Prawda starowieku/Dziadowe święto

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIADOWE ŚWIĘTO

Zbliżała się święta niedziela, czyli Zielone Świątki. Przygotowywał się chram w Krzyworówni. Cerkiew stała podówczas tam gdzie teraz, wysoko na lewym brzegu Czeremoszu, naprzeciwko północnego stoku Synyci. Właśnie niedawno zbudowano ją na miejscu starej kapliczki pośród cmentarza. Zatarty już dziś na ołtarzu napis głosi, że w roku 1743 poświęcił ją ks. Szeptycki, ówczesny metropolita „wsiej Rusi halickiej i kijowskiej“. Niedaleko zaś stamtąd był dawny dwór, na tym samym miejscu, gdzie teraz są ruiny późniejszego, nowszego dworu. Lecz w dworze od dawna nie było nikogo. Tylko Ilko, stary strzelec pański, mieszkał tam i pilnował obejścia. I nie było znów zbyt czego pilnować, bo co było zdatnego, dawno już zabrali opryszki. Lecz, że stary Ilko nikomu nigdy nic złego nie zrobił, że słynął jako strzelec na całe góry, a był przy tym człowiekiem szczerym, wesołym, rozmownym i gościnnym, nie czyniono mu żadnej krzywdy, nie wypędzano go z dworu. Przeciwnie, opryszki żyli z nim w pobratymstwie, a Dobosz nieraz był gościem Ilka. Może tam czasem siadywali i gwarzyli, gdzie teraz stoi stary modrzew, tak stary dla nas a jednak młody, bo go nie było za czasów Dobosza.
Święta Niedziela to święto zieloności, a także święto rojenia się, największego ruchu ludzi lasowych, święto zbierania i ściągania hufców junackich. Pieśń starowieku tak o tym głosi:

Ech, gdyby się rozwił buczek,
Choć dwie brzózki w bieli,
Poszlibyśmy — hej — w opryszki!
Tej świętej niedzieli.

Przed świętą niedzielą stroją ludzie chaty w środku i na zewnątrz, a także grządki i worinie, w świeże listeczki lubystku, jarzębiny, w liście jaworowe i bukowe. I przed niedzielą świętą obchodzą ludzie górscy sobotę didową, czyli dziadową. Didowa sobota, to wiosenne święto wspominania umarłych, święto ofiarowania darów bożych za ich dusze, święto ugaszczania się wzajemnego na cześć i pamięć umarłych. Na wiosnę zielenią się i pysznią jak błyszczące świecidełka listki bukowe, a stare, zeschłe, starte w proch na lasową podściółkę liście mieszają się z samą glebą. I drgają w słońcu młode listeczki, ciągną soki z drzew macierzystych, chłoną światło, sycą się powietrzem wiosennym, odświeżają drzewa i trzepocą się w słońcu. Ten sam wiatr pędzi po lesie zeschłe listowie, ten sam chorągiewkami młodych promiennych listków powiewa. Powraca ciągle ten sam ród liści, wciąż się odradza.
„Jaki ród liści taki też i ród mężów“. Tak przed wiekami, u kolebki rodu ludzkiego starzec niewidomy wyśpiewał.
Siadają i ludzie w didową sobotę wiosenną naokoło grobów, na podwórcu cerkiewnym, kładą na grobach kołacze poświęcone, miodowniki z gorejącymi świeczkami woskowymi i dzbany z mlekiem. I zapraszają gości, częstują. Proszą Boga, aby ich chęć dobrą położył przed dusze zmarłych. Spożywając razem z gośćmi, wciąż wspominają zmarłych, cieszą się pogodą wiosenną, cieszą się słonkiem.
W dziadową sobotę, przed chramem, zeszli się ludzie koło cerkwi na cmentarzu w Krzyworówni. Tłoczyli się naprzód tłumnie do cerkwi. Poprzylepiali do kołaczy świece woskowe i zapalili je krzesiwem i hubką. Potem każdy zapalił przyniesione ze sobą tureckie kadzidło. Lecz wychodzili znów na cmentarz, bo w cerkwi było duszno i tak ciemno od kadzidła i dymu, że na krok nie było widać. Siedząc na cmentarzu, gwarzyli ze spokojnym dumnym zadowoleniem, jakby czas się zatrzymał. Jakby ten dzień był celem ich życia.
Tego dnia wszyscy wspominali Diduszkę, sławili go. A wyglądali i wyczekiwali jego młodego syna Sztefanka, żałowali go. Ale nie zjawiał się syn Diduszkowy.
O Doboszu nie wspominano, jak się nie mówi o powodzi samej, tylko o szkodach, jak się nie mówi o Łasiczce, tylko o krowie ukąszonej przez Łasiczkę.
Nagle zobaczył ktoś hen, na górze na polankach i pryłukach od strony Ihreca kilka postaci na koniach. Po wielkich błyszczących blachach i po blasku broni od razu poznano, że to opryszki. Poznali też ludzie zaraz pysznego konia karego, ze śnieżną grzywą i śnieżnobiałym ogonem. Chmurkę Gromową. Wstawali po kilku, zbiegali po ścieżce. Ten i ów warknął: „Cziuhy zapalić. Zwołać wieś z pałkami, ze strzelbami. Wilk blisko.“ — „Co wam, ludzie! To Dobosz przecie“, opamiętywał Ilko. „Widno jaki Dobosz, jak ugościł Diduszkę. Przy cerkwi łapać, wiązać nie godzi się, ale lepiej zejść mu z drogi.“
Tymczasem opryszki jak zwykle kłusem zjechali w dół po stromiznach i już byli blisko cerkwi. Ludzie nadal wymykali się w dół ścieżką ku rzece, inni schronili się z powrotem do cerkwi.
Dobosz jechał na Chmurce Gromowej. Z tyłu zaś pochodu szło kilka luzaków uwiązanych jeden za drugim, objuczonych besahami i baryłkami.
Gdy przycwałowali na podwórzec cerkiewny, Dobosz zdjął kapelusz, popatrzył bystro i wykrzyknął do obecnych głośno, szeroko:
— Myròm bratczyki, gazdowie godni! Sława Isù!
— Myròm Panie Watażku, na wieki Bogu sława i Wam — odpowiadano chórem, powoli, i z godnością. Kazał tedy Dobosz rozpakować ogromne kołacze i miodowniki, zapewne w Kosowie, u Żydów spieczone. I zdjąć z koni baryłki z winem węgierskim.
Przylepili świece woskowe do kołaczy i weszli do cerkwi od strony ołtarza. Stary, zasuszony ksiądz stropił się na chwilę. Lecz potem znów skrzepił się, wyprostował i wyszedł naprzeciw Dobosza, kłaniając się z lekka. Dobosz skłonił się nisko i podszedł ku ławce kolatorskiej. Ale nie usiadł, tylko ukląkł. Żegnał się i bił pokłony. Opryszki trzymali w ręku naczynia z kadzidłem. Znów grube fale dymu rozsnuły się po cerkwi. W końcu ksiądz poświęcił kołacze i beczki z winem, wszystko oblepione świecami gorejącymi. Świece skwierczały od kropel wody święconej, przygasały to znów się rozpłomieniały.
Gdy skończyli święcenie, w milczeniu zanieśli opryszki znów wszystko na dwór. I Dobosz, gromadząc ludzi, zapraszając, zaczął ich częstować, podając wino węgierskie w pucharze złotym, łamiąc duże kawały kołaczy i miodownika. Powoli zaczynały się rozmowy. Ośmieleni ludzie zaczęli rozpytywać jeden drugiego, za kogo Dobosz dzisiaj częstuje, kogo wspominać i sławić każe, przed którą duszę stawia ofiarę. Dobosz milczał. Czasem coś niecierpliwie gniewnego błysnęło na jego obliczu. A czasem zadumał się. I tak się rozsnuły w zadumie mocne oczy Doboszowe.
Rozmowny i otwarty stary Ilko, strzelec pański, zapytał go jednak w końcu.
— Ołeksyku, komuż to światła zapalasz? Kogo mamy wspominać, kogo sławić? —
Odpowiedział prędko Dobosz:
— Wiesz przecie, Ileczku, że dziś sobota — didowa.
I siadając na grobie, wyciągnął z torby fłojerę cisową. Zadudnił nutę swoją doboszową, tęskną, szczodrą a samotną, ze śpiewu fal spienionych zaczerpniętą.
Zgadywali tedy gazdowie, że serce go gryzie o Diduszkę, jasno widzieli, jak targa się, a powiedzieć nie może. Zgadując zamiary Doboszowe, głośno już tedy wspominali Diduszkę. Sławili Diduszkę, gazdę wielkiego, opowiadali jak dumny i piękny był Diduszko. I tak też dzieciakom chłopczyszom nakazywali: Abyś był taki jak Diduszko, donyku... Nie wypytywali już. Zobaczyli, jaki to dziwny ten mocny Dobosz. Jak zabrnął w przewinę i nie może się wydostać. Zapomnieli o przekleństwach i groźbach. Nie myśląc, co czynią, nie zastanawiając się nad tym, żałowali i Dobosza.
— Mychajłyku — rzekł w końcu cicho Dobosz do jednego ze swych junaków — zaśpiewaj nam. Na wspominanie, na sławę wielką umarłym zaśpiewaj. Pieśń zanieś przed ich dusze.
I Mychajło z Ukrainy, junak doboszowy, który niegdyś będąc jeszcze dzieckiem, oprowadzał ślepca kobzarza, pan-otca, po stepach i stąd nie tylko wszystkich pieśni się nauczył, ale i sam o wszystkim w każdej chwili tak pieśń nową umiał zgrabnie złożyć, że ludzie się dziwowali, wyciągnął teorban z bordiuha. A gdy ściągnął się barwny tłum z całego cmentarza, gdy wszyscy skupili się bliżej, zaśpiewał pod dźwięk teorbanu i pod szum Czeremoszu. Zawiódł nutę ukrainną, tak piękną, jakiej góry nie słyszały dotąd, pieśń szeroką, powolną i tęskną, melodię, rozpamiętującą każde słowo. Po każdej zaś zwrotce teorban długo, długo grał jeszcze, a struny żaliły się, jakby chciały wyśpiewać to, czego nie powiesz słowem, a co, jak się zdawało, rozumieli słuchacze. Tak tedy śpiewał Mychajło z Ukrainy:

Zadudniły czarne tucze, idą z Czarnohory,
Przylatują dwa sokoły — siadły na jawory.

Jeden patrzy w szlak wędrowny, drugi szuka gniazda,
Jeden sokół czarny junak, drugi siwy gazda.
Zderzyły się dwa sokoły, błyszczą szpony krzywe:
Oj, już upadł sokół jasny wronom na pożywę!
Już ci brata nie opłakać, co poszedł na marne —
Wrony kraczą — i już z dołów pełzną chmury czarne.

Żaliły się struny, zadumywał się, opajęczał tęsknotą stepową teorban. Ludzie słuchali w zadumie. Wstał tedy Dobosz, podszedł ku Ilkowi i wśród milczenia obecnych, mówił cicho jakby do siebie:
— Nie ma Sztefanka diduszkowego. Nie przyszedł Sztefanko. Unika jednania. Zbójów unika. I dobrze robi. Nie chce widzieć tego, kto mu dolę zakopał. A tak mu i sama dola miększa.
Słuchaj Ileczku, jak ojca cię proszę, pójdź pojednać mnie ze Sztefankiem. Tu masz dwa ręczniki konopiane, białe, krwawą nitką wyszywane. Na pojednanie mu zanieś. Powiedz, że najstarszą komorę w Synyciach ze skarbami mu oddaję w odpłatę za wszystkie szkody. I to mu powiedz, diedyku, jeżeli odmówi jednania: ja sam porwę, przywiozę z sobą w worku — aż z Stanisławowa — katowskiego mistrza, samego Kozłowskiego. Aż na Riczkę diduszkową go przywlokę. To pistolątko złocone katu przyłożę do piersi sobaczej. Niech mnie zetnie w oczach Sztefanka, — jeśli tak zechce Sztefanko...
Zgodził się tedy stary Ilko, sławny strzelec, za słuszne to uznał: Pójdzie z ręcznikami białymi, pojedna Dobosza ze Sztefankiem, przeprosi go po bratersku. Przebaczenie uzyska za krew przelaną. Podług zwyczaju prastarego, któremu nie wolno odmówić.
Tak przed laty świętowano w Krzyworówni didową sobotę. Święto bratania się zielonych listków z zeschłymi, święto jednania żywych z umarłymi, a nawet zabójcy z ofiarą.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.