Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Pokój dla podróżnego.

W pół godziny potem Gilliatt, powróciwszy na rozbity statek, zaczął chodzić z pokładu górnego na niższy, a z niego na spód, sprawdzając szczegółowo wrażenia z pierwszego ogólnego oglądania wzięte.
Za pomocą okrętowej windy wciągnął na pokład Durandy pakę zrobioną z rzeczy, które miał na krypie. Winda działała dobrze — drągów do jej obracania nie brakło. W kupie rozmaitych szczątków wybór był łatwy.
Znalazł także między temi szczątkami dłuto, wypadłe zapewne ze skrzynki cieśli; powiększyło ono zbiór jego narzędzi.
Oprócz tego — w takich bowiem ratach wszystko się bierze w rachunek — miał swój nóż kieszonkowy.
Cały dzień pracował na rozbitym statku, uprzątając, umacniając, upraszczając.
Z nadejściem wieczora przekonał się, że całe pudło trzęsło się podczas wiatru; że drżało nawet za każdem jego stąpnięciem. Tylko ta część statku, która wciśniętą była między skały i gdzie właśnie mieściła się masz ma, była mocna i nieruchoma. Boki jej silnie przywarte były do granitu.
Osiąść na tym kawałku Durandy, byłoby nieroztropnością; toby go obciążyło jeszcze, a tu właśnie szło o ulżenie ciężaru. Ruina ta powinna była być oszczędzana jaknajwięcej. Był to chory konający — dość już, że wiatr znęcał się nad nim.
Już to było niedogodne, że właśnie tam wypadało pracować. Robota, którą z konieczności trzeba było dokonywać na statku, męczyć go będzie — być noże nad siły jego.
A gdyby zaszedł jaki wypadek w nocy, podczas snu Cibiatta? w takim razie pozostawać na Durandzie znaczyło to zginąć z nią razem. Żadnej z nikąd pomocy; wszystko wtedy byłoby zgubione. By dopomódz rozbitemu statkowi, wypadało znajdować się nie na nim, ale zewnątrz niego.
Znajdować się zewnątrz, ale blisko — takie było zadanie.
Trudności mnożyły się.
Gdzie znaleźć schronienie przy takich okolicznościach?
Gilliatt zamyślił się.
Pozostawały tylko dwie skały Douvres. Te nie zdawały się być bardzo przydatnemi na mieszkanie.
Z dołu widać było na górnej płaszczyźnie większej skały jakąś wypukłość.
Skały prosto sterczące i płasko zakończone, jak wielka skała Douvres i Człowiek są to szczyty z odciętemi głowami. Pełno takich w górach i na oceanie. Niektóre skały, zwłaszcza napotykane na otwartem morzu, mają wcięcia jak uszkodzone drzewo, wydają się jakby wycięte toporem. Rzeczywiście wystawiona sq one na zamaszyste uderzenia huraganu, tego morskiego drwala.
Istnieją i inne przyczyny tej klęski, głębsze jeszcze. Stąd tyle ran na wszystkich starych granitach. Niektóre z tych olbrzymów stoją z uciętą głową.
Czasami głowa taka — trudno to sobie wytłomaczyć — ale czasem głowa taka nie spada; tylko pokaleczona pozostaje na rozbitym szczycie. Osobliwość ta wcale nie rzadka. Djabelska Opoka w Guernesey i Stół w dolinie Anweiler przedstawiają tę dziwną zagadkę geologiczną w sposób szczególnie zadziwiający.
Zapewne i większej skale Douvres zdarzyło się coś podobnego.
Jeżeli wypukłość widzialna na górnej płaszczyźnie nie była naturalnym garbem skały, więc koniecznie musiał to być jakiś ułamek pozostały po zgruchotanym szczycie.
A może w tym kierunku skały jest jakie zagłębienie. otwór, w któryby można było wleźć? Gilliatt nie żądałby więcej od skały ścisłej, wygładzonej jak krzemień, na pół okrytej mokrą roślinnością i mającej pozór powierzchni śliskiej jakby mydłem wysmarowanej.
Z pokładu na tę płaszczyznę było najmniej trzydzieści stóp.
Gilliatt wydobył ze skrzynki z narzędziami węzłowaty sznur, uczepił go sobie do paso hakiem i począł gramolić się na mniejszą skałę Douvres. Im wyżej się podnosił, tem trudniej mu było, Zapomniał zdjąć trzewików, które mu ruchy utrudniały. Niełatwo dostał się do wierzchołka. Wlazłszy tam, stanął prosto; miejsca było zalewie dwie stopy. Trudno było urządzać sobie na tej przestrzeni pomieszkanie. Dawny jaki pustelnik możeby na tem poprzestał; Gilliatt był bardziej wymagającym, żądał czegoś lepszego.
Mniejsza skała Douvres była pochylona ku większej; zdaleka wydawało się to, jakgdyby się jej kłaniała. Przestrzeń między obu skałami, wynosząca w dole do dwustu stóp, dochodziła u góry ledwie ośm stóp, do dziesięciu.
Z punktu, na który Gilliatt się wgramolił, widział dokładniej skaliste wydęcie zalegające część płaszczyzny większej skały.
Płaszczyzna ta wznosiła się prawie na trzy sążnie ponad jego głową.
Oddzielała go od niej przepaść.
Cała prostopadła strona mniejszej skały znikała pod nim.
Gilliatt odczepił od pasa węzłowy sznur, wzrokiem szybko wymierzył odległość i zarzucił hak na płaszczyznę.
Hak drapnął skałę; a potem odpadł, węzłowaty sznur zwisnął pod nogami Gilliatta wzdłuż mniejszej skały.
Zarzucił go powtórnie, już dalej i zmierzając do granitowej wypukłości, gdzie widział szczeliny i szpary.
Rzut był tak zręczny i trafny, iż hak uczepił się, Gilliatt pociągnął.
Skała odłamała się i znowu lina zawisła na dawnej ścianie poniżej Gilliatta.
Zarzucił hak po raz trzeci.
Hak nie odpadł.
Gilliatt pociągnął za sznur. Sznur się nie zerwał — hak był zaczepiony.
Zaczepił się w jakiemś zagięciu płaszczyzny, którego Gilliatt nie mógł dojrzeć.
Teraz szło o to, czy powierzyć swe życie temu nieznanemu punktowi oparcia.
Gilliatt nie zawahał się bynajmniej.
Wszystko nagliło. Trzeba było iść najkrótszą drogą.
Zresztą niepodobieństwem było schodzić na pokład Durandy i wyszukiwać innych sposobów. Poślizgnięcie się było prawdopodobnem, a upadek prawie niechybny. Wieźć łatwiej, ale zleźć trudno.
Jak każdy dobry majtek, Gilliatt był zwinny. Nigdy nie tracił siły napróżno. Wytężenie stosował do potrzeby. Tym sposobem dokazywał cudów siły przy zwyczajnych środkach. Piersi miał jak wszyscy, ale serce niepospolite. Z siłą, która jest przymiotem fizycznym, łączył on energję, będącą zaletą moralną.
Straszne to było, co wypadało zrobić.
Przeskoczyć, zawiesiwszy się na tej nitce, przestrzeń między dwiema skałami! takie było zadanie.
W dziejach poświęcenia i spełnionej powinności, często zdarzają się takie znaki zapytania, jakby przez śmierć stawiane.
Czy zrobisz to? pyta głos nieznany.
Gilliatt poraź drugi pociągnął za sznur, by wypróbować dokładnie; hak trzymał się mocno.
Gilliatt obwinął lewą rękę chustką, ujął węzłowaty sznur w prawą, którą przykrył lewą potem jedną nogę wystawiwszy naprzód, a drugi mocno odepchnąwszy się od skały, by siła rzutu nie dozwoliła skręcić się sznurowi, rzucił się ze szczytu mniejszej skały na stromą ścianę większej.
Uderzenie było potężne.
Pomimo ostrożności zachowanych przez Gilliatta, sznur zakręcił się i Gilliatt ramieniem uderzyło skałę.
Odbił się od niej.
Teraz pięście uderzyły o nią. Chustka się odwinęła starł sobie ręce; dobrze, że się nie pogruchotały.

vPrzez chwilę Gilliatt wisiał odurzony.
Ale dość być panem siebie, by nie puścić sznura.
Jakiś czas przeszedł na kołysaniu się i podrywach liny, zanim mógł pochwycić ją nogami; to mu się udało.
Przyszedłszy do siebie, trzymając się sznura rękami i nogami, spojrzał na dół.
Nie kłopotała go długość sznura — i na większą starczyła nieraz wysokość. To też i teraz koniec sznura wlókł się po pokładzie Durandy.
Pewny, że będzie mógł zleźć, Gilliatt począł włazić do góry.
W kilka chwil dostał się na płaszczyznę.
Oprócz istot skrzydlatych nikt inny nie stanął tu jeszcze nogą. Płaszczyzna pokryta była ptasim pomiotem. Był to nieregularny trapez, ułamek olbrzymiego graniastosłupa, zwanego wielką skałą Douvres.
Trapez ten wydrążony był w środku, jak misa; wyżłobiły ją deszcze.
Zresztą przypuszczenia Gilliatta były słuszne. W południowej stronie płaszczyzny znajdowały się skały położone jedna na drugiej, zapewne szczątki zburzonego szczytu. Skały te, rodzaj ogromnych kamieni brukowych, mogłyby ukryć jakie zwierzę, gdyby się tam dostało. Równoważyły się tu i owdzie. Były także miejsca zapełnione żwirem. Nie było tu ani groty, ani pieczary, a tylko dziury, jak w gąbce. Jedna z takich nor mogła pomieścić Gilliatta
Dno tej nory usłane było mchem i zielskiem. Gilliatt mieściłby się w niej jak w pokrowcu.
U wejścia grota miała dwie stopy wysokości, dalej zwężała się. Zdarzają się takie kamienne groty. Kupa kamieni, przytykająca do strony południowo — wschodniej, zasłaniała grotę od deszczów, ale nic jej nie osłaniało od wiairów północnych.
Jedno i drugie podobało się Gilliattowi.
Rozwiązane więc zostały dwa zadania: krypa miała przystań, a on pomieszkanie — tem dogodniejsze, że było tuż przy rozbitym statku.
Hak od liny z węzłami zapadł między dwa skaliste odłamy i dobrze się tam zaczepił. Gilliatt przymocował go jeszcze lepiej, przywaliwszy go wielkim kamieniem.
Potem wszedł w bezpośrednie połączenie z Duranda.
Odtąd był już u siebie.
Wielka skała Douvres była jego domem « Duranda warsztatem.
Chodzić i wracać, wstępować i zstępować — nic prostszego.
Żywo spuścił się po sznurze na pokład.
Dzień był dobry, wiodło mu się nieźle, był zadowolony; poczuł, że jest głodny.
Rozwiązał koszyk z żywnością; odkroił nożykiem kawałek wędzonej wołowiny, dodał do tego kawał g:ubego chleba, popił wodę z kubła — i podjadł doskonale.
Dobrze robić i dobrze jeść, to dwie przyjemności. Pełny żołądek podobny jest do spokojnego sumienia.
Jeszcze nie ze wszystkiem ściemniało, gdy skończył wieczerzę. Skorzystał z tego, by rozpocząć coś bardzo pilnego: ulżenie statkowi.
Część dnia przepędzi! na wydobywaniu rozmaitych szczątków. Co mu mogło być przydatnem, to wszystko złożył w mocno trzymającej się części statku, gdzie stała maszyna; drzewo, żelazo, sznury, płótno. Co było niepotrzebne wrzucił w morze.
Ładunek krypy, wciągnięty windą na pokład Durandy, pomimo swej szczupłości zawadzał cokolwiek. Gilliatt wypatrzył rodzaj niszy w ścianie mniejszej skały Douvres, na wysokości, do której mógł dosięgnąć ręką. Podobne naturalne szafy znajduję się nieraz w skalach — prawda, że niezamknięte. Gilliatt mniemał, że może zapasy swoje powierzyć tej niszy; wsunął więc w nią naprzód dwie skrzynie: jednę z narzędziami a drugą z odzieżą, — worek z żytnią mąką i drugi z sucharami — a z przodu, może trochę za blisko brzegu, ale nie było innego miejsca, umieścił koszyk z resztą żywności.
Ze skrzynki, zawierającej odzież, wydobył swą owczą skórę, opończę z kapturem i napuszczone smołę nogawki.
By wiatr nie kołysał węzłowatego sznura, przywiązał go w dolnej części do bała na Durandzie.
Duranda była mocno zaciśnięta, bal więc był bardzo wygięty i trzymał sznur, jak rękę.
Teraz należało pomyśleć o górnej części sznura. Przymocować dolny jego koniec było łatwo, ale na wierzchołku stromej skały, w miejscu, gdzie węzłowaty sznur dotykał krawędzi płaszczyzny, należało obawiać się, by go ostrze skały nie podpiłowało powoli.
Gilliatt przetrząsł rozmaite szczątki rozbitego statku, wybrał kilka kawałków płótna żaglowego, a pomiędzy kawałkami starych lin kilka długich włókien — i napełnił tem wszystkiem kieszenie.
Marynarz odgadłby odrazu, że temi kawałkami i kłakami Gilliatt okręci sznur węzłowaty w miejscu, gdzie się on dotyka krawędzi skały, by tym sposobem ochronić go od uszkodzenia. Czynność taka nazywa się: podszywanie futrem.
Zaopatrzywszy się w szmaty, naciągnął nogawki, na swój spencer wdział opończę, nasunął kaptur na czapkę, związał sobie pod szyją owczą skórę; tak przyodziany ujął za sznur, tęgo już teraz przymocowany do boku wielkiej skały Douvres i przypuścił szturm do tej ponurej wieży morskiej.
Pomimo, że miał poocierane ręce, szybko dostał się na płaszczyznę.
Ostatnie światła zachodu gasły. Na morzu była noc; na szczycie skały można było jeszcze coś dojrzeć.
Gilliatt skorzystał z tej ostatniej jasności, by okręcić sznur węzłowaty. Przy zgięciu jego na skale, obwinął go kilkakrotnie płótnem, każde obwinięcie przymocowując jeszcze sznurkami. Było to coś w rodzaju materacyków, jakiemi sobie obwiązują kolana aktorki, gdy mają klękać albo umierać w piątym akcie.
Po ukończeniu tej roboty, Gilliatt dotąd przygarbiony wyprostował się.
Jeszcze obwiązując sznur, uczuwał jakieś niewyraźne drganie powietrza.
Wśród wieczornej ciszy wydawało się to, jakby skutek poruszania skrzydeł olbrzymiego nietoperza.
Gilliatt spojrzał do góry.
Wielki czarny krąg zataczał się dokoła jego głowy na tle nieba i białawym zmroku.
Na starych obrazach można widzieć takie kręgi nad głowami świętych. Tylko, że kręgi na obrazach są złote na tle ciemnem; tu zaś krąg był ciemny na tle jasnem. Rzecz szczególna; rzekłbyś, że jest to nocna aureola wielkiej skały.
Krąg, to przybliżał się, to oddalał zwężał się i rozszerzał.
Były to mewy, fregaty, kormorany — całe stada zdumionych morskich ptaków.
Prawdopodobnie wielka skała była ich zajazdem — tu przylatywały na noc, Gilliatt zajął tam jeden pokój. Ten niespodziewany lokator niepokoił zwykłych mieszkańców.
Człowiek w tem miejscu! nigdy tego dotąd nie widzieli.
Niespokojne latanie trwało chwil kilka.
Zdawało się, że ptaki czekają, aż się Gilliatt oddali.
A on, zamyślony, śledził za niemi wzrokiem.
Ten wir latający musiał coś postanowić. Krąg przeistoczył się w linję spiralną i chmura skrzydlata zapadła na drugi skał koniec — na opokę Człowieka.
Tu zdawało się, że ptaki się naradzają. Gilliatt, wyciągając się w swej granitowej pochwie i podkładając sobie kamień pod głowę, długo słyszał, jak kormorany przemawiały kolejno, kracząc jeden po drugim.
Potem umilkli i wszystko usnęło: ptaki na swojej skale, Gilliatt na swojej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.