Potworna matka/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Kontroler, idąc szybko chodnikiem ulicy Verrerie, mruczał do siebie.
— Sto tysięcy franków rocznie. Milion franków w ciągu lat dziesięciu... Wspaniały interes... i to bez żadnego ryzyka... Wiedziałem dobrze, że mają około pięciuset wózków... Taką cyfrę podałem memu przyjacielowi Prosperowi.
Po tym ostatnim zdaniu, czytelnicy zapewne domyślą się z łatwością, że owym rzekomym kontrolerem prefektury był Józef Włosko.
Szybkim krokiem udał się na ulicę Rivoli, a stamtąd na ulicę św. Dionizego do hotelu, gdzie mieszkał.
Tu prędko się przebrał w odzież bardzo przyzwoitą, którą kupił za pieniądze, dane mu przez Prospera, wyjął z szuflady stołu jakiś przedmiot podłużny, starannie owinięty grubym papierem, i schował go do kieszeni, po czym, wziąwszy tekę pod pachę, zeszedł ze schodów.
Spojrzał na zegar u wejścia do restauracji, a zobaczywszy godzinę czwartą, rzekł:
— Tak, to najwłaściwsza pora.
Przeszedł ulicę Verrerie i udał się wprost na ulicę Anbry.
Tu, znalazłszy się przed domem Julii Tordier, zatrzymał się na chwilę, jakby się namyślał i sam się z sobą naradzał.
Ale jego wahanie trwało bardzo krótko.
— No, naprzód! — wyrzekł z uśmiechem.
Wszedł do bramy i szybko przeskoczył schody dwóch pięter i zadzwonił ostro do drzwi mieszkania Garbuski.
Po powrocie z sądu, przed pół godziną, wdowa po Jakubie Tordier, siedziała w kącie pokoju jadalnego, i zapatrzona w przestrzeń, myślała o wszystkim, co zaszło od dni kilku, a zwłaszcza o Prosperze Rivet.
Chwilowe oddalenie pięknego komiwojażera zasępiało ją i napełniało duszę melancholią.
Wyrwana raptownie z posępnych rozmyślań głośnym dzwonieniem, drgnęła, po czym wstawszy z krzesła, poszła otworzyć drzwi.
Na progu stał Józef Włosko, z kapeluszem w ręce kłamał się z uśmiechem.
— Czy pani wdowa Tordier? — zagadnął.
— To ja — odpowiedziała oschle. — Czego pan chce ode mnie?
— Chciałbym z panią pomówić chwil kilka.
— W imieniu czyim? — zapytała Garbuska, która tylko na wpół, uchyliła drzwi i trzymała je za klamkę gotowa zatrzasnąć je przed nosem natrętnego gościa.
Były dependent miał na ustach nowy uśmiech.
— Ależ w swoim imieniu, proszę pani — odparł.
— Jak się pan nazywasz?
— Józef Włosko.
— Ja pana nie znam.
— W istocie pani mnie nie zna, ale zawrzemy z sobą znajomość, i śmiem mniemać, że będzie pani temu wielce rada.
— Wszystko to, mój panie, są tylko słowa — o jakim interesie chcesz pan ze mną mówić? Skąd pan przychodzi do mnie?
— To dosyć trudno wytłumaczyć pani, zwłaszcza, stojąc w sieni, bo mam zaszczyt uwagę zwrócić pani, że dotąd jeszcze stoję w sieni, co jest wysoce krępujące, gdy chodzi o sprawę wielkiej wagi... Zamiary moje są godziwe, proszę pani. Nie jestem ani złodziejem, ani mordercą...
To ostatnie słowo, jakkolwiek wyrzeczone tonem najniewinniejszym, przejęło dreszczem Garbuskę.
Były dependent ciągnął dalej:
— Sprawa, o której chcę mówić, dotyczy domu handlowego pani.
— Dawno dom handlowy Tordiera przeszedł na własność Troubleta i do mnie nie należy — odparła Garbuska.
— Tak, wiem o tym, że się pani go pozbyła przed dwoma laty na dobrych warunkach... Doskonały interes, w którym pani przy wielkim sprycie zebrała ładny majątek.
— Tak mówią — przerwała Garbuska. — Ale nikt go ze mną nie liczył. Ja jestem mniej bogatą, niż myślą...
— Te rzeczy mnie wcale nie obchodzą, droga pani — podchwycił Włosko. — Tu nie chodzi o dawny dom handlowy pani, ale o dotychczasowe przedsiębiorstwo, istniejące przy ulicy Verrerie.
Garbuska nie zataiła ździwienia.
Teraz z nową podejrzliwością spojrzała na przybysza.
— Dom z ulicy Verrerie! — powtórzyła — ależ się pan myli...
— Bynajmniej, proszę pani... Skierował mnie do pani, pan Nicolet, pani plenipotent w przedsiębiorstwie wynajmu wózków ręcznych.
Usłyszawszy nazwisko Nicoleta, Julia Tordier musiała zaniechać podejrzeń.
Pomyślała, że coś ważnego mogło zajść w tym przedsiębiorstwie.
Ostatecznie postanowiła przybysza wpuścić do pokoju.
— Skoro pan przychodzi w imieniu pana Nicoleta — rzekła żywo — to co innego... Proszę wejść... Cóż się tam stało...
Włosko wygrał więc sprawę.
Czym prędzej przestąpił próg przedpokoju, a Garbuska zamknęła drzwi za nim.
— Nareszcie jestem na miejscu — pomyślał — to dobrze!
— Proszę pana tędy — podchwyciła Julia, wskazując salon gościowi.
A kiedy znaleźli się w salonie, dodała:
— A teraz proszę się wytłumaczyć...
— Pozwolisz pani, że usiądę.
Julia sama przysunęła mu krzesło.
Włosko usiadł z zupełną swobodą.
Ta swoboda znowu obudziła obawy Garbuski, która się zapytywała sama siebie w myśli, czego od niej chcieć może ten nieznajomy, i nie bez pewnej trwogi usiadła na przeciw niego.
— Nic mi teraz nie przeszkadza powiedzieć pani całej prawdy — odezwał się Włosko.
Niepokój Garbuski wzmógł się jeszcze bardziej.
Dawny dependent ciągnął dalej:
— Pragnąłem koniecznie pomówić z panią poważnie... Wiem, że jesteś pani mało przystępną i dlatego użyłem nazwiska pana Nicoleta, ażeby się tu dostać i, że tak powiem, wedrzeć się do pani mieszkania... Widzi pani, że miałem rację... bo, gdybym nie użył tego sposobu, byłbym dotąd albo stał przed drzwiami przymkniętymi, albo miałbym przed nosem drzwi zamknięte... a teraz ot siedzę tu z panią, w salonie... I nic mi nie przeszkadza pani wytłumaczyć wszystko... I porozumieć się najzupełniej.
Garbuska uczuła nowy przestrach.
— A może wpuściłam do mieszkania mego jakiego zbrodniarza?
Była sama i nie mogłaby się obronić.
Ta myśl ją tak przeraziła, że zaledwie zdołała wyjąkać.
— Więc pan... pan...
Włosko spostrzegł jej przestrach, zrozumiał, co się dzieje w jej myśli, i rzekł z uśmiechem:
— Uspokój się pani... Niepotrzebnie się zanadto niepokoisz... Powtarzam pani i możesz mi wierzyć na słowo, że nie jestem złodziejem ani mordercą i że mam tylko dobre zamiary względem pani. Nie czyham ani na pieniądze, które pani tu ma, ani na pani życie. Przeciwnie, życie pani jest dla mnie wielce szacowanym, i zaręczam, że, gdyby kto chciał na nie godzić, to ja broniłbym go nawet z odwagą, dochodzącą do bohaterstwa! Dziwi to panią, pojmuję, a jednak przekonasz się pani za chwilę, że to bardzo proste. Uspokój się więc pani i racz mi użyczyć całą swą uwagę.
Były dependent zamilkł na chwilę.
Julia Tordier skorzystała z tego, ażeby zawołać.
— No, więc czegóż pan chcesz?
— Ja pragnę mieć zaszczyt, ażeby pani powiedzieć...
— Mów pan prędko... bez ogródek.
— Kochana pani, mały wstęp jest tutaj niezbędny... Ale niech się pani nie obawia... bo będzie on krótki.. Ja jestem jeszcze młody... Mam lat dwadzieścia osiem, a zawodów doznałem co nie miara.
Na wstępie mego życia zakosztowałem dobrobytu u rodziców, po tym, kiedy umarli, znalazłem się na śliskim bruku Paryża, sam i zaopatrzony w bardzo drobną kwotę... Znając źle, albo prawie nie znając wcale wartości pieniędzy, prędko wydałem tę trochę jaką posiadałem, i musiałem pomyśleć o znalezieniu racy na utrzymanie...
Szczęście, że miałem wykształcenie... Dostałem miejsce pisarza... Zarabiałem na chleb, ale nie miałem za co położyć na nim mięsa!...
Krótko mówiąc, nie jadłem podług apetytu, a widząc dokoła mnie ludzi sytych, nasyconych wszystkim, zacząłem im zazdrościć i nienawidzieć ich!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.