Potworna matka/Część druga/XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

— Środki!... — powtórzyła żywo Garbuska. — Jakie środki?...
— Przede wszystkim — odpowiedział Włosko — nawet przed podpisaniem aktów sprzedaży, które go uczynią posiadaczem pani majątku, pan Prosper Rivet spisze i odda w ręce pani testament, ustanawiający panią ogólną jego sukcesorką bez żadnych ograniczeń... Gdyby więc umarł, pani znów weszłaby w posiadanie wszystkiego majątku swego, i mogłaby pani nim rozporządzać, według własnej woli... Czyż to nie jasne?
— To jasne... — wyszeptała Julia Tordier z westchnieniem. — Ileż to jednak pociągnie za sobą kosztów, wielki Boże!...
— Koszta wyniosą dość wiele, przyznaję, ale w zamian będzie pani miała satysfakcję, że ukarzesz córkę wyrodną, która dla pani ma tylko nienawiść i wzgardę...
Błysk dziki zapalił się w źrenicach Garbuski, gdy jednocześnie powtarzała z pewnym uniesieniem słowa, które jużeśmy słyszeli:
— Tak... tak... Nic dla niej... wszystko dla niego.
Dodała:
— Bądź pan łaskaw przygotować projekt kontraktu.
— Kochana pani, ja więcej o pani myślę niż ty sądzisz... Ja, przewidując wszystko, już z góry zredagowałem ten projekt...
— To proszę mi go dać...
— Oto jest.
Julia Tordier przeczytała uważnie, co napisał były dependent, ważąc każde zdanie i każdy wyraz, jak on to sam już był uczynił.
— Tak!... wszystko mi się wydaje jasne i dokładne... zabieram kontrakt ten, podpiszemy go za kilka dni...
— A niech pani zaleci rejentowi, ażeby nie zmienił ani sylaby... Zaznaczyłem, jak pani widzi, że pan Rivet wnosi dwadzieścia pięć tysięcy franków... Suma ta jest prawie równa posagowi córki pani.
— Tak.
— Rada familijna więc musi pochwalić tę równość.
— Ja dam dwadzieścia pięć tysięcy franków dla Prospera... Pieniądze zaś Heleny reprezentują jej prawo na dom w Montmartre... A teraz znów testament, o którym mi pan powiedział?
— Kiedy pani chce go mieć?
— Jak najwcześniej...
— Zatem natychmiast... To się zrobi prędko... Akta jak najkrótsze, są jak najlepsze...
Włosko zredagował szybko w kilku wierszach projekt testamentu, mocą którego Prosper Rivet ustanawiał wdowę Tordier ogólną spadkobierczynię całego majątku, jaki miałby w chwili zgonu.
— Oto jest, kochana pani — rzekł do Julii, podając jej swoją robotę.
Przeczytała, uznała, że jest dobry i wraz z projektem kontraktu schowała do kieszeni.
— Liczę na pana — odezwała się następnie — że będzie pan jednym ze świadków kontraktu.
— To byłoby niezręcznie — odparł żywo Włosko. — Lepiej będzie, wierzaj mi pani, jeżeli znać się będziesz, na pozór, jak najmniej!... W ten sposób unikniemy oboje domysłów wszelkich... Niemniej jednak wzruszony jestem i wdzięczny za ofiarę, chociaż jej nie przyjmuję...
— Może pan ma słuszność...
— Z pewnością.
Julia podchwyciła, podając mu rękę:
— Widzę, że pan jest prawdziwym przyjacielem... przyjacielem przezornym i rozsądnym.
I głosem cichszym dodała z uśmiechem znaczącym:
— Wiernym wspólnikiem!
Włosko uśmiechnął się również, ściskając podaną mu rękę, ale uśmiech jego był obłudny, a złość błysnęła w oczach.
— Nade wszystko — rzekł następnie — niech mnie pani uprzedzi o wszelkich przeróżnych usiłowaniach Lucjana Gobert.
— O! nie omieszkam, bo w tej okoliczności, jak i w innych rady pańskie będą mi potrzebne.
Garbuska odeszła.
Kiedy drzwi gabinetu zamknęły się za nią, Włosko wstał, blady z wściekłości, z zaciśniętymi wargami.
— Twój wierny wspólnik! — powtórzył z naciskiem każdy z tych trzech wyrazów. — A! ty w to wierzysz! Zobaczysz!
Po tym krótkim monologu, spojrzał na zegarek.
— Wpół do jedenastej — rzekł. — Chodźmy na śniadanie... Potem muszę zobaczyć się z Joanną Bertinot... Największa partia zacznie się z tej strony!

∗             ∗
Wróćmy do Joanny.

O godzinie siódmej zrana udała się z powrotem do Boissy, gdzie pani Gevignot była o nią bardzo niespokojną, uważając jej nieobecność za zbyt długą i lękając się jakiego wypadku.
Uspokoiwszy się, gdy ją zobaczyła, chciała jej okazać pewne niezadowolenie, ale Joanna nie dała jej na to czasu.
— Proszę pani — rzekła — u pani zasługuję na najsroższą naganę... W rzeczywistości jednak nie jestem wcale winną.. Jedno słowo objaśni panią o wszystkim... Jeżeli nie mogłam wrócić wczoraj wieczorem, jak to było moim obowiązkiem, to dlatego jedynie, że pracowałam nad ocaleniem panny Heleny.
— Więc doprawdy jest zagrożoną? — spytała przełożona.
— Okrutnie.
I młoda dziewczyna opowiedziała, co już czytelnicy wiedzą.
— Biedne dziecko! — wyszeptała pani Gevignot. — W istocie, Joasiu, nie jesteś winną...
— A teraz błagam panią, ażebyś mi pozwoliła cię opuścić...
— Opuścić mnie?
— To niezbędne... Potrzeba, ażebym była ciągle w Paryżu, ponieważ to w Paryżu jest niebezpieczeństwo... Chodzi o szczęście dwojga istot, które cierpią okrutnie, a zasługują, ażeby były szczęśliwe. Ja dla ich szczęścia oddałabym życie.
— Dzielne masz serce, Joanno!
— Więc zgadza się pani?
— Zostawiam ci swobodę i dodaję: W dniu, kiedy spełnisz swoje zadanie, powróć tutaj, Joanno... Miejsce swe odnajdziesz i będziesz miała mój rzetelny szacunek.
— O! pani, jakżeś dobra, jakże ci ja dziękuję! — wyrzekło dziewczę, głęboko wzruszone.
W pół godziny później córka Piotra Bertinot dążyła koleją do Paryża.
O godzinie jedenastej już przybyła do hotelu na ulicę Anbry.
Przy pomocy służącej wniosła kuferek, zresztą nie bardzo wielki, i kazała sobie podać śniadanie.
Chciała jak najmniej pokazywać się na ulicy.
Po skończeniu skromnego posiłku, Joanna rzuciła okiem na okna Julii Tordier, które, jak wiemy, znajdowały się naprzeciw jej okien.
Rolety były podniesione, ale okna były jeszcze zamknięte szczelnie, pomimo pogody.
Młoda dziewczyna, z robótką szydełkową, usiadła przy oknie, ażeby pracując, przyglądać się domowi Garbuski.
Godziny biegły.
W domu nie było widać najmniejszego ruchu.
W chwili, kiedy wybiła godzina pierwsza, Joanna drgnęła.
Zobaczyła, że roleta w jednym z okien podniosła się.
Ukazała się łagodna twarz Heleny.
Joanna stanęła natychmiast tuż przy szybach, tak, ażeby Helena mogła ją spostrzec.
Córka Garbuski była jednak zbyt zamyśloną, ażeby mogła na to zwrócić uwagę.
Nie widziała nic, i po upływie dwudziestu sekund znikła, zapuściwszy roletę.
Wśród wzrastającego niepokoju, Joanna czekała, czy się nie otworzy okno.
Ale oczekiwanie było daremne, więc powróciła do roboty.
W tejże chwili Julia Tordier, wracając od Włoska, weszła do mieszkania swego.
Była to godzina śniadania.
Helena, posłuszna rozkazom matki, przygotowała jedzenie.
Poddawała się woli matki zupełnie i biernie.
Garbuska przede wszystkim schowała w miejscu pewnym papiery, które przyniosła z ulicy Versoix, po czym siadła do stołu.
Tego dnia Garbuska wydawała się mniej zgorzkniałą niż zwykle.
Dwa czy trzy razy odezwała się do córki tonem jeżeli nie serdecznym, to przynajmniej nie gburowatym.
— Zanadto wiele siedzisz w domu — odezwała się — to niedobrze dla zdrowia... Blada jesteś i nic nie jesz... Dlaczego trochę nie wyjdziesz?
Helena spojrzała na matkę ze zdziwieniem, tak dalece dziwnym i nieprawdopodobnym wydało jej się to pytanie.
Garbuska powtórzyła:
— I dlaczegóż trochę nie wychodzisz na miasto? No, czegóż na mnie tak patrzysz jak na raroga?
— Więc pozwalasz mi wychodzić? — spytała lękliwie młoda dziewczyna.
— Ależ bezwątpienia. Czyż tu trzymam cię jak więźnia?
— A dokąd pójdę?
— No... na ulicę... na skwer... byle gdzie, aby tylko użyć powietrza i ruchu... co zalecają wszyscy doktorzy... Nie trzeba żyć tak, jak pustelnica... kiedy zostaniesz mężatką, przecież musisz prowadzić inne życie... musisz dbać o swe gospodarstwo.
Helena, usłyszawszy te wyrazy: kiedy zostaniesz mężatką. spuściła głowę i znów bardziej pobladła, lecz milczała.
Garbuska ciągnęła dalej:
— Drzwi tu przecież nie są zamknięte, jak w klasztorze... Zresztą, jeżeli, wychodząc, zamykałam je przez roztargnienie, to zawsze wisi drugi klucz w przedpokoju.
Młoda dziewczyna nie odpowiedziała.
Julia Tordier z niecierpliwością krzyknęła:
— Czyś mnie słyszała? Zrozumiałaś?
— Tak, mamo.
— A to szczęście!... Wiesz, że czasami wydajesz mi się idiotką!
— Tak, mamo...
— Trzeba, ażebyś zidiociała do reszty. Jeszcze by tego brakowało... Ta bezczynność tak cię ogłupia. Ja chcę, żebyś wychodziła... A naprzód musisz kupować, co potrzeba, na obiad...
— Dobrze, mamo.
— Powiem ci, co masz kupić... a nie kupuj nic bez porządnego wytargowania się... Przyzwyczaisz się w ten sposób do własnego gospodarstwa.
Już do końca śniadania nie zamieniły ani słowa więcej.
Garbuska przyglądała się ukradkiem córce, usiłując wyczytać z twarzy, co się dzieje w jej myślach, i jakie wrażenie na niej sprawiła ta wiadomość niespodziewana, ta wolność, ofiarowana jej tak raptownie, tak nieprawdopodobnie.
Ale twarz Heleny nie wyrażała nic, prócz smutku i zniechęcenia.
Po śniadaniu Julia Tordier kazała Helenie sprzątnąć nakrycie i pomyć naczynia, po czym dała jej pieniądze potrzebne na zakup żywności do obiadu.
— Ja wyjdę, ażeby się tobą zająć — dodała. — Muszę pomyśleć o twoim kontrakcie ślubnym i o wielu innych rzeczach... Wrócę około godziny czwartej... Jutro pójdziemy do szwaczki po suknię ślubną... Nie chcę, ażebyś była ubrana byle jak.
Serce ohydnej jędzy zabiło radością.
Zobaczyła, jak twarz Heleny skurczyła się i łzy grube spłynęły po policzkach.
To jej wystarczało na teraz.
Z szatańską zręcznością rozkrwawiła ranę.
Była to taktyka, wskazana przez Włoska, który zapewnił ją o pomyślnym rezultacie.
Garbuska wyszła.
Udała się do rejenta, ażeby mu zanieść projekt kontraktu ślubnego i protokół uchwały rady familijnej.
Kiedy biedne dziecko usłyszało, że drzwi od przedpokoju zamknęły się za matką, osunęła się na krzesło, ścisnęła rozpalone czoło w drżące ręce i jęk rozdzierający wydarł się z jej ust.
— Mój Boże!... — wyjąkała. — Boże dobroci, Boże sprawiedliwości, ulituj się nade mną... Weź mnie w Twoją opiekę... Ocal mnie, lub daj umrzeć... Ja już sił więcej nie mam...
Łzy — płynęły jej ciągle.
Po upływie kilku chwil takiego przygnębienia, podniosła się, otarła twarz, wilgotną i zajęła się gospodarstwem, mówiąc sobie, że nic już nie poradzi.
Gorycz i zniechęcenie wzmagały się z każdą chwilą w tym biednym, rozranionym sercu.
Po skończeniu roboty około gospodarstwa domowego, Helena wyszła na ulicę.
W chwili, gdy stanęła na chodniku, nagłe wzruszenie ogarnęło całą jej istotę.
Wolną była, i myśl ją opanowała, czy by nie skorzystać z tej wolności.
— Wolna jestem? — rzekła do siebie. — Mogłabym odwiedzić Martę... mogłabym pójść do ciotki... zobaczyć się z Lucjanem... szukać pociechy... znaleźć może schronienie przeciw strasznemu nieszczęściu’ które mi grozi...
Wolna jestem i mogłabym uciec... Rzucić na zawsze ten dom przeklęty, gdzie ojciec umarł z bólu, gdzie ja umrę, z cierpienia i rozpaczy!...
Na myśl tę młoda dziewczyna drgnęła.
Dążenia do buntu, do walki, wzmagały się coraz bardziej w jej duszy.
Ale przestrach, jakim ją przejmowała matka, wziął górę i pokonał biedne dziecko.
Szła dalej, z głową schyloną, prawie upadając.
Poczyniwszy zakupy w różnych sklepach, Helena wróciła do domu, złożyła prowianty do kuchni, otworzyła okno w pokoju, wychodzącym na ulicę, i oparła się melancholijnie o krawędź.
Joanna Bertinot pracowała ciągle w swym pokoju nad robótką szydełkową, a ciągle mając wytężoną uwagę, usłyszała skrzyp okna, otwieranego przez Helenę.
Powstała jednym skokiem, otworzyła okno, spojrzała na przeciwko i spostrzegła młodą dziewczynę.
Ta, pogrążona w głębokiej zadumie, patrzyła na bruk uliczny, nic nie widząc.
Joanna półgłosem wymówiła jej imię.
Helena, wyrwana nagle z zamyślenia, drgnęła, podniosła głowę i spojrzenie jej zatrzymało się na oknie hotelowym.
Od pierwszego wejrzenia poznała młodą służącę i wydała okrzyk zdziwienia, a promyk nadziei rozjaśnił jej twarz.
Joanna przyłożyła palec do ust, po czym, wychyliwszy się naprzód i upewniwszy się, że nikt nie przechodzi ulicą, zrobiła z obu dłoni tubę i przesłała w przestrzeń trzy wyrazy:
— Czy jesteś sama?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.