Potworna matka/Część trzecia/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Helena przepędziła noc bezsennie, gorzko płacząc na myśl o Lucjanie.
— Kto tam? — zapytał drżącym głosem.
— Ja! Do licha!... Kogo byś chciała, żeby tu był? że to nie On, możesz być bezpieczną!... Dobrze mu zmyłam głowę! Wstyd mu własnego postępowania, i możesz na niego liczyć, że nie będzie więcej cię turbował swymi nieprzystojnymi pretensjami... Był pijany, i to go tłumaczy, teraz już jest zupełnie spokojny.
Helena, uspokojona, narzuciła kaftanik i otworzyła.
— Pocałuj mnie, moja córko — rzekła, nadstawiając jej policzek — i wierzaj mi, że pragnę tylko twojego dobra.
Słysząc te słowa obłudne, Helena uczuła mrowie, przechodząc po całym jej ciele, nie śmiała wszakże odmówić żądaniu matki i zlekka musnęła ustami zwiędły jej policzek.
— Bo widzisz, córeczko — mówiła miodowym głosem — z wielu względów małżeństwo to było konieczne potrzebnem.
— Z jakich? — zapytała Helena, patrząc jej prosto w oczy.
Spojrzenie to zmusiło Julię do opuszczenia powiek.
— Ze względów rodzinnych, nad którymi rozwodzić się byłoby za długo, a do niczego by nie doprowadziło... Ostatecznie jesteś mężatką, co nie pociągnie za sobą żadnych dla ciebie przykrości... przeciwnie, będziesz swobodniejszą, niż gdybyś była panną... Wzbroniłaś mężowi wstępu do swego pokoju i możesz być pewną, że nie przestąpi zakazu... Ulokowałam go w pokoju nieboszczyka twego ojca... Dobrze mu i nie ruszy się stamtąd... Pominąwszy to, będziecie przyjaciółmi i w oczach świata uchodzić będziecie za dobre małżeństwo.
Helena słuchała słów matki w najwyższym zdumieniu, połączonym z niedowierzaniem.
— Czy to ona przemawia tak słodko? Co to wszystko ma znaczy? Na cóż było wymagać tego małżeństwa, które w rzeczywistości nim nie jest?
— No, idź, przygotuj kawę — ciągnęła Julia — znajdziesz w kuchni wszystko, co potrzeba! Zapalisz tylko gaz i przegotujesz mleko. Następnie pomyśl o swojej toalecie. Przypominasz sobie zapewne, że jedziemy do Joinville. Dziś będzie weselej, niż wczoraj. Będzie można uśmiać się serdecznie i ubawić do syta. Ja idę się ubierać.
Posłuszna Helena zajęła się przygotowaniem kawy, przeczuwając, że zostanie posługaczką matki i męża.
Około dziewiątej, Julia Tordier weszła do pokoju zięcia, niosąc mu kawę, brioszę i świeże masło, aby mógł spożyć w łóżku pierwsze śniadanie.
Nędznik, na widok cackającej go teściowej, uśmiechnął się pod wąsem:
— Garbata wróżka ma rozum! — myślał. — Przy niej będę miał święte życie, pieścić mnie i trzymać w wacie gotowa. To mi się podoba! Będę jej płacił nadskakiwaniem, grzecznością, ile tylko zapragnie... lecz nadto, nic. A! jeszcze czego!
O dziesiątej wszyscy troje gotowi byli do odjazdu. Prosper zszedł do pokoju jadalnego. Zastał tam Helenę, stojącą w oknie otwartym, głaszczącą papugę, smutną i milczącą odkąd przeniesiono ją do domu Julii Tordier.
— Moja żoneczko — przemówił były komiwojażer, z elegancją pokręcając wąsa — wczoraj, po powrocie byłem zapruszony i znalazłem się nieco nieprawidłowo. Nie trzeba mieć do mnie urazy. Wiadomo, że nasze połączenie jest małżeństwem z konwenansu. Z przyczyn nieuniknionych musiało być zawartym, co nie przeszkadza ani mnie ani tobie zachować wszelką swobodę i żyć po przyjacielsku.
Jestem człowiekiem łatwym w pożyciu! Wszak niczego nie żądam dla własnego zadowolenia? Mniej niż niczego... dobrego stołu, dobrej piwnicy i do kieszeni pieniędzy! Co do reszty, weź to sobie do głowy, pani Rivet, drwię ze wszystkiego najzupełniej! Byle tylko świat myślał, że jesteśmy w zgodzie, niczego więcej nie pragnę.
Helena z twarzą, pałającą wstydem, patrzyła na męża z nieukrywaną wzgardą.
— I dlaczego to — mówiła sobie w duchu — dlaczego matka skuła moje życie z życiem tej obrzydłej istoty?
Na to weszła Garbuska.
— Aha! — zawołała — jak widzę, nastąpiła zgoda...
— Najdoskonalsza! — odparł Proper. — Chodziło tylko o porozumienie... i porozumieliśmy się.
— Za tem, zięciu kochany, wszystko dobrze idzie. Zechciej łaskawie sprowadzić nam powóz. Czas w drogę.
Prosper wziął kapelusz, poszukał laski, którą dostał w prezencie od teściowej, i z miną zwycięzcy, i pełną tryumfu, jak przystoi na nowożeńca, upojonego miodowym miesiącem, wyszedł na ulicę.
— Zamknij papugę! — krzyknęła Julia do córki. — Wstrętne bydlę, nie gada, odkąd tu jest, jeżeli dłużej tak będzie, nakarmię ją pietruszką! Zamknij okno!
Helena z pośpiechem spełniła rozkaz.
— A teraz — dodała czarownica — ruszajmy!
Agent Challet, który jak wiemy, siedział na czatach przeszło od godziny, widział z kawiarni wszystko, co się działo, i odrazu poznał wczorajszą pannę młodą i jej matkę.
Prosper powrócił z powozem i wszyscy troje wsiedli do niego.
— Na kolej Vincennes... — krzyknął do woźnicy.
— Dziś będą tam poprawiny wesela... — mówił do siebie Challet. — Jeżeli wystarczy mi czasu, zjem obiad w Joinville-la-Pont. Może tam będzie coś do zobaczenia.
Pozostawała mu jeszcze godzina najmniej do zamknięcia sklepu Troubleta. Postanowił za tym spożytkować ten czas na pogawędkę z właścicielką kawiarni, kobieciną opiekłą, królującą za swoim kontuarem.
— Mieliście państwo świetne wesele w swojej dzielnicy — odezwał się dla zagajenia rozmowy.
— O, można to przyznać! — odparła gadatliwa kobiecina, uchodząca w swojej dzielnicy za wyprawny język. — Wesele z szykiem, powozy jak dla panny jakiego bankiera, msza z muzyką, w Saint-Merri, śniadanie i obiad w Joinville, szampan od początku do końca, musiało to nie mało kosztować! Opowiadał mi dziś rano kolega pana młodego. Dziś na nowo balować będą! A, co prawda, wesele było świetne. Lecz ja wolę to, jakie ja miałam. Mniej tam było zachodu, ale nikt nikogo nie zwymyślał!
Challet udał wielkie zdziwienie.
— To tam wymyślano sobie? — zawołał.
— A tak, nawet inaczej być nie mogło. To hańba! Jej się to należało, tej Tordier, starej kutwie, która ulałaby jajka dopóki żył nieboszczyk jej mąż, a teraz rzuca pieniądze oknami, dla upokorzenia sąsiadów, ponieważ wydaje córkę za tego draba!
— Widocznie pani Tordier nie cieszy się miłością sąsiadów.
— Nie cierpią jej! Znają ją dostatecznie, odkąd tu mieszka. Ten dom naprzeciwko do niej należy, a skład past odżywczych utrzymywany przez Jerzego Troubleta, także do niej należał. Ona służyła u nieboszczyka Tordier, który ożenił się z nią pomimo jej garbu, wszystko jej oddał i biedaczysko musiał później ciężko tego żałować! Wszystko mu była winna, jednak nie przeszkadzało jej wszystkiego mu odmawiać... tak, panie, ja mam przyjemność rozmawiać teraz z panem, i jeżeli on zszedł z tego świata, ona to ma na swoim sumieniu!
— A to dlaczego? — zapytał Challet zachwycony, że rozmowa schodzi na grunt, który on pragnął zbadać.
— Bo palcem nie kiwnęłaby aby mu życie przedłużyć, przeciwnie! Napróżno doktór pisał recepty, dałabym sobie uciąć prawą rękę, że nie stosowała się do nich. Lekarstwa za drogo kosztują!
— Czy dawno umarł pan Tordier?
— Będzie temu miesiąc.
— Na jaką chorobę?
— Kto to może wiedzieć? Dom ich był domem tajemnic! Niczyja noga tam nie postała! Garbuska nie dopuszczała nawet krewnych swego męża! Jeden tylko doktór mógłby określić chorobę swego pacjenta, lecz i ten umarł tej samej nocy co biedny Tordier.
— Tej samej nocy!
— Tak, panie, zamordowany.
W miesiącu poprzednim Challet wysłany był na prowincję na jakieś śledztwo, nie słyszał więc o zbrodni, popełnionej przy ulicy Sain-Croix-de-la-Bretonnerie — tym się tłumaczy jego zdziwienie.
Właścicielka kawiarni mówiła dalej:
— Dotąd jeszcze nie wykryto mordercy.
— To osobliwe! I nie ma podejrzenia na nikogo?
— Zdawałoby się, że nie. Zresztą, w naszych czasach policja jest tak źle zorganizowana, przez to świetnie się mają złodzieje i mordercy.
Agent zagryzł wargi, nie mógł jednak się zdradzić żadnym zaprzeczeniem.
— Czy bogata jest ta pani Tordier? — zagadnął.
— O, ja myślę! To wszystko jej, przy tym umiała obracać pieniędzmi niedołęgi Tordiera. Znała się, jędza, na interesach, trzeba jej oddać tę sprawiedliwość!
— W takim razie musiała dobrze wyposażyć córkę.
— Jej dała... połowę lepianki na Montmartre.
— Więc chyba jej nie kocha?
— Nienawidzi!
— I mąż zadawala się tak małą rzeczą! Przynajmniej bezinteresowny!
— On, bezinteresowny! — wykrzyknęła jejmość. — Ten rozpustnik!... karciarz, pijak; dziurawa beczka! O, trafi on do kluczyka od kasy bezpieczeństwa swojej teściowej, która oddawna już robi oko do niego! A, jeszcze jakie oko!... to skandal, słowo honoru daję! Nie jestem plotkarką, nie, panie, mogę się tym pochwalić! Dzięki Bogu, nie posądzam nikogo!... lecz gdyby tak dobrze zajrzeć do głębi, nie wiem, co by się tam znalazło!... raczej wątpię, czy by nie znalazło się wiele rzeczy!
— A młoda mężatka? — zagadnął Challet.
— O, ona jedna jest godną pożałowania! Co się stanie z tym nieszczęśliwym aniołem pomiędzy dwojgiem stworzeń podobnych? Zadręczą ją na śmierć, zadręczą w siedemnastu latach jej życia! Taki mąż! Gdybym była na jej miejscu, wiedziałabym, co uczynić.
— Co takiego?
— Pozbyłabym się takiego gagatka, dając mu trutkę na szczury!
— Do licha! Jest pani zwolenniczką gwałtownych środków! — śmiejąc się, zauważył agent bezpieczeństwa.
— E, mój panie, czyżby to nie było najlepszym lekarstwem? Wyobraź pan sobie, że biedaczka kochała się w swoim kuzynie, uczciwym chłopcu, w synie siostry jej ojca. Robią z niej męczennicę. Gdybym była na jej miejscu, byłabym więcej stanowcza! Odpowiedziałabym merowi krótko i węzłowato: NIE. Uległa przemocy, wzięła ślub, i jeden Bóg wie, co matka i mąż z nią zrobią! Ci ludzie panie, to są więcej niż nieuczciwi, i im mniej się o nich mówi, tym lepiej, bo to może odjąć ochotę do życia!
Weszło kilku gości.
Challet rzucił okiem na ulicę, uczeń sklepowy, Julek, zabierał się do zmykania żaluzji w składzie past odżywczych.
Poprosił o przybory do pisania; wsunął czysty arkusz papieru w kopertę i położył na niej swój własny adres:

„Pan Challet,
Ulica de la Harpe, nr. 2“.

To załatwiwszy, zapłacił „na miejscu“ rachunek i wyszedł.
W składzie Troublata wszystko już było zamknięte, jedne tylko drzwi stały otworem. Nareszcie Julek wyszedł, zamykając i te za sobą; następnie skierował się w stronę bulwaru Sewastopolskiego.
Challet szedł w stronę przeciwną, trzymając w ręku kopertę ze swoim adresem.
Zrównawszy się z chłopcem, który szedł wesoło, z rękami w kieszeniach, stanął.
— Młodzieńcze, — rzekł — wyglądasz na porządnego chłopca. Chcesz zarobić ładną pięciofrankówkę? Julek przyglądał się Challetowi z uśmiechem.
— Czemu nie... — odparł — byle uczciwie.
— Nic nad to uczciwszego.
— Kiedy tak, to i owszem... jeżeli tylko pan nie żartuje ze mnie.
Challet dobył z kieszonki srebrną monetę.
— Masz... — rzekł.
— Nie fałszywa?
— Czy ja wyglądam na fałszerza pieniędzy!
— Dobra! Sprawię sobie obiadek za trzydzieści dwa sous, i miejsce w Cyrku! Przepadam za tym! Co mam uczynić, aby dostać ten medal?
— Poprostu zanieść ten list, podług adresu.
— To wszystko?
— Doręczyć go adresantowi, jeżeli jest w domu, a jeżeli nie, zostawić u odźwiernego i w każdym razie przynieść mi odpowiedź.
— Dokąd?
— Do Barrata...
— Do restauracji w Hallch?
— Tak.
— O kogo mam pytać?
— O pana, co je śniadanie pod nr. 4.
— Rozumiem. Proszę o list i pieniądze. Za pół godziny będę z powrotem. Tymczasem pan zadysponuje sobie śniadanie. Będzie pewno i Chablis.
— To ulubione moje wino.
— O, i moje! Dostanę szklaneczkę?
— Dwie, jeżeli chcesz... a nawet więcej.
— Co za hojność! Zmykam i powracam!
Pobiegł pędem.
Nadzieja wina Chablis uskrzydliła mu nogi.
Challet skierował się ku Hallom i wszedł do Barratu.
— Czy numer 4 wolny? — zapytał jako człowiek, który jest stałym gościem.
— Tak, panie.
— Dobrze. Podacie mi tam śniadanie. Za chwilę będzie się tu pytał o mnie chłopiec, około piętnastu lat mający.
Wskażecie mu gabinet.
— Rozumiem.
Agent, który jedyną w życiu miał słabość, to jest dobry stół i dobre wino, nie często wszakże mógł sobie na to pozwalać. Dziś wyjątkowo, dzięki nagrodzie, udzielonej mu przez sędziego śledczego, mógł sobie pohulać.
— Tuzin, ostryg, — zadysponował — połówkę homara, sos rémoulade, połówka kurczęcia, duszonego po myśliwsku, sałata z jarzyn, ser i owoce.
— Jakie wino?
— Najprzód szampan w lodzie. Jak zawsze przy ostrygach. A po tym zobaczymy.
Wszystko będzie w pięć minut.
Łatwo się domyślać, że Julek nie zastał nikogo przy ulicy de la Harpe. Oddał więc oddźwiernemu list i pędem powrócił do Halli. U Barrota dopytał się do pana, jedzącego śniadanie, pod nr. 4, i zaprowadzono go do Challeta.
— No i cóż? — zapytał agent.
— Wyszedł ten pan, do którego pan dał mi list. Dziś niedziela... każdy używa, jak może.
— Co zrobiłeś z listem?
— Według rozkazu, zostawiłem go u dozorcy.
— Po spełnionym zleceniu, przychodzi kolej wypicia obiecanej szklaneczki wina, raczej dwóch.
— To nie do odrzucenia, panie.
Podczas kiedy Challet napełniał szklankę, Julek spoglądał na otwarte ostrygi okiem pożądliwym, oblizując się apetycznie.
Agent to podpatrzył.
— Wyglądasz, jak gdybyś lubił ostrygi, mój młody towarzyszu... — zauważył.
— Wyglądam, i nie na darmo, panie! — odparł chłopak. — Trzeba by samemu być bydlęciem, żeby tych bydlątek nie lubić!
— Poczęstuję cię tym tuzinem, jeżeli przyjmiesz?
— Bigre de bigre! jeżeli przyjmę? choćby dwa razy!
— Za tem zadzwoń na garsona, i siadaj naprzeciwko mnie.
Julek zabrał się swobodnie do jedzenia, unosząc się nad wykwintnym doborem potraw. Nareszcie wykrzyknął:
— Istna uczta Baltazara, mam dzisiaj szczęście! Nie tak, jak u mojego pryncypała!
— U kogo pracujesz? — zapytał Challet, dążąc zwolna do celu.
— Jestem uczniem w domu Troublet, przy ulicy Anbry.
— Troublet, fabrykant wyrobów odżywczych?
— Tak.
— Następca Jakóba Tordier.
— A, tak, pan zna widocznie tę dzielnicę?
— Urodziłem się tutaj! Wszak to wczoraj, o ile mi się zdaje, pani Tordier, Garbuska, wydała córkę za mąż?
— Wczoraj. A! biedna ta panna Helena! Wyglądała, jak gdyby szła na ścięcie, a nie do ołtarza.
— Czemuż to?
— Czemu?... nie trudno zgadnąć! Bo ścierpieć nie mogła tego typa, którego zmuszono ją poślubić, a innego kocha... dzielny chłopak... rysownik, który w małym palcu ma więcej talentu, niż inny w głowie. Papa Tordier ich zaręczył, lecz kipnął, a Garbuska w niczym nie uszanowała jego woli, kuzynkowi zamknęła drzwi przed nosem, a bledną pannę Helenę oddała pięknemu Prosperowi Rivet!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.