Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga piąta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Clubin kogoś spostrzega.

Zuela jadał czasami w oberży Jana. Imci pan Clubin nie był dumnym i nie gardził poznaniem z bliska hultajów. Niekiedy nawet posuwał się aż do zawierania z nimi osobistej znajomości; podawał im rękę na środku ulicy i mówił: dzień dobry. Do angielskiego przemytnika przemawiał po angielsku, z kontrabandzistą francuskim szwargotał zepsutym językiem hiszpańskim. Pod tym względem miał swoje zasady i sentencje. „Można wydobyć dobre ze znajomości złego. — Korzystnem jest dla leśniczego rozmawiać ze złodziejem zwierzyny. — Sternik winien wybadać rozbójnika morskiego, albowiem rozbójnik to podwodna skała. — Kosztuję łotra jak lekarz kosztuje trucizny.” Trudno zaprzeczyć prawdy tych sentencji. Wszyscy przyznawali słuszność kapitanowi Clubin. Chwalono go, że nie jest śmiesznym pedantem w moralności. Któżby śmiał źle o nim sądzić? Oczywiście, cokolwiek czynił, było „dla dobra służby.“ Cokolwiek też czynił, wydawało się bardzo prostem. Nic go nie kompromitowało. Kryształ nie skazi się, chociażby chciał nawet. To zaufanie było słusznem wynagrodzeniem długoletniej uczciwości; w tem też jest największa korzyść reputacji dobrze ustalonych. Cokolwiek Clubin czynił, lub zdawał się czynić, przyjmowano to zawsze za sprytną uczciwość; bezgrzeszność stała się jego udziałem; — a w dodatku mówiono: jest bardzo roztropny. — Z tej lub owej znajomości, która w każdym innym byłaby podejrzaną, prawość jego wychodziła ozdobiona przymiotem przezorności i zręczności. Sława zręczności wybornie się łączyła ze sławą dobroduszności; nie było w tem nic sprzecznego ani niezgodnego. Zdarzają się ludzie dobroduszni, a przebiegli. Jest to jedna z najbardziej cenionych odmian uczciwego człowieka. Imci pan Clubin należał do tych ludzi, co spotkani na ulicy w poufnej rozmowie ze złodziejem lub zbójcę, są w owym duchu pojmowani i tem bardziej za to cenieni; szacunek publiczny mruga na nich z zadowoleniem, dając poznać, że rozumie ich cnotliwe zamiary.
Tamaulipas uzupełnił swój ładunek, był już gotów do podróży i miał wkrótce wypłynąć na morze.
We wtorek wieczór Duranda za dnia jeszcze przybyła do St. Mało. Imci pan Clubin, stojąc na wzniesieniu doglądywał manewrów przy zbliżaniu się do portu, gdy nagle w bliskości Małego Bey na żwirowem wybrzeżu, między dwiema skałami, w miejscu najsamotniejszem, spostrzegł dwóch ludzi, którzy z sobą rozmawiali. Clubin skierował na nich swoję morską lunetę i poznał jednego z nich. Był to kapitan Zuela. Jak się zdaje poznał i drugiego. Ten drugi był to mężczyzna wysokiego wzrostu, nieco już szpakowaty. W szerokim był kapeluszu i miał poważną odzież „Przyjaciół.” Prawdopodobnie był kwakrem. Rozmawiając, skromnie spuszczał oczy.
Imci pan Clubin dowiedział się w oberży Jana, że Tamaulipas za dziesięć dni ma wyruszyć na morze.
Zasięgnął i kilka innych jeszcze informacji — jak się dowiedziano później.
Gdy noc zapadła, Clubin wszedł do puszkarza przy ul. St. Vincent i rzekł do niego:
— Czy wiesz pan co to jest rewolwer?
— Wiem, odpowiedział puszkarz, to broń amerykańska.
— Pistolet, który ponawia rozmowę.
— Wistocie, zapytuje to i odpowiada.
— I jeszcze pyta i jeszcze odpowiada.
— Rzeczywiście, panie Clubin. Lufy ruchome z walcem ładunkowym.
— 1 pięć lub sześć kul.
Puszkarz otworzył usta i plasnął językiem, co obok kiwania głową, wyraża podziwienie.
— Dobra broń, panie Clubin. Myślę że będzie miała powodzenie.
— Chciałbym nabyć rewolwer o sześciu lufach.
— Nie mam go jeszcze w sklepie.
— Jakto, jesteś pan puszkarzem i nie masz?
— Nie trzymam jeszcze tego artykułu. Widzi pan to rzecz nowa. To dopiero rozpoczyna karjerę. We Francji robią dotychczas tylko zwykle pistolety.
— Do djabła!
— Mam wyborne pistolety.
— Ja chcę rewolwer.
— Przyznaję, że to korzystniejsze. Ale poczekajno pan, panie Clubin.
— Cóż?
— Zdaje mi się, że przypadkiem jest w tej chwili jeden w St. Malo.
— Rewolwer?
— Tak.
— Gdzież to?
— Zdaje mi się że wiem. Zapytam się.
— Kiedy dasz mi pan odpowiedź?
— Przypadkiem się znalazł, ale dobry.
— Kiedy mam przyjść?
— Jeśli postaram się o rewolwer dla pana, te już będzie dobry.
— Kiedyż mam przyjść po odpowiedź?
— Przed pańskim odjazdem.
— Nie mów pan, że to dla mnie, rzekł Clubin.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.