<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Księżniczka Olga w pokoju swoim, w hotelu, stała zamyślona, patrząc na wielką więź róż i storczyków, przysłanych jej z kartą Poboga. Usta Olgi były zacięte, oczy zmrużone. Zanurzyła twarz w aksamitnych kwiatach, chłodząc niemi rozpalone powieki. Każdy rys twarzy Poboga i wyraz jego oczów, zapamiętany z ostatniej rozmowy, wyryte były w jej myśli głęboko. Czuła, że chwila ta pójdzie za nią wszędzie jako wspomnienie, świadczące, że najpiękniejszy czar życia skończył się, jak się kończy cudowny sen. Nie żywiła do Romana gniewu ani żalu, tylko była w niej pustka, z powodu jego odejścia i był w niej ból trujący jej serce. Obraz Teresy pozostał w pamięci jakiś nieskalany i dziwnie jasny, którego nawet zazdrość i niechęć Olgi nie zdołała zaćmić i zbrukać.
Olga zrozumiała, że Pobóg musiał wrócić do Teresy, nie tylko jako do żony, lecz i jako do kobiety wybranej, która była jego typem niewieścim, ku której popychało go wszystko. Szał zmysłowy jako taki tylko dla kobiety innej, musiał w nim być krótkotrwały i zgasnąć. Przeważyło uczucie dla żony i poryw ku niej, gdy ją tylko ujrzał.
Olga oderwała się od kwiatów, ręce zarzuciła sobie za głowę. Spojrzała przed siebie rozognionym wzrokiem.
— Teraz w świat, gdzie oczy poniosą! Nic przedemną już, nic, nic! I po za mną już nic!!
Olga nie należała do natur, którym wspomnienia wystarczą i czuła to w sobie aż nadto.
Oczy jej spoczęły znowu na kwiatach od Romana i padły na dwa bilety wizytowe leżące na stoliku.
August hr. Mohyński.
Edward Zebrzydowski.
Nazwiska te nic jej nie mówiły. Olga przypomniała sobie z restauracji wykwintną postać młodego człowieka, który ją obserwował wyłącznie. Z brzmienia jego nazwiska, gdy się jej przedstawił, odgadła teraz jego bilet.
— To ten! Piękny i porywający! Znajomy Poboga! Ma także jakąś narzeczoną... Gdybym chciała odwetu?
Zaśmiała się nienaturalnie, twarz jej przybrała wyraz ironiczny.
— Może być spokojna i jego narzeczona i on. Jadę w świat, pozostawiając tu pierwszy i ostatni urok życia!
Na dworcu kolejowym księżniczka była cały czas jak odurzona. Gdy już wsiadła do wagonu i pociąg miał za chwilę ruszyć, ujrzała przed sobą Zebrzydowskiego. Złożył jej głęboki ukłon i wręczając olbrzymi pęk wytwornych róż, rzekł po angielsku:
— Zechce pani łaskawie przyjąć w hołdzie odemnie, jako od przyjaciela Romana Poboga, oficera polskiego, który w ojczyźnie pani doznał tyle serca.
Olga w pierwszej chwili chciała mu wskazać drzwi, ale usłyszawszy imię Poboga, opanowała się natychmiast. Podała mu rękę swobodnie, bez uśmiechu.
— Dziękuję! Pan Zebrzydowski?
— Tak jest. Żałujemy niezmiernie, że pani tak prędko opuszcza Warszawę, ale mamy nadzieję, że...
Wtem pociąg ruszył.
— Że panią jeszcze kiedy zobaczymy u nas — rzekł War, całując jej rękę i patrząc na nią z zachwytem.
— Chyba gdzieś w świecie — odrzekła z nerwowym śmiechem.
— Bardzo bym tego pragnął! Pani obecnie jedzie?
— Do Konstantynopola, stamtąd do Paryża.
Zebrzydowski skłonił się głęboko. Wyskoczył już w biegu pociągu. Kłaniał się kapeluszem i szedł obok mijających go wagonów zapatrzony w sylwetkę Olgi w oknie. Ale ona nie widziała go już dawno, zajęta swemi myślami.
— Jeśli sprytna, a na to wygląda, domyśli się łatwo, że przemawiałem we własnem imieniu. Ależ djabelnie piękna! Cóż za oczy! — myślał War.
Nie chciał się przed sobą przyznać, że w tej chwili pojechałby w ten świat, tam, dokąd ona pojechała i za nią. I nie zdawał sobie nawet sprawy dokładnie, co go porywało więcej: ona, czy ów świat.
— Nieszczególny ze mnie narzeczony — pomyślał w końcu krytycznie.
Zebrzydowski tegoż dnia mówił do hrabiego Augusta:
— Wuju, jak powinien sobie życie ułożyć człowiek, który do jednej kobiety nie potrafiłby się przywiązać na całe życie?
— Mówisz o sobie, oczywiście, pod nowem wrażeniem, Taki jak ty, wbrew teorji Oktawci, powinien ożenić się jaknajpóźniej, to znaczy wtedy, gdy mu już kobiety spowszednieją i nie będą wzbudzały interesu ani apetytu. Ale u ciebie, taki stan nastąpi nie prędko. Zanadto kusisz kobiety i one ciebie kuszą. To mnie martwi ze względu na Dadę. Jednej rzeczy nie rozumiem.
— Czego?
— Że ona porzuciła dla ciebie Strzełeckiego.
— Dziękuję!
— No, tego owego, daruj mi, War, moją szczerość, lecz ja kochając ciebie, żywię jednocześnie dla Strzełeckiego kult prawdziwy. To człowiek! I taka Dada! Śliczna kobieta! świeża jak owoc soczysty, istna brzoskwinia. Ją także nazwać można — królewną uroku — jak Teresę Pobożynę. Ale czy ty jej dasz szczęście? Czy ona nie będzie znowu twoją ofiarą?
Edward po chwili zadumy rzekł niepewnie.
— Czy dam jej szczęście? Hm! Gdyby w Hłowatynie zapewne tak! Wtedy i ona byłaby inna. Czy wuj wie, jakie ona ma pomysły?
— Naprzykład?
— Ach no, okropne, raczej dziwaczne. Oto chce w naszej mieścinie wojewódzkiej założyć spółdzielnię mleczarską, serownię i coś tam jeszcze, aha, kawiarnię, gdzieby się sprzedawało nabiał, warzywa, owoce i przetwory różne. Prócz tego w Pochlebach jakieś instytucje społeczne, szkołę dla dzieci służbowych, jakąś szwalnię, czy coś tak... Ale ta kawiarnia i mleczarnia, słyszał wuj coś podobnego?
— Bardzo praktycznie, w myśl cioci Oktawy i pani Renaty Palickiej, która tu w Warszawie bierze udział czynny i duży w urządzonej przez kresowianki cukierni kresowej. Byliśmy tam, widziałeś przecie! Jakoś jak dotąd korony im nie spadły z głów.
— Dobrze, ale gdy Dada zostanie moją żoną...
— Bądź pewny, że się na twoją mamę nie przerobi.
War wybuchnął śmiechem.
— Och, spotkanie mamy z Dadą było typowe!
— Ot, wiesz co, żałuję żem nie widział tej sceny. Oktawcia mi mówiła, że te panie całkiem nie przypadły sobie do jgustu!
— Przedewszystkiem mama, jak to zwykle ona, zaczęła mierzyć Dadę od stóp do głów, raczej nie Dadę, lecz jej strój, bo przecie u mamy to najważniejsze! Że zaś Dada była w skromnym kostjumie, choć gustownym, ale tanim, więc mamę odrazu usposobiło to niechętnie. Moja narzeczona wydała się mamie za mało ozdobną — sarknął ironicznie.
— Podobno Dada z początku garnęła się do matki twojej jak córka, że nawet Oktawcię tem wzruszyła.
— Ooch, tak, jednakże zbyt prędko mama potrafiła ostudzić zapały Dady, która ochłodła, zauważywszy bezdenną próżność matki i płytkość jej. Pytania naprzykład były tego rodzaju: — jak to się stało, że ona, panna z dobrego domu, wałęsała się po lesie, wtedy przed wojną i romansowała z przygodnym kawalerem? A wszakże opowiedziałem matce, że spotkaliśmy się tylko dwa razy, pierwszy raz niechcący, gdy ona zbierała jagody w stroju cyganki i zaczęła niby udawać cygankę, na drugi dzień bez umowy, poprostu instynktownie dążyliśmy w to samo miejsce i na trzeci dzień już mi uciekła. Mama mówiła o tem w sposób tak uszczypliwy i przykry, taka zaściankowość była w słowach mamy, że rumieniłem się ze wstydu.
— A cóż na to Dada? — spytał Mohyński.
— Ona wyszła z tej próby z wielkim taktem, chociaż mieniła się na twarzy i spoglądała na mamę zdziwiona. Potem nad wyraz niedelikatne pytania o Tura. Wuj wie, że ten Tur w jej życiu nie zachwyca mnie wcale, a nawet; czasem myśl, że ona była jego żoną, mrozi mnie. Jednakże trzeba przyznać, że rola Dady, do końca, tam, na Sarnach, była bardzo ładna, co wiem od Pobożyny i, nawet oryginalna... Panna Dobrucka z Dawidówki — gajowym — jest w tem pewien odrębny smak i charakteryzuje Dadę.
— Taak! ale dla twojej mamy to już jest przestępstwo konwenansowe, ach to niemal tego.. owego zbrodnia!
— Właśnie! Potem znowu znalezienie rannego żołnierza, którym był Strzełecki, leczenie go... Fi donc! Mamie usta krzywiły się z odrazą i wstrętem. Ale jednocześnie dyskretnie spróbowała palcami z jakiego materjału zrobiony kostjum Dady, no i zaczęła krytykować. Potem pytanie, gdzie kupiony kapelusz, zaczęła Dadę zanudzać radami. Wreszcie egzamin, jak Dada mówi po francusku, czy posiada salonową ogładę, „ponieważ będziesz wielką panią“ — War naśladował głos matki cedzący — „czy przygotowana jest do losu, jaki ją spotyka“...
— I tem podobne, tego.. owego androny — wtrącił hrabia. — Jakbym widział Beatę! Wyobrażam sobie Oktawcię! Jeszcze teraz, jak o tej scenie mówi, trzęsie się cała z oburzenia.
— Aaa! żeby wuj był wtedy w mojej skórze? Wstydzić się za własną matkę, to jednak okropne uczucie. Dada pod koniec tej wizyty zesztywniała, odpowiadała monosylabami. Tylko czekałem, kiedy zacznie szarżować w ujemnym kierunku. Zbladła i miała takie płomyki w oczach.. była naprawdę niesłychanie interesującą.
— Tam podobno i o braku posagu Dady coś było?
— Naturalnie! Mama zaczęła ubolewać z czego my będziemy żyli, że Pochleby zrujnowane i że można je było uratować jedynie, wnosząc duży posag żony mojej, i zaczęła mówić z zachwytami o Krongoldównie, którą znała tylko z fotografji.
Hrabia zaperzył się.
— A Oktawcia nic na to?
— Ach, ciocia Oktawa, co już tam nagadała, tego nie spamiętam! Dla mamy istotnie Róża byłaby idealną synową. Rozmawiałyby po całych dniach o Baccaratach, o dywanach, meblach, strojach, klejnotach, bo Róża lubiła się chwalić, a mama, gdy słucha o tem, jest w swoim żywiole. W końcu przeciąłem krótko te indagacje i żale i wyprowadziłem Dadę wzburzoną. Pożegnała matkę bardzo sucho. Na raut do mamy, jak wuj wie, Dada nie poszła. Pierścionka odemnie nie przyjęła wcale.
Hrabia nasrożył się.
— Ofiarowałeś jej ten sam, co i Krongoldównie?
War zmrużył oczy.
— Wuj uważa mnie za taką świnię? Miałbym dwie narzeczone obdarzać jednym i tym samym pierścionkiem? Nie spodziewałem się takiego pytania.
— No, przypuszczam. Daruj mi, War. Wiesz, żal mi Dady! W niej jest jakiś swoisty wdzięk, którym czaruje. Taka porywająca, prosta, szczera, zapalna!
— Dada nie przyjęła również odemnie medaljonu z brylantami. Nie i nie! „Będzie na to czas, o ile“...
— Oo... ile? O, źle!
— I na tem „o ile“ opiera się wszystko.
— A ty cóż na to?
— Ja? No, nie przyzwyczajony jestem, aby się nademną zastanawiano. Dada poprzednio przychylała się do prędkiego ślubu, teraz zwleka...
— Ty zaś dla osłodzenia sobie owej zmiany odprowadzasz piękną księżniczkę gruzińską z kwiatami na dworzec. To uważasz, tego owego...
— Swobody swojej nie zatracę nigdy i dla nikogo. Zresztą ta księżniczka jest cudowna I Wuj sam to przyznaje.
— Powtarzam ci raz jeszcze, War, że twój los i przyszłość twoja jest w rękach Dady i o tem myśl przedewszystkiem. Winszowałem ci wyboru takiej kobiety, jak Dada. Zrobiłeś wielką niespodziankę mnie i cioci „kalendarz“, która ze szczerej uciechy nawet Dadzie nie dodała lat. Toż rarytas! Więc teraz, gdyby Dada...
— Palnę sobie w łeb!
— Ehe, to się łatwiej wymawia niż robi. Chodzi o to, że wtedy byłbyś naprawdę skrzywdzony.
Zebrzydowski zerwał się i szybkim krokiem chodził po pokoju. Zatrzymał się przed Mohyńskim.
— Czy wuj zna ludzi fatalistów, destruktorów i tym podobnych? Ludzi, którzy wszystko potrafią tylko zepsuć, złamać, zburzyć, a nigdy nic nie zbudować, ani nikomu ani sobie. Do takich właśnie ja się zaliczam. Złamałem szczęście Strzełeckiego, a zapewne i Dady, ale dla siebie nie zbuduję szczęścia i Dadę już nastroiłem tak, że i jej spokój prysł. Ona już daleka od szczęścia, którym promieniowała. A wszakże to kilka tygodni zaledwo. Jestem zawsze i wszędzie destruktor! Ciocia wypaliłaby mi za to verba veritatis, ale wuj milczy i... dobrze robi.
Hrabia August milczał istotnie. Patrzał na rasową i wytworną postać Wara i myślał z żalem, że to, co on mówił było prawdą. Pod piękną powłoką Zebrzydowskiego czaił się fatalizm, wszczepiony przez wychowanie, warunki życia, a może i przez dziwny urok jaki wywierał. Był to jednakże, często bez własnej winy — destruktor.
Zebrzydowski dobrze odczuwał Dadę Turową. Młoda kobieta cały czar swojej miłości dla Wara i swoje szczęście zostawiła w Uchaniach. Od chwili przyjazdu do Warszawy, szczęście jej zachwiało się. Miłość do narzeczonego nie potrafiła zaślepić Dady do tego stopnia, aby mogła nie widzieć coś niepokojącego w ich stosunku. Więc najpierw ją samą trapiła myśl, że usuwając Strzełeckiego, łamie własne życie i rzuca je w odmęt. Uczucie to wobec miłości dla Wara gniewało ją, lecz było natrętne. War męczył ją zagadką swego usposobienia. Był kapryśny i zmienny w nastrojach. Nigdy nie była jego pewna. Gdy, żegnając ją wieczorem, był płonący i klęczał u jej nóg, nie wiedziała, czy nie powita jej rano zasępiony, z chmurą na czole, a chłodem w oczach. Jego niechęć do pracy, przy tak ruchliwem usposobieniu i szczodrej naturze, wzbudzała w niej niepokój. Był stworzony tylko do szerokich ram, sarkał na to wszystko, co Dada nauczyła się cenić i co lubiła. Scysje między nimi powtarzały się coraz częściej. War chciał nakłonić Dadę despotycznie do naśladowania go, lub przynajmniej do podzielania jego poglądów. Ale młoda kobieta miała charakter samodzielny i nie znosiła narzucania sobie zapatrywań, którym była przeciwna. Odgadywała w sobie nawet skłonność do ulegania ukochanemu mężczyźnie, ale musiałby on jej imponować swoją siłą duchową i swoją indywidualnością. Musiałaby w nim odczuwać wyższość nad sobą, moc jakąś, na której mogłaby oprzeć się bezpiecznie i pewnie, z przekonaniem, że wierzy mu i ufa bezwzględnie. W Edwardzie nie odczuwała takiej mocy. Imponował jej urodą, przedziwnym czarem swoim i swoją świetnością, ale tego było dla niej za mało, aby mu ulegać i nie reagować na jego kaprysy.
Fantazje i różne wybryki Wara Dada przyjmowała wesoło i lekko z żartobliwem pobłażaniem, często niechętnie. Najgorsze jednakże bywało mimowolnie nasuwające się porównanie Wara ze Strzełeckim. Wtedy War bladł przy męskiej sile charakteru tamtego. Lekkomyślność Edwarda przerażała Dadę. Przekonywała się coraz częściej, że jej najlepsze wpływy nie odnoszą skutku, przeciwnie wywołują upór Wara.
Częste wspominanie przez Edwarda księżniczki Olgi, o której poznaniu opowiedział narzeczonej, jego zachwyty nad Gruzinką, budziły w jej sercu trwożne posądzenia. Jego wyrywanie się zagranicę doprowadzało Dadę do krańcowego rozdrażnienia.
Po wizycie u pani Zebrzydowskiej młoda kobieta doznała niewypowiedzianie przykrego uczucia, że nie tylko nie będzie mogła szanować matki Wara, lecz, że ją będzie lekceważyła. Natura Dady, jej charakter, jej ideały nie zgadzały się z tą próżną, bezduszną kobietą, która wedle pojęć Dady nie zasługiwała na nazwę kobiety-człowieka. I to była jego matka. Dada łagodziła teraz wielokrotnie różne lekkie cechy charakteru Edwarda. Mając tak próżną matkę, mógł być o wiele gorszym.
Znając stan interesów na Pochlebach, Dada starała się natchnąć Wara do oszczędności, lecz to nie udawało się. Wszystkie rady i projekty jej własne, oraz podsuwane jej przez hrabinę Mohyńską, z którą Dada była w stosunkach serdecznych, War zbywał niecierpliwie. Poróżnili się parę razy tak poważnie, że tylko interwencja hrabiny wstrzymała Dadę od zerwania narzeczeństwa.
Pani Zebrzydowska pomimo nalegań Wara i Mohyńskich nie była u Dady i odzywała się o niej z niechęcią.
Któregoś dnia War wystąpił do matki z gorzką wymówką za narzeczoną. Pani Beata zaczęła cedzić słowa po swojemu z mimiką ironizującą temat.
— Cóż taka Dada? Czy ona się zna na konwenansach? Nawet ubrać się nie potrafi stosownie do obecnej swojej świetnej sytuacji.
— Zechce mama zapamiętać, że ona jest z domu Dobrucka. To chyba wystarczy!
— Dobruccy mieli majątek wielkości jednego z naszych folwarków kresowych. A Dada skoro była na służbie i to takiej ordynarnej, przyzwyczajona do traktowania różnego, po takim mężu jak ów Tur, można się z nią nie krępować. Nie pojmuję, jak można brać żonę, wdowę po takim... kimś? Quelle idée!
War zgrzytnął zębami i zaklął cicho.
— A mama wie, kto to był Strzełecki z Nowosiółek, jednakże on był u nich w lesie i ówczesne stanowisko Dady nie odsunęło go od niej.
— Ach, skoro został rządcą!...
— Mama ceniłaby go bardziej, gdyby był jakimś błękitnym ptakiem salonów, lub udawał się do dobroczynności publicznej, co? albo żeby był na utrzymaniu u której z pięknych dam z towarzystwa? co? to byłoby wytworniej, co? dystyngowaniej!
Edward uciekł od matki roztrzęsiony i zły. Poszedł do narzeczonej.
Zauważyła odrazu jego wzburzenie.
— Co ci się stało? — spytała serdecznie.
— Wracam od mamy. Wiesz Dado, my zerwiemy zupełnie stosunki z matką. Ona mogłaby w nasze życie wprowadzać wieczny niepokój i rozterki. Ja tego nie chcę.
Dada milczała. War spojrzał na spuszczone oczy narzeczonej.
— O czem tak myślisz, Daduś?
— Że to, co mówisz jest niemożliwe. Nie chcę, aby z mego powodu były niesnaski w rodzinie. Ty musisz z matką utrzymywać stosunki. Matka to wielkie słowo, mój drogi!
— Nie może się ono stosować do mojej matki, w każdym razie, bo tu maleje.
— War, tobie nie wolno tak mówić! Jesteś jej synem i na niej ci powinno zależeć. Ja mogę się swobodnie usuwać, na mojej osobie matce nie zależy. Przeciwnie będzie rada z tego. Ja ją rażę, gniewam i najzupełniej do siebie nie pasujemy. Mam nieodparte wrażenie, że ty wogóle głupstwo robisz, chcąc żenić się ze mną.
— Dado, dosyć!
— Nie, mój drogi. Wiem, co mówię! Najlepiej może iść zawsze w życiu za pierwszym projektem, za pierwszem natchnieniem.
— Co to znaczy?
— Że gdybyś się był ożenił z Różą, dogodziłbyś mamie i Pochlebom, podczas gdy ja dogadzam tylko tobie i to — tymczasem, co będzie dalej...
— Dado!
— Nie oburzaj się, bo tak jest.
— Nie ufasz mi! zaczynam ci obojętnieć, przestajesz we mnie wierzyć! Dawniej sama pragnęłaś prędkiego ślubu i wyjazdu zagranicę, teraz przeciwnie! Odkładasz ślub i chcesz siebie i mnie zaszyć w Pochlebach.
— Bo wolę, abyś mnie rzucił przed ślubem i pojechał do... Paryża, niż gdyby to miało nastąpić po ślubie, gdy szał twój minie.
— Nie nazywaj uczuć moich dla ciebie szałem, bo się wścieknę.
— Uspokój się, War. Nie chcesz mnie zrozumieć, jak zawsze zresztą. Nie dręcz mnie i ja ciebie dręczyć nie chcę! Wymawiasz mi, że chcę ciebie — zaszyć — w Pochlebach, jakbyś nie orjentował się w sytuacji własnego majątku. Jednakże ciągle przedemną ubolewasz nad jego złym stanem finansowym. To mnie boli, wiesz, z jakich względów. Nawet matka twoja nie wahała się rzucić mi w oczy, że tobie potrzebny jest posag, którego ja nie mam. Jestem biedna i bez rodziny, ale z tego pogromu wojny ocaliłam ambicję swoją i dumę. Chcę pracować razem z tobą. Pracę lubię, ona to mój żywioł i jej się nie boję. Ale ty przeciwnie, chcesz roztrwonić resztę majątku bezmyślnie, zagranicą.
— Znasz moje zapatrywania, Dado, że takiego życia, jakie ty projektujesz, nie chcę ani dla ciebie, ani dla siebie. Za nic! za nic!
— Słyszę o tem ciągle, niestety i do tego zmierzam, te lepiej się cofnąć z tej mylnej drogi, która nie wiedzie do szczęścia, ani do wspólnej harmonji. Poco brnąć z przeświadczeniem, że się brnie? Ja nazywam rzeczy ich właściwem mianem, pomimo, że nazywają mnie idealistką. Ty, War, owijasz wszystko w jedwabie i taka jest pomiędzy nami różnica. Zdaje się, że treść tych rzeczy nie jest i dla ciebie złudą.
— Widzę, że mnie już nie chcesz i nie kochasz. A wobec tego sprzedam Pochleby i niech mnie!! Uciekam w świat!
— Naturalnie! To najaktualniejsze marzenie twoje. Oj, War, nie bluźnij przeciw moim uczuciom, raczej swoje własne przeanalizuj sumiennie, czy nie są one pod wrażeniem nowej fali szału — rzekła Dada z goryczą.
Zebrzydowski prawie w furji wypadł z pensjonatu. Rozdrażniły go słowa Dady, gdyż odgadła poniekąd kierunek jego obecnych zapałów. Od pewnego czasu był on istotnie pod wpływami nowych pragnień, one były teraz najżywotniejszem widzeniem jego płomiennej natury. Od wyjazdu z Warszawy księżniczki Olgi, War zapamiętał się w jednej jedynej myśli, by jechać za nią. Obraz jej wrył mu się w pamięć z niesłychaną natarczywością. Rozpaloną wyobraźnią Edward widział przed sobą aksamitne oczy Olgi, podłużne, okolone czarem rzęs, pod łukami długich, wąskich brwi czarnych. Oczy te wabiły go i wołały ku sobie nieprzepartą siłą uroku.
Zebrzydowski, wracając od narzeczonej, widział te oczy przed sobą i nie bronił się przed ich pokusą.
W Bristolu Pawcio z tragiczną miną podał mu depeszę.
Zebrzydowski zły, odtrącił faworyta.
— Idź do djabła!
— Niechno jaśnie pan raczy depeszę przeczytać. Djabeł jest teraz u nas na codzień, ale licytacja Pochlebów to się pierwszy raz trafia.
— Co takiego?
Edward wziął papier, rozwinął. Zgniótł depeszę i cisnął ją na podłogę.
— Tego tylko brakowało!
Zaczął się śmiać długo, okropnie.
— No, Pawciuniu luby, nareszcie pójdziemy z torbami! Słyszysz? Powiedz mi teraz, kto ci pozwolił czytać depeszę?
— Nikt, ale że terminowa i z Pochlebów, więc przeczytałem. Oczekiwaliśmy pieniędzy, a tu raptem licytacja! Więc się strasznie zgryzłem...
— Darowuję ci winę, kiedyś taki czuły. Dawaj blankiety! pójdziesz z depeszami.
— A na jaśnie panu to nawet nie znać zgryzoty...
— Cóż ty chciałeś, abym był do ciebie podobny?
Zebrzydowski napisał depesze i oddał je kamerdynerowi.
— Ruszaj prędko!
— W ten moment! Oto, to! do pana Kmietowicza. Jaśnie pan to ma rozum. Ho, ho! A druga... hrabia Mohyński. Nie wiele pomoże, bo niema z czego, ale się naśmieje z nas to rzetelnie! Lepiej poradziłaby pani hrabina.
Pawcio wyszedł.
Zebrzydowski stanął przy oknie.
— Tak! — rzucił przez zęby.
Pogładził dłonią włosy i znowu rzekł jakby stwierdzał fakt:
— Tak! No, to ciekawe! Teraz się żeń i żyj!
Spojrzał w lustro mimochodem i zauważył, że jest blady, w oczach miał cień jakiś zupełnie mu nieznany.
Przeszedł się po pokoju z rękoma w kieszeniach, zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny. Nawet więcej, bo obojętny. Coś w nim jakby zastygło. Taka martwota wewnętrzna dogadzała mu narazie i nie chciał się z niej budzić. Pragnął tylko jaknajszybszego przyjazdu Kmietowicza.
Postanowił sprzedać Pochleby, ale zabolała go nagle świadomość, że po sprzedaży majątku zostanie mu bardzo niewiele.
— Na kulkę zawsze wystarczy — rzekł głośno sam do siebie i był w tej minucie zrezygnowany na wszystko.
Cały dzień przesiedział w hotelu, zdawało mu się, że gdy pokaże się ludziom, odgadną odrazu jego ruinę. Matki i narzeczonej nie zawiadamiał.
— Poco? — monologował w myśli. — Matka za sypie mnie wyrzutami, lękając się o swoją rentę, bo na niej wiele jej zależy. W dowód zaś — tkliwości macierzyńskiej — przypomni mi znowu Krongoldównę... A Dada?... Dada zechce mnie ratować. Ale jak? Ofiaruje mi swoją pracę na Pochlebach, gdy tymczasem jedynie Kmietowicz ocalić może Pochleby. Czyż to możliwe, by na tym zrujnowanym majątku, na tej habendzie, żyć z Dadą, która stanie się z wielkiego zapału niemal gospodynią. Och, och! gdzież cały urok miłości i marzeń? Czyż można teraz marzyć? A jeśli się całe Pochleby sprzeda i nie zostanie nic, co wtedy?...
— Jestem nędzarzem, nędzarzem! — powtarzał sobie Zebrzydowski i naprawdę czuł się wykolejeńcem losu.
Myśląc o narzeczonej, wzruszał się i znowu w myśli ciskał gromy na swój los.
— Teraz się żeń i żyj! Oto podły ustrój życia! Drugi raz już szaleję za Dadą i zawsze djabeł przeszkodzi! I nie jest moją i... czy będzie? Tyle rozkoszy z taką jak ona kobietą! I wszystko przez cholerne konwenanse, przez pieniądze... na nic!
Zaklął wściekły. Biegał po pokoju rozgorączkowany. Stanął w oknie, czoło przycisnął do chłodnej szyby i zmrużywszy oczy, rozmyślał żałośnie:
— Tak cię pragnę!... Tyle z tobą obiecywałem sobie rozkoszy, szczęścia, zachwytów, płomieni! Czyż my teraz? Czyż to nie potworne, by my w takich warunkach, jak teraz?... Dlaczego dotąd czekaliśmy? Na co?... by płomień nasz zgasić wiadrem zimnej wody.. bankructwa? Czyż teraz nasze szały zmieszczą się w warunkach obecnych?... Ach nie! nigdy! To byłaby klateczka szczygła dla ptaków rajskich. Wszystko przez podłe konwenanse! One cię wtedy, w puszczy, oderwały odemnie, kradnąc nam cud życia najpiękniejszy! Teraz pieniądze psują nam ten cud?!... Żadne pragnienia i pożądania siebie, które wszakże dowodzą naturalnego doboru, nie mogąż zwalczyć tej przeklętej siły pieniądza? Czyż ten Demon rządzi nawet prawami przyrodzonych pragnień ludzkich? Niszczy piękno szału, gasi płomień żądzy, zaćmiewa zachwyty i zapały, niweczy marzenia?.. Czemuż ludzie dali tej sile złowrogiej tak wielkie prerogatywy?... Czemuż my sami, Dado, płonąc ku sobie, czekaliśmy biernie, aż ta siła nasunie się ku nam, niby ławica lawy, by unicestwić potęgę naszych pragnień i porywów. Ta sama siła wroga dla nas, która znowu innym ludziom daje właśnie i otwiera wszystko to piękno i czar, który przed nami zamyka obecnie.
Zebrzydowski odrzucił się od okna, czuł w sobie jakby ranę ropiącą. W mózg wwiercał mu się oścień rozpalony, jak smuga ognia. A po chwilach męki niewysłowionej, przychodziły momenty zupełnego odrętwienia. Stawał się wtedy nie czującą, zimną bryłą. Palił nieskończoną ilość papierosów i pił czarną kawę z koniakiem. Wmawiał w siebie, że to go tylko ratuje od krańcowej nudy.
Gdy przed wieczorem przyniesiono mu listy, War odsunął je ze wstrętem. Kilka razy dzwonił telefon, lecz War albo nie słyszał, albo udawał, że nie słyszy. Było mu wszystko jedno od kogo są telefony i co ów ktoś może mówić.
Edward doznawał wrażenia, że jest więźniem. Ogarniała go tępa obojętność na wszelakie sprawy świata i apatja beznadziejna. Tak przebył bezsenną noc i cały dzień następny.
W pewnej chwili jął biernie przerzucać wczoraj nadeszłe listy. Wziął do ręki kopertę, która go nagle, najniespodziewaniej zaciekawiła.
Stempel paryski.
— Od kogo to?
Czytał:
„Spełniając zlecenie pańskie, zawiadamiam, że księżniczka gruzińska Olga Czhangirani, przybyła do Paryża przed tygodniem z Konstantynopola. Mieszka w pensjonacie (adres podany był dokładnie). Księżniczka rozpoczęła tu starania o odszukanie przez konsulaty kuzyna swego, księcia Arczyłła Czarawdżadze, który znajduje się w niewoli bolszewickiej“.
Zebrzydowski nagle doznał uczucia, że ciśnięto na niego stos płomieni. Iskry palące obsypały Wara. Wybuchnął w nim wulkan pragnień i pożądań nowych, szaleńczych.
Zrozumiał siebie! Nie może czekać tu na Kmietowicza.
Sytuacja jego obecna w Warszawie wydała mu się ciężką ponad jego siły.
— Ani dnia! ani godziny!
Bez namysłu, uniesiony żywiołowym porywem, opętany nim, War pierwszym kurjerem wyjechał do Lwowa.
Bezpośrednio potem w numerze Edwarda, w Bristolu, zadzwonił telefon.
Pawcio, który został jeszcze w Warszawie i powróciwszy z dworca, raczył się koniakiem, posłuchał z flegmą sygnału i odrzekł zdaleka, obojętnie:
— Daremna fatyga! niema nas w domu!
Telefon zadzwonił powtórnie. Pawcio wzruszył ramionami, zły.
— O do djabła, ktoś się łokciami dobija. Ano, trzeba sprawdzić, komu tak pilno. Hallo?!
Nagle wyprostował się mimowoli, przybierając pozę, jakby stał przed samą osobą Dady.
Poznał jej głos.
— Proszę jaśnie pani, pan mój...
Pawcio zająknął się, nie wiedział, co miał mówić. Postanowił nie powiedzieć prawdy.
— Jaśnie pan mój... jaśnie pan pojechał do Pochlebów, wezwany depeszą.
— Czy co się stało?
— I... i... nic, tylko administrator pana wezwał w jakiejś sprawie.
— Kiedy pan wróci?
— Nie wiem, proszę jaśnie pani. A co mam powiedzieć, jak wróci?
— Proszę powiedzieć, że matka, pani Zebrzydowska, telefonowała do mnie, pytając o pana, bo się nie mogła dodzwonić w Bristolu i ma do pana jakąś sprawę.
— Słucham!
Telefon zamknięto.
Pawcio odszedł stropiony do reszty:
— O do djabła! znowu coś broimy! Goś się zaczyna wyrabiać takiego samego, jak wtedy, kiedy to chcieliśmy się od Krongoldówny odczepić. Ale przecie teraz wcale inna sprawa.
Popatrzał smętnie na pustą butelkę i założył ramiona na piersiach, kiwając głową dramatycznie.
— A jeżeli nam Pochleby naprawdę zlicytują, to niby młodą panią, gdzie, co, i jak?... Eh, Lolek nas wyratuje! Jakoś to będzie!
Z rezygnacją zabrał się do drugiej butelki koniaku.
Dada odeszła od telefonu zamyślona, ze zwieszoną głową. Zauważyła wybornie zająknięcie się Pawcia, przeto informacja jego wydała jej się jakąś intrygą. Zawiadomiła jednak panią Zebrzydowską w ten sam sposób.
Na drugi dzień, bardzo rano, nadeszła depesza krótka i tajemnicza od Wara, z Lublina.
„Jadę Lwów, sprawy pilne, wiadomość wkrótce“.
Dada uczuła przykre ściśnięcie serca. Więc Lwów, nie Pochleby? Jedzie w zupełnie inną stronę? Co się w tem czai?
Ogarnął ją niepokój tłoczący i przeczucia złe nasunęły się nagle chmurą niepojętego zgnębienia. Przez parę dni Dada napróżno oczekiwała wieści od Wara. Poczuła się samotną i bardzo osieroconą. Była jakby w półśnie, w pół jawie, nie rozumiała często natłoku własnych myśli, które ją męczyły niewypowiedzianie. Aż przyszła chwila bolesna, chwila jasnowidzenia. Dada z tępą zaciętą stanowczością woli ockniętej i energji podała do biur ofertę o posadę dla siebie. Nie pomogły perswazje pani Renaty, młoda kobieta nie dała się przekonać.
Wiem, że z Warem już koniec! Życie swe zniszczyłam z własnej winy. Nie jestem stworzona dla Wara i on nie dla mnie! Człowiek jest często lunatykiem w życiu, dąży zupełnie na ślepo do własnej niedoli, a często zdaje sobie nawet jasno sprawę, że idzie drogą mylną, a jednak idzie. Ja tak szłam, na ślepo, wiedziona szałem, łudząc się, że to szczęście. Ale nareszcie mam odwagę uświadomić to sobie jasno i wyzbyć się złudnych mrzonek. Muszę pracować, muszę zagłuszyć w sobie to, co boli w sercu, inaczej nie chcę żyć. Praca mnie uleczy!
— Będzie to tylko powodem do nowych scysji między wami! — rzekła pani Renata. — Dziwaczejesz Dado i poniekąd obrażasz Wara. On cię kocha prawdziwie. Poco odkładałaś ślub? Powinniście się byli pobrać jąknajprędzej.
— Poto, abyśmy się jeszcze prędzej rozwiedli?
— Lecz zanim by ów domniemany rozwód nastąpił, miłość wasza dałaby wam poznać najwyższą rozkosz życia.
— A potem dowidzenia i każde w swoją stronę? — rzekła Dada sucho. — To teraz bardzo modne i na porządku dziennym, co prawda!
— Więc nie wierzysz w miłość Wara?
— Szał to nie miłość!
— Gdy War przyjedzie, może ci to wytłomaczy inaczej.
War nic przyjedzie! — zawołała Dada w szczegółnem podnieceniu. — Pojechał do Lwowa, pojedzie jednym rozpędem dalej! Może nawet przeczuwam, dokąd pojedzie!... Zemściło się na mnie moje marzenie wiośniane, bo tak tylko nazwać mogę sielankę z Warem w puszczy i naszą miłość ówczesną, która była piękną bajką. Takich bajek nie powinno się odnawiać i rozwijać, gdyż bledną i tracą na swym uroku.
Stan duszy młodej kobiety, pomimo pozornego spokoju, przerażał panią Renatę. Dada unikała jej i wogóle ludzi. Chodziła na długie samotne spacery do parków o najwcześniejszej godzinie rano, lub wyjeżdżała za miasto i tułała się po polach bezmiernie zgnębiona. Ale jej cierpienia nikt nie widział prócz Renaty.
Dada z uporem przypominała sobie słowa Jerzego, gdy żegnali się ostatni raz w Uchaniach, po jej zerwaniu z nim, a zaręczeniu się z Warem. Mówił jej:
„Lecisz na ogień, ale w nim spłoniesz. Gdybym mógł cię wyrwać z pod jego uroku i ocalić, oddałbym życie“.
Spaliła się w tym uroku jak ćma!
— Jak ćma! — powtarzała sobie Dada z okrucieństwem. — Gdyby nie Jerzy, możebym teraz mniej cierpiała!
Zaczęła chorobliwie szukać pracy, jako jedynego ratunku dla siebie. Ale ze znalezieniem posady było trudno.
Pewnego wieczoru Dada wróciwszy z dłuższego spaceru, była w lepszem niż zwykle usposobieniu, zachłysnąwszy świeżego powietrza na polach pod Wilanowem, zatęskniła za wsią, za lasem. Ale tęsknota jej nasunęła bardziej optymistyczne myśli. W pensjonacie Dada grała długo na fortepianie, głównie melodje, które lubił War i które grywała mu w Uchaniach podczas pierwszego ich spotkania. Oczami duszy widziała jego postać przed sobą, gdy oparty o pulpit patrzał na nią, widziała go przy sobie, gdy grywali razem, lub gdy ona słuchała jego muzyki. Te niedawne wspomnienia ożywiły ją znowu. Serce młodej kobiety, pomimo zgnębienia i udręki duchowej, zabiło ufniej, jakby ockniętą na nowo nadzieją i wiarą w przyszłość. Grała długo, powierzając klawiszom swe myśli, w których jednakże odnajdywała czasem zupełnie mimowoli i niespodziewanie dla niej samej oczy Strzełeckiego, wtedy, gdy jeszcze nie zaćmione były chmurą bólu, z jej przyczyny. Dada wreszcie rozgniewana za te napływy jaśniejszych marzeń, idących ku niej z przestrzeni, poszła do siebie. Niespokojna, wzburzona, chodziła po pokoju, ściskając skronie. Była w niej walka jakaś niepojęta, jakieś zmaganie się duszy młodej i zapalnej, pełnej wiary i pragnącej życia, z męką i niepewnością obecną, z goryczą, która truła jej duszę, nie mogąc jej zabić.
W owej minucie wręczono jej list od Zebrzydowskiego.
Dada stała chwilę bez ruchu, z listem w ręku, zanim przemogła się mężnie, by z pozornym spokojem, pomimo burzy wewnętrznej, przeczytać ten wyrok na siebie.
„Droga mi bardzo. Wybacz, jeśli możesz, brutalność mego czynu. Jestem zrujnowany do szczętu! Jestem niepoczytalny, nie władam sobą! Pochleby wystawiono na licytację, ocalił je Lolek Kmietowicz; sprzedał las i wziął w dzierżawę majątek. Wrócił mi tylko życie! Wyjeżdżam w świat, bo nic tu po mnie! — Mówiłaś mi zawsze, że społeczeństwo polskie potrzebuje ludzi tęgich energją, twórczością, czynem i pracą. Ani jednego składnika owej tężyzny nie posiadam w sobie. Mam natomiast energję słabości własnej i niezmiernie twórczy brak wiary w samego siebie. Wyjeżdżam przeto z kraju, z głębokiem przekonaniem, że nikomu tem krzywdy nie wyrządzę. Jestem powojennym rozbitkiem i destruktorem. — Dawno odczuwałem, że prysnął czar, który w oczach Twoich ubierał mnie urokiem od chwili naszej sielanki w puszczy, na kresach. A gdy prysnął, jęłaś patrzeć na mnie innym wzrokiem, krytycznym. — Mnie to nazbyt bolało, bo czułem Twoją krytykę, ale zmienić się nie potrafię. Nie wiem — bo ja już teraz nie wiem nic, co się mnie tyczy — lecz zdaje mi się, że Ty jedna, jedyna mogłaś mnie ratować od siebie samego. Ale nie chciałaś, czy nie umiałaś, pomimo Swego czaru i najlepszych pragnień. Przy mnie wszystkie Twoje marzenia dawno rozwiały się. czuwałem to aż nadto. Byłem złym duchem Twego życia, a stać bym się mógł nieszczęściem. — Nie mam wyrzutów i co do Pochlebów, wypadłbym z nich nie dziś to jutro, jak orzech, który rozsadziłby skorupę, bo mu w niej było ciasno. Zgasiłem już w sobie wszelkie ideały. Musi mi teraz wystarczyć pospolita realność życia. Czasem i ona bywa piękna, gdy się jest bogatym, tak, jak byłem ongi. — W Paryżu zamierzam uczęszczać do szkoły nauk politycznych. Przygotowanie prawne mam, zaczerpnięte na studjach w Cambridge, resztę zrobią stosunki, jakie posiadam i dobre chęci, może nawet pragnienia, by się kształcić w tym kierunku. Trochę jestem tylko za biedny i to będzie dużym minusem. Marzą mi się szerokie zakresy czynów, ale nie przy pługu i nie w Pochlebach...“
— I nie przy mnie! — szepnęła Dada, opuszczając bezwładnie list na kolana.
Podniosła głowę i patrząc przed siebie trochę mętnie, rzekła głośno, jakby do kogoś trzeciego:
— On pojechał do księżniczki Czhangirani!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.