Potworna matka/Część pierwsza/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

W chwili, kiedy doktór Reynier rzucił w twarz Julii Tordier oskarżenie i groźbę: oskarżenie o morderstwo i groźbę ukarania, Helena wysiadła z pociągu na dworcu Vincennes i szukać poczęła dorożki, która by ją zawiozła na ulicę Anbry.
Ale skutkiem zbliżającej się burzy, dorożki prędko zostały zajęte i na stacji nie było już ani jednej.
— Ha! pójdę pieszo — rzekła odważnie.
I przez plac Bastylli udała się na ulicę św. Antoniego, niepokojona już wichurą.
W drodze, podczas jazdy koleją, wyjechawszy z Boissy, córka Jakuba Tordier myślała długo, jakie następstwa mieć może jej ucieczka z pensji.
Co powie matka, gdy ją zobaczy tak niespodziewanie?
Jakimi wyrzutami ją obsypie?
Jakimi obelgami?
Jak wywrze na niej swój gniew?
Z taką kobietą, jak Garbuska, wszystkiego można się było spodziewać.
Helena, jak wiemy, pomimo zalet swego serca, i to zalet cennych i rzadkich, doświadczać nie mogła dla swej matki uczucia dziecięcego.
Ta matka przejmowała ją zgrozą, i tylko zgrozą.
Ale uczucie niezmierzone, jakie Helena miała dla swego ojca, odpędzało wszelkie obawy od jej duszy, przynajmniej chwilowo.
Czuła się silną i gotową zmierzyć się ze wszystkim.
— Choćby matka miała mnie zabić — mówiła do siebie — chcę zobaczyć ojca.
I przyśpieszała kroków, tak, że raczej biegła już, aniżeli szła.
W dwadzieścia minut już znajdowała się na skwerze św. Jakuba.
Teraz już tylko pięć minut drogi oddzielało ją od domu rodziców.
Zapuściła się na bulwar Sewastopolski i wkrótce przybyła na ulicę Anbry.
Trzy minuty przedtem Julia Tordier, jej matka, również szła tą ulicą i bulwarem, ścigając swą ofiarę.
Im bardziej Helena zbliżała się do mieszkania ojcowskiego, tym serce biło jej silniej.
Myśl zobaczenia się z matką przejmowała ją teraz wielką, niewymowną zgrozą.
Ale dodawała sobie odwagi.
— Pójdę! pójdę! — mówiła do siebie, powtarzając znów wyrzeczone poprzednio słowa — choćby mnie matka miała zabić, chcę ucałować mego ojca!
Szła coraz prędzej, wreszcie zatrzymała się i machinalnie podniosła głowę ku oknom.
Gdy zobaczyła pokój ojcowski oświetlony, serce jej ścisnęło się boleśnie.
Drżąca zbliżyła się ku drzwiom i szukała sprężyny, ażeby je otworzyć, ale drzwi niezamknięte same ustąpiły, pod naciśnięciem jej ręki.
— Drzwi otwarte... — wyszeptała — po północy,.. To dziwne...
Dłużej jednak nie zastanawiając się nad tą okolicznością, istotnie niewytłumaczoną, weszła, zamknęła drzwi za sobą, zapuściła się w sień, wiodącą ku schodom, które następnie przebyła, pomimo ciemności, trzymając się poręczy.
Dostawszy się do sionki na drugim piętrze, znalazła drzwi na wpół uchylone od mieszkania, skąd wymykało się pasmo światła.
Zdumiona przystanęła.
— Co to znaczy? — spytała sama siebie. — Drzwi te są otwarte tak samo jak tamte od ulicy... tak, że każdy mógłby tu wejść!... Co się tu dzieje?... Czyżby matka moja wyszła, straciwszy głowę, ażeby pobiec po doktora!... ażeby go sprowadzić do ojca.
Było to nieprawdopodobne, prawie niemożliwe, choć zresztą stanowiło to jedyne objaśnienie.
Helena weszła do przedpokoju.
Drzwi od pokoju jadalnego stały właśnie naprzeciw niej otwarte.
Lampa paliła się na stole, gdzie ją umieściła Garbuska.
Nie zamykając już drzwi za sobą, młoda dziewczyna przestąpiła pręg pokoju jadalnego.
Zbliżyła się, nachyliła i zobaczyła wypisany na arkuszu papieru długi szereg nazwisk a na innym arkuszu wyczytała następujące wyrazy, skreślone ręką matki:
Zaprasza się W. P. na nabożeństwo i pogrzeb Jakuba Emila Tordier...
Helena nie mogła czytać dłużej.
Okrzyk przerażający wydarł się jej z gardła.
Wyjąkała tylko:
— Mój ojcze!... Mój ojcze!...
I biedne dziecko oszołomione pobiegło do pokoju ojcowskiego.
I te drzwi także były otwarte.
Dwie oświetlające pokój świece, wypaliwszy się już prawie zupełnie, migotały się tylko, gotowe zagasnąć i dawały blask bardzo niepewny.
Helena poskoczyła ku łóżku, na którym Jakub leżał bez życia.
— Ojcze! — wyjąkała młoda dziewczyna, chwytając zlodowaciałą rękę trupa i lgnąc do niej ustami — ojcze, to ja... twoja córka... twoja Helena... twoje dziecko ukochane... Ojcze, wszak ty nie umarłeś, nieprawdaż?... Oczy twoje jeszcze się otworzą... Usta twoje jeszcze się poruszą... Mówże do mnie... odpowiedz, mój ojcze, błagam cię... Powiedz mi, że możesz się jeszcze podnieść, że możesz mnie uściskać!...
Niestety! Na to gorące błaganie odpowiedziała cisza.
Ciało tylko tu pozostało, a dusza odleciała daleko...
Śmierć dokonała swego dzieła.
Pośród łkań rozpaczliwych, biedne dziecko mówiło dalej:
— Mój Boże... mój Boże... on mnie już nie słyszy... on mnie nigdy już słyszeć nie będzie!... a ja się z nim nie pożegnałam... nie ucałowałam go po raz ostatni!... Odszedł mój ojciec samotny, a mnie doń nie wezwano... odszedł, a mnie tutaj nie było... O, sny moje, przeczucia!...
I biedna Helena, dusząc się z rozpaczy, upadła na kolana przed łożem śmiertelnym, wstrząsana cała płaczem i ściskając wciąż w dłoniach rękę zlodowaciałą nieboszczyka.

∗             ∗

Powróćmy do Julii Tordier.
Nikczemna kobieta, uciekając przed nieznajomym, który jak gdyby ją gonił, przybiegła tak na róg ulicy Anbry.
W tej właśnie chwili znikła sprzed oczu człowieka, który podniósł na chodniku nóż zakrwawiony.
Garbuska na chwilę zatrzymała się, ażeby nabrać oddechu.
Twarz jej była siną.
Oczy prawie wyszły ze swej oprawy.
Zęby szczękały.
Obiema rękoma przesunęła po czole, zroszonym zimnym potem.
— Uderzyłam — wyszeptała, opierając się o ścianę domu, ażeby się utrzymać na uginających się pod nią nogach. — Uderzyłam, a on upadł bez życia i wziął moją tajemnicę do grobu... Ja nie chciałam jego śmierci!... Dlaczego mieszał się nie do swoich interesów?... Każdy o sobie musi myśleć w życiu... To bitwa, a każdy się broni jak może... Musiałam zabić, albo byłabym zgubiona...
Teraz się skończyło... skończyło zupełnie...
Trupa podniosą... szukać będą tego, kto zabił doktora... sąd i policja zaczną działać, kpię sobie z tego... alboż mnie kto może oskarżyć?...
I nagle uspokojona, myśląc tylko o powodzeniu w spełnieniu zbrodni, poszła dalej, śpiesząc do mieszkania.
Przyszedłszy do drzwi, które pozostawiła otwarte od sieni, chciała je popchnąć tylko.
Drzwi się oparły.
Po pierwszej chwili zdziwienia, Garbuska rzekła do siebie:
— E! to wiatr je zamknął.
Nacisnęła sprężynę, otworzyła drzwi, weszła do sieni i przebiegła schody.
W sionce przed mieszkaniem zastała drzwi na rozcież otwarte.
Tym razem wiatr nic nie tłumaczył.
Jakkolwiek zdziwiona, Julia pomyślała jeszcze, że je tak pozostawiła, i zamknąwszy je za sobą ostrożnie, przeszła przez przedpokój i dostała się do jadalnego pokoju.
Tu, przy blasku lampy, spojrzała na swe ręce, jak niegdyś lady Makbet, oglądając swoje.
— Ani jednej kropli krwi — wyszeptała, oddychając swobodniej — nikt mnie nie widział, nie ma się czego obawiać.
A jednak goniono mnie — dodała — słyszałam, jak za mną goniono... nawet rozróżniałam jakiś cień... ale ten, co mnie ścigał, zmęczył się, albo stracił mój ślad... ja jestem teraz wolną od wszelkiego podejrzenia... trzeba dokończyć tej pracy.
Pracą, o której mówiła Julia Tordier, była lista osób, które wypadało zaprosić na pogrzeb, lista, przerwana przybyciem doktora Reynier.
Garbuska usiadła więc na krześle przy stole, wzięła pióro, umaczała je w atramencie i zaczęła pisać.
Zaledwie jednak dodała kilka nazwisk do wypisanych poprzednio, drgnęła nagle i podniosła się przerażona.
Dźwięk jakiegoś głosu doleciał ją z głębi mieszkania.
— Ktoś mówił — rzekła — ktoś mówił tam... Umarli nie wracają przecież, a Jakub umarł. Czyżby to była gorączka złudzenia, halucynacja.
Nadsłuchiwała znowu, powstrzymując oddech, pochyliwszy swe bezkształtne ciało, z rękoma, opartymi na stole.
Tenże sam szmer dał się słyszeć.
— To tutaj... tak, to tutaj — podchwyciła — więc tam jest ktoś?
Dysząca, trzymając się zaledwie na nogach, postąpiła krok naprzód, potem dwa, i zatrzymała się, wstrząsana dziwnym dreszczem i szczękaniem zębów.
Bo umysł jej przebiegła myśl szalona, jaka powstać może tylko w obłędzie lub w gorączce.
Pomyślała...
— A gdyby obaj ludzie, zabici przeze mnie tej nocy, gdyby obaj umarli rozmawiali z sobą razem... gdyby się mieli przede mną ukazać.
Zresztą ta halucynacja ogarnęła ją tylko na krótko.
Szmer zaczął się znowu, i Garbuska zrozumiała, że są to nie słowa, lecz łkania, i to ją uspokoiło natychmiast.
A jakkolwiek ustępował przestrach, zdumienie nie mogło się zmniejszyć.
Łkania pochodziły z pokoju nieboszczyka.
Ohydna istota, opierając się o meble, bo nogi się pod nią chwiały, skierowała się ku temu pokojowi.
W miarę, jak się zbliżała, łkania stawały się wyraźniejszymi.
Wreszcie przekroczyła próg, spojrzała i wydała okrzyk wściekłości, widząc Helenę, klęczącą przy łóżku ojca.
— Ty, ty tutaj! — wyrzekła głosem, gwiżdżącym między zębami zaciśniętymi, a ogień nienawiści zajaśniał w jej źrenicach.
Helena, usłyszawszy głos matki, skoczyła i stała przed nią blada, ale zdecydowana.
— A! moja matko! — odezwała się z goryczą — ojciec mój umarł, a ty nie uprzedziłaś mnie wcale o jego chorobie! Ojciec mój umarł, a ty mnie do niego nie wezwałaś, ażebym odebrała jego ostatnie tchnienie... Ot moja matko!
Garbuska rzuciła się na córkę, schwyciła ją za ramię tak, że o mało go nie zgniotła.
— Zaraz mi mów, jakim sposobem dostałaś się tutaj! — wrzasnęła — zaraz mi mów, kto cię ośmielił do opuszczenia pensji, bez mego pozwolenia!... Mów mi zaraz, kto cię uwiadomił o chorobie ojca?
— Ja ci tylko jedno mogę odpowiedzieć, moja matko... O strasznej prawdzie dały mi znać przeczucie i sny okropne... Wtedy uciekłam, ażeby zobaczyć ojca... i zastałam go nieżyjącego... Umarł mój ojciec... umarł, przywołując córkę, jestem tego pewna... córka jego nie była przy nim!... O, moja matko, postąpiłaś sobie bardzo źle, bardzo okrutnie!...
— Co ty mówisz? Co ty śmiesz mówić, zuchwała? — wrzasnęła Garbuska, wstrząsając Heleną, której nie puściła ramienia — a! ty sobie pozwalasz sądzić moje postępowanie! Ty!... No, poczekaj...
I jędza podniosła rękę.
Helena ani się ruszyła dla uniknięcia uderzenia.
— W tym pokoju... wobec tego umarłego... o!... wyjąkała tylko.
— Milcz!... Czy będziesz milczała!... O! ja cię zmuszę do milczenia!...
I długa ręka koścista Julii Tordier spadła na twarz dziewczęcia.
Helena upadła na kolana przy łóżku.
— O! mój ojcze... mój biedny ojcze! — rzekła wśród płaczu — ty już nie możesz bronić swego biednego dziecka...
Nowy policzek rozległ się, wymierzony z taką gwałtownością, iż prawie przewrócił młodą dziewczynę.
Jednocześnie Garbuska wykrzykiwała.
— O! teraz rozumiem twoje kłamstwa! Przeczucia... sny... Cóż znowu!... Ty sobie kpisz ze mnie!... To on, syn tej starej kwoki, twojej ciotki, to Lucjan Gobert uprzedził cię i doradził...
To on sobie drwił z moich rozkazów... on, którego wyrzuciłam za drzwi... A ty się zmówiłaś z tym hultajem!... Piękne postępowanie, uczciwe, jak dla dziewczyny!
Na szczęście nie ma już twego ojca, aby cię protegował... Ja teraz jestem pani, tylko ja!... moja wola musi być słuchaną!
No, dosyć już tych płaczów, jeremiad i narzekań...
Ponieważ już tu jesteś, idź do swego pokoju prędko, a nie wychodź prędzej, niż cię zawołam.
Zrozumiałaś?
Helena, przerażona, schyliła głowę.
Błagalnie, z rękoma, wyciągniętymi ku matce, wyjąkała:
— Jakto, wypędzasz mnie z pokoju mego ojca?... Odmawiasz mi ostatniej pociechy czuwania, płakania, przy łóżku nieboszczyka? Czyż to możliwe?
— Mówię ci, wyjdź stąd — odparła Garbuska — i niechaj nie powtarzam dwa razy... spiesz się... Albo będziesz miała do czynienia ze mną, a wiesz, że mam rękę nie lekką!
— Ha! to mnie zabij... zabij natychmiast... — rzekła Helena, zgnębiona smutkiem i rozpaczą. — Wyświadczysz mi wielką przysługę... Myślisz, że może pragnę żyć?...
Garbuska, rozwścieczona, podniosła już tym razem pięść kościstą, która, spadając, mogła zabić nieszczęśliwe dziecko.
Ale Helena, zanim otrzymała cios, straciła już przytomność i runęła na podłogę.
Julia Tordier nie potrzebowała już bić, ażeby nakazać posłuszeństwa.
Z siłą muskularną, bardzo wielką, jaka się kryła w jej ciele bezkształtnym, podniosła córkę i zaniosła ją do pokoju, który zajmowała pensjonarka, podczas pobytu swego w Paryżu, położyła ją, a raczej rzuciła na łóżko i wyszła, zamykając drzwi na podwójny spust i zabierając klucz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.