieństwem, oni cię w końcu zabiją!
— To niech mnie Bóg zabierze! — rzekła Helena, wznosząc oczy do nieba.
— Za młoda jesteś, żeby chcieć śmierci, a możesz jeszcze być szczęśliwą, jeżeli zgodzisz się pomódz nam.
— Jakim sposobem?
— Matka twoja i mąż, z cynizmem przerażającym, praktykują w ognisku domowym nierząd i hańbę! Obrzucają cię obelgami i poniżeniem, maltretują cię, nosisz ślady ich uderzeń na całym ciele! To woła o pomstę. Rozwód jest konieczny! Sprawiedliwość nie odmówi tego, ja ręczę.
— Cóż trzeba zrobić, ażeby uzyskać rozwód?
— Podpisać skargę; jedyny i nieomylny środek.
Helena podniosła się.
— Ja miałabym stawić przed sądem matkę moją i jej podłego spólnika! Matka nazywa się Tordier... nosi szanowane nazwisko ojca mojego, nie chcę by nazwisko najlepszego z ludzi błotem zwalane zostało! A wreszcie, chociaż zbrodniarka, choć zła i przewrotna, zawsze to moja matka!
— O, panno Heleno!.. nie mów tak... wyrzeknij się takiej matki... dla szczęścia i swobody.
— Za taką cenę!... nigdy! Postanowiłam poddać się przeznaczeniu, nie wzywać ludzi na pomoc, tylko Boga jednego! Jeżeli będzie chciał, pomści mnie i uwolni!
— Niechże będzie, jak chcesz, dziecię moje — rzekł sędzia. — Lecz przynajmniej nie narażaj się na cierpienia dobrowolnie. Zostań tu.
— Stawiłam się tutaj, panie doktorze, aby dopomódz nauce, przyszłam wyrwać śmierci moralnej tego, którego kocham nad wszystko i nigdy kochać nie przestanę. Lecz skoro zadanie moje skończy się, jakikolwiek skutek jego będzie, powrócę do niewoli i oczekiwać będę zmiłowania Bożego cierpliwie! Teraz zaś — dodała, zwracając się do doktora, — prowadź mnie do niego, gotowa jestem.
— Chodź pani — rzekł doktór podając jej rękę.
Joasia pierw oświeciła już pokój Lucjana, a gdy całe towarzystwo otoczyło łóżko w głębokiej ciszy, chory leżał bezwładny, jak płótno biały, jedynie słaby oddech dawał znać, że żyje jeszcze...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.