Potworna matka/Część druga/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Zajmijmy się teraz osobami sympatyczniejszymi.
Przy trumnie ojca, Helena zaprzysięgła Lucjanowi Gobertowi, że będzie tylko jego kochała.
Lucjan z początku powziął niezachwianą wiarę, że, skoro Helena kocha go z całej duszy, nic już nie może ich rozłączyć w przyszłości.
Lecz rysownik był jednak przedwcześnie dojrzałym człowiekiem i poznał już dobrze życie.
Zastanowił się i powoli zaczęły go ogarniać niepokojące wątpliwości.
Powiedział sobie nie bez trwogi, iż Helena była jeszcze dzieckiem, którego wola mogła być łatwo nagiętą, złamaną.
Z większą jeszcze trwogą dodawał wobec siebie, że Julia, ta ohydna jędza, nienawidziła go, jak nie cierpiała i jego matki, że zdolna była do największych nikczemności, byleby oni we troje znosili udręczenia.
Wtedy drżał już, czy te przeszkody przewidywane nie staną się niepokonalnymi.
Duszę jego przepełniała boleść.
Daremnie matka usiłowała go pocieszyć; on nie był w stanie oprzeć się jak najsmutniejszym przeczuciom.
Tylko praca przynosiła mu pewną ulgę, przez odwrócenie myśli w inną stronę chwilowo.
Zresztą praca ta była konieczną, gdyż przy braku funduszów ona jedynie dawała skromne utrzymanie jemu wraz z matką.
Codzień, o godzinie ósmej zrana, Lucjan udawał się na ulicę Chanlbot, do kancelarii budowniczego, u którego był rysownikiem.
Budowniczy bardzo lubił i szanował swego pomocnika i byłby mu chętnie podwyższył płacę, ale, po świeżym krachu budowlanym, domów stawiano mało i czasy były dla budowniczych ciągle ciężkie.
Tego dnia kiedy odbywała się rozmowa między Julią Tordier i Józefem Włosko, budowniczy polecił Lucjanowi udać się do przedsiębiorcy na bulwarze Saint-Germain.
Lucjan ucieszył się z tego polecenia.
Po drodze przechodzić miał przez ulicę Anbry, spodziewał się więc, iż może w oknie spostrzeże twarzyczkę Heleny, o której powrocie na pensję nic a nic nie wiedział.
Ale go spotkał zawód.
Nie tylko okna w mieszkaniu Julii Tordier były zamknięte, ale nawet rolety były zapuszczone.
Chcąc się dowiedzieć, dlaczego się to dzieje, pomyślał o uczniu ze sklepu Troubleta, zbliżył się i zajrzał przez szyby we drzwiach.
Uczeń zawijał makaron w paczki, ale, gdy zobaczył Lucjana, dającego mu znaki, wyszedł zaraz ze sklepu.
Uścisnęli się za ręce, i chłopiec opowiedział Lucjanowi, iż panna Helena odjechała na pensję.
— Na pensję — szepnął do siebie rysownik, gdy się pożegnał z uczniem. — Jechać do Saint-Leger, ażeby się z nią zobaczyć, byłoby to daremnie. — Pani Gevignot, dbając o wszelkie względy, z pewnością nie pozwoliłaby mi z nią się widzieć, nawet nie mógłbym się na to żalić, gdyż byłaby w swym prawie, spełniłaby swój obowiązek.
— Co czynić?
Skąd mieć o niej wiadomości.
Jak się przekonać, czy ona mnie jeszcze kocha? Przypadek — tak usłużny nieraz dla zakochanych — miał mu dać odpowiedź.
Zaledwie w dwadzieścia minut po wyjściu Lucjana od swego pracodawcy, dzwonek odezwał, się u drzwi budowniczego.
Lokaj oznajmił swemu panu wizytę hrabiego de Roncerny.
Był to jeden z jego najlepszych klientów, gdyż hrabia spekulował na kupnie placów i budowaniu domów.
— Czemu mam zawdzięczać miłe odwiedziny pana hrabiego? — zapytał.
— Pragnąłbym córce sprawić pewną przyjemność... i potrzebuję pańskiej pomocy. Jest bardzo prawdopodobne, że wydaję córkę za mąż...
— Taka młoda! To prawie jeszcze dziecko!
— Dziecko młode... Dziś już może wyjść za mąż z pewnością... Matka jej i ja wybraliśmy już sobie zięcia, na którego się ona zgadza najchętniej, gdyż to jest młodzieniec, nic nie pozostawiający do życzenia... Ale Marta stawia jednak pewne warunki...
— Doprawdy?
— Przyszły mój zięć jest młodym oficerem marynarki, a w tym zawodzie czeka go niewątpliwie świetna przyszłość... gdyby tylko trwał w nim dalej...
— Jakto! Więc nie będzie dłużej służył w marynarce?
— Nie.
— A to dlaczego?
— To kaprys Marty, daremnie przeze mnie zwalczany, kaprys, który go zniewala do wzięcia dymisji... Nie będzie dymisji, nie będzie małżeństwa — oświadczyła. — Chcę, moi drodzy rodzice, ażeby mąż mój był całkiem oddany mnie i wam.
— No, temu rozwiązaniu niepodobna odmówić logiki — rzekł budowniczy ze śmiechem.
— Logika kobieca... logika, nie mająca żadnego sensu... ale trzeba jej niestety, ustąpić...
— Otóż — mówił dalej hrabia — znasz pan naszą posiadłość Petit-Bry? nieprawdaż, byłeś pan łaskaw nieraz do nas zajrzeć.
— Znam... znam... park i wille są zachwycające...
— W parku tym chciałbym wznieść maleńki pałacyk... Widzi pan, miło byłoby jak mnie, tak i żonie, ażeby córka z zięciem mieszkała przy nas... Ale, jako człowiek doświadczony, pojmujesz pan sam, że takie pożycie zawsze prędzej czy później może nastręczyć różne niedogodności... które, zamiast zbliżyć, przeciwnie powoduje większe rozluźnienie stosunków... Jednakże jest sposób, dla pogodzenia pragnień ze względami praktyczności... Zbudujemy mały pałacyk w parku naszym. Córka i zięć będą zarazem u siebie i u nas... zupełnie swobodni, niczym nie skrępowani, chociaż wśród rodziny... Jakże się panu podoba moja myśl?
— Pod każdym względem wyborna.
— Więc nie traćmy czasu na jej urzeczywistnienie.
— I owszem. Jestem na pańskie usługi. Czy pragnie pan otrzymać jakie plany pałacyku?
— Zbyteczne... bo moja Marta sama zapragnęła dla siebie obmyślić budowę, styl i szczegóły... Wołałbym więc, ażeby pan był łaskaw zanotować sobie te jej życzenia i do nich się zastosować...
— Mam myśl! Pracuje u mnie bardzo zdolny rysownik... Lucjan Gobert... młody chłopiec, bardzo przyzwoity... Wezmę go z sobą do pana... on wysłucha, czego chce panna Marta... i zaraz nakreśli szkic odpowiedni... to bardzo zdolny człowiek...
— I owszem... bardzo proszę... Racz pań z nim przyjechać jutro do mnie... o godzinie jedenastej... zjemy razem śniadanie, a potem pomówimy. Więc już liczyć mogę na pana?
— Z pewnością.
— Zatem do jutra!
Pan de Rocerny uścisnął ręce budowniczemu i odjechał czekającym nań powozem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.