Potworna matka/Część druga/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Po chwili Piotr Bertinot ciągnął dalej:
— Niepodobna już było zwlekać dłużej.
W nocy zdecydowałem się.
Wślizgnąłem się do gabinetu hrabiego, bez hałasu wyłamałem zamek w szkatułce, otworzyłem szufladę i wyjąłem paczkę banknotów tysiąco-frankowych.
Było ich piętnaście.
W dwie godziny później znajdowałem się w oberży w Grand-Sacconex, przy Julii i rzuciłem pieniądze na jej łóżko, mówiąc:
— Masz! Bierz!... Jest to, czego żądałaś!...
— To dobrze! Jesteś mężczyzną i widzę, że mnie kochasz na prawdę! — odparła. — Teraz trzeba iść i to zaraz zrobimy.
— Iść — podchwyciłem zdumiony.
— Tak, i to natychmiast.
Zdawało mi się, że Julia straciła głowę, skoro chciałaby uciekać, będąc w takim stanie.
Panie! Przeciwnie, miała ona zupełnie zimną krew!
— Idźmy do Versoix, do twojej siostry... — rzekła. — Tam będziemy bezpieczni.
W dziesięć minut później szliśmy do Versoix.
Julia wlokła się z trudnością.
Ja ją podtrzymywałem, jak mogłem, i nie myślałem już o zbrodni, którą popełniłem z jej rozkazu.
Byłem przy niej, ażeby jej nie opuścić... Myślałem tylko o tym, że zostanę ojcem.
Przybyliśmy do Versoix; obudziłem siostrę, a Julia błagała ją, ażeby nam dala schronienie.
Siostra moja była kobietą prostą, ale serce miała szlachetne... Zgodziła się na to, ażeby nas przyjąć, wiedząc o błędzie, ale nie podejrzewając zbrodni...
Julia zaledwie się położyła, zaczęła cierpieć strasznie.
Chciałem pobiec po lekarza.
Nie pozwoliła.
— Nie, nie — rzekła — nie chcę nikogo, nie potrzebuję niczyjej pomocy...
Pozostałem.
Siostra miała iść nazajutrz do Genewy i wrócić dopiero późnym wieczorem.
Odeszła zrana, pozostawiwszy mnie samego z Julią, miotaną okropnymi boleściami, jak się zdawało, bliską śmierci.
Bóg byłby ją ukarał sprawiedliwie w tej chwili!
Dzień minął.
Była godzina siódma wieczorem.
Na dworze pogoda była szkaradna... Wiatr dął w stronę jeziora, a fale spienione z rykiem roztrącały się o skały tuż u stóp domku mej siostry.
Śnieg drobny, ale gęsty, padał bez przerwy i pokrywał pola.
Julia krzyknęła po raz ostatni jak zwierzę, które zarzynają, i, rzucona jakby konwulsjami, opadła nieruchoma na łóżku.
W tejże chwili dało się słyszeć kwilenie.
Dziecko się rodziło... dziecko... moje dziecko....
To kwilenie zelektryzowało Julię, która wydawała się już umarłą.
Miała siłę podnieść się i wzięła małą istotkę, spojrzała na nią i wydała okrzyk zgrozy i obrzydzenia.
Dziecko było dziewczynką, dziewczynką garbatą, tak, jak matka!
— Zabierz tego potwora! — zawołała do mnie Julia. — Zabierz go, niechaj go nie widzę nigdy! Zabij go!
Włosy powstały mi na głowie.
Te wyrazy ohydne zmroziły mnie... Zacząłem drżeć na całym ciele.
— Zabij tego potwora!... — ciągnęła dalej matka wyrodna. — Widok jej przyprawia mnie o śmierć. Jezioro o dwa kroki... Wrzuć je do jeziora!... Nikt, prócz siostry, nie wie o moim stanie... Ona zachowa tajemnicę... Zresztą, powiemy jej, że dziecko przyszło na świat nieżywe... Idźże! Śpiesz się!... Jeżeli się wahasz, to ja, choćbym miała umrzeć, pójdę sama!
W owej chwili byłem szalony, zupełnie szalony...
Wziąłem dziecko, owinąwszy je w kołdrę i wybiegłem z domu...
— O! — wyszeptał Włosko przerażony, chociaż się nie przerażał nigdy.
Bertinot ciągnął dalej:
— Biegłem wprost przed siebie, skąpany potem, pomimo lodowatego wiatru, chłoszczącego mi twarz.
Dziecko jęczało, wydawało słabe okrzyki.
Byłbym chciał je zmusić do milczenia, dusząc je, ale brakło mi serca na myśl o zaciśnięciu palcami szyi tej wątłej istoty, i biegłem dalej jak szaleniec, bez celu, nie wiedząc dokąd idę, i biegłem.... biegłem...
Jak długo to trwało, nie wiem?
Nagle zatrzymałem się raptownie...
Przede mną stała jakaś kobieta, zagradzająca mi drogę.
— Piotrze, dokąd idziesz? — zapytała mnie ta kobieta.
Ja drgnąłem całym ciałem.
Poznałem głos.
Znajdowałem się wobec siostry, która, wróciwszy z Genewy, wysiadła z pociągu na stacji Genthad.
Nic nie odpowiedziałem... byłem nieprzytomny...
Zdawało mi się, że ziemia usuwa mi się z pod nóg...
Dziecko znów zaczęło jęczyć.
Siostra krzyknęła i wyrwała mi z rąk kołdrę, wraz z lekkim ciężarem, który zawierała.
Zrozumiała wszystko i trzęsła się ze zgrozy.
— A! nieszczęśliwy! nieszczęśliwy! — wyrzekła do mnie. — Cóżeś ty chciał uczynić? Chodź ze mną.
Tak mówiąc, szybko podążyła do wsi.
Szedłem za nią, nie mówiąc ani słowa... nie miałem nawet mocy myśleć.
Przyszedłszy do domu, zostaliśmy otwarte na roścież drzwi, które zamknąłem, wychodząc.
Śnieg kłębami wpadał do izby.
Serce mi się ścisnęło.
Miałem przeczucie czegoś niespodziewanego i strasznego.
Siostra przeszła pierwszą izbę i przestąpiła próg drugiej, gdzie zostawiłem Julię...
Ja wszedłem za nią.
Ogier palił się na kominku, rzucając żywe blaski... zwróciłem oczy ku łóżku.
Łóżko było puste jak i pokój...
Julia opuściła dom.
Myślałem na razie, że, w przystępie gorączki, rzuciła się do jeziora, ryczącego pod oknem.
Ale ta myśl trwała tak krótko, jak błyskawica, suknie Julii znikły z nią również.
Ona nie kochała mnie nigdy... Skorzystała też z mojej nieobecności, ażeby się mnie pozbyć, ażeby uciec, zabrawszy pieniądze skradzione.
Cała ohyda zbrodni, popełnionej za jej podpuszczeniem, i tej drugiej jeszcze wstrętniejszej, której o mało co nie spełniłem, ukazała się nagle przed oczyma.
Zbliżyłem się drżący do siostry, która usiadła przed kominkiem, pielęgnując dziecko.
Dziewczynka już mi się nie wydawała ani brzydką, ani bezkształtną i pomyślałem, że byłem ostatnim z nędzników i wybuchłem płaczem...
Na odgłos mych szlochów, siostra podniosła głowę i spojrzała na mnie przeciągle z politowaniem.
— Piotrze — wyrzekła do mnie następnie głosem poważnym — nie chcę wcale wiedzieć, co się stało... Wypadki tej nocy nie będą dla mnie istniały... Ale potrzeba temu dziecku dać nazwisko...
Ja odpowiedziałem:
— Będzie je miało.
I nazajutrz wobec siostry i dwóch świadków zapisałem do akt stanu cywilnego imiona Joanny Julii, córka Piotra Andrzeja Bertinot i Julii Dyonizy Derasme.
Niepotrzebnie wymieniłem matkę.
Siostra dała mi do zrozumienia ruchem ręki, ale było już za późno... nie mogłem cofnąć oznajmionego zeznania.
Siostra, wyszedłszy z merostwa, rzekła do mnie:
— Dopóki żyć będę, uczynię wszystko, ażeby dziecko nie dowiedziało się o nazwisku nikczemnej matki... Biorę dziecko na siebie... wychowywać je będę i kochać jak własne... Teraz ty idź... i wracaj do służby u hrabiego de Bruille...
Poszedłem, ale niestety nie mogłem powróć do zamku Gex.
Czyn haniebny, popełniony z namowy Julii Derasme, raz na zawsze mnie stamtąd wygnał... trzeba było uciekać... opuścić okolice, ukrywając swe ślady... To uczyniłem też, a przynajmniej starałem się uczynić.
— Nie starałeś się pan zobaczyć z kochanką? — spytał Józef Włosko.
— Nie — odparł więzień. — Z nią już było skończone... skończone zupełnie... Teraz widziałem ją taką, jaką była, i nędznica przejmowała mnie tylko wstrętem.
Odkąd nie byłem pochłonięty przez niezrozumiałą namiętność, szarpały mną wyrzuty sumienia.
Niestety, nie było już sposobu żadnego, dla odkupienia popełnionej zbrodni...
Opuściłem Francję... Udałem się do Włoch, gdzie zarabiałem na chleb, pracując jako tragarz...
Cztery lata tak upłynęły i mógłbym przez całe życie być bezpiecznym od poszukiwań sądu, których wreszcie on zaprzestał, ale jedna myśl mnie trapiła i nie dawała spokoju.
— Jakaż to myśl? — powtórzył były dependent.
— Myśl zobaczenia córki... Pod wpływem tego pragnienia, opuściłem Włochy i powróciłem do Szwajcarii, do Versoix, gdzie siostra wciąż jeszcze mieszkała.
Wierna danej obietnicy, wychowywała Joasię z pieczołowitością matki...
Biedne dziecko, chociaż bezkształtne, było ładne.
Dla mnie stało się to niewysłowionym szczęściem, gdy mogłem ucałować tę małą istotkę, której o mało wówczas nie udusiłem.
Siostra powiedziała mi, że zostałem zaocznie skazany na dożywotnie więzienie.
Nagłe postanowienie opanowało mnie.
Powiedziałem sobie, że zasłużoną karą okupię zbrodnię popełnioną i we własnych oczach nabiorę godności.
Nie wahając się ani przez chwilę, przeszedłem granicę i oddałem się sam w ręce sprawiedliwości.
Sądzono mnie po raz drugi, wzięto pod uwagę okoliczności łagodzące, żem się oddał sam, i karę zmniejszono mi do dwudziestu lat więzienia i odesłano mnie do więzienia głównego w Nimes, gdzie mnie pan znajdujesz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.