<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARANY

Od czasu soboty didowej Dobosz nie pokazywał się po wsiach. Wtedy to właśnie kazał sobie sprowadzić, hen aż z dołów „Maranów“, robotników-kamieniarzy, mazurskich chłopów, wytrzymałych, twardych, umiejętnych i pracowitych. Wszędzie kazał wykuwać komory, krużganki podziemne i jakby wielkie izby skalne, w których mógł przesiadywać jakby w zamku. W niektórych zaś miejscach, gdzie były źródła, wykuto tuż pod źródłem wielkie baseny, jakby wanny. A pod każdą wanną było urządzone, podobnie jak w suszarni, palenisko, które ogrzewało skałę i łagodziło zimno wody źródlanej. Kominek podziemny daleko od tego miejsca przeprowadzony wypuszczał dym. Potajemne wejścia niepozorne, przykryte głazem lub konarem drzewa, dawały dostęp do komór.
Z początku najął Dobosz tych majstrów za pieniądze. Kiedy już skończyli robotę i otrzymali pieniądze, pożegnali się z Doboszem. Już mieli schodzić z Ihreca ku dołom, lecz nagle żal im się zrobiło. Najstarszy majster, Janek Sęk, odezwał się do nich: Słuchajta, chłopy, cóż to, w pański kraj nam teraz wracać, choćby i z pieniądzmi? Panom się kłaniać do ziemi, za włóczęgostwo do lochu się dostać? I być przypiekanym? Nie ma nad Dobosza! Nie ma słobodnego miejsca na świecie dla pracowitego człowieka[1] — tylko tutaj. I wrócili do Dobosza.
Było tam wtedy z tymi Mazurami dość wszelakiego dziwowania. A z początku — jak długo za pieniądze pracowali — i śmiechu niemało. Spieszyli się tak, pracowali bez wytchnienia, jakby świat się miał jutro skończyć, albo jakby co dnia był ostatni dzień pracy. Słowa uprzejmego nie przemówili podczas roboty. Na zapalenie fajki nie zostawili chwilki czasu, a tym mniej na pogwarkę. Zagadnij go, a on patrzy wilkiem, jakbyś mu skarb, nie wiem jaki, chciał zabierać. Na grzeczności, na przemawianiu uprzejmym nie znali się wcale. Za żarty i przekomarzania gotowi głowę rozbić kilofem. Ahi! Sczeźnij biedo niesamowita! Młotem wali, sapie jak miech i złym okiem ciska psie spojrzenie na chrześcijanina.
To muszą być ścierwa zachłanne na pieniądze! Grosz w wyższej cenie mają niż życie własne — szeptał Dżemyga. — Prawda rzetelna, że gdzieś już dalej chcą gonić, zarobkiem się dławić. A najgorszy to ten stary czort, niewielki a suchy. Pies by się nim udławił. Nie darmo Sęk się nazywa.
Ze złości na tak niemrawych i nieużytych ludzi radził Dżemyga Doboszowi, aby ich po skończeniu robót od razu pozabijać. Bo od takich niedobrych ludzi, kto wie, czego się można spodziewać. Pójdą, przyprowadzą tu panów i pokażą im komory i schowki.
A kiedy już sami wrócili do Dobosza, przystali do towarzystwa i dalej tak pracowali, szanowano a nawet podziwiano Pana Sęka i jego towarzyszy.
Dobosz, mając majstrów kamieniarzy w swym towarzystwie, dalej szukał skarbów. Potworzył sztolnie i kopalnie srebra na Czywczynie i złota na Popadii. I rozmyślał nad tym, naradzał się z Jaśkiem Sękiem, majstrem kamieniarskim, jakby to na Synyciach wybudować wielki tum — cerkwy potężne, do połowy głęboko w skałach wykute, a do połowy na zewnątrz skał wzniesione. Mówiono bowiem o Synyciach, że jest stamtąd furtka i dostęp do tamtego świata. A tam, na wstępie, Boże dziecię, złotowłose, rączkami malutkimi biedną duszę ujmuje i wiedzie przed trony gwiaździste. Więc Dobosz rozmyślał, aby taki potężny dom boży tam wznieść na wielką cześć dzieciątka Bożego, gdzie by człowiek mógł przyjść przed śmiercią, aby złe moce duszy nie obsiadły, jak ćmy i sowy, lecz aby od razu miała dostęp do nieba.
Jasiek Sęk bywał w Krakowie, widział tam wspaniałe kościoły: Kościół Maryi Panny, królewską Katedrę i zamek na skale wawelskiej postawiony. A Mychajło z Ukrainy, jeszcze jako chłopię pielgrzymując z dziadem-lirnikiem, bywał w Kijowie, w Ławrze peczerskiej, w klasztorze wykutym w skale granitowej pod łożyskiem Dniepru. Dobosz nie znał tego wszystkiego. Lecz gdy oni siedząc razem na Synyciach, słuchali myśli i planów Dobosza — dziwowali się. Janek Sęk mrużył w uśmiechu szparkowate oczy i wykrzykiwał: O rety, panie Watażku! Toż to król warszawski nie ma tego wszystkiego, co ty chcesz wznieść. Całe byś góry przekuł na cerkwy, świątynie, na zamki i mosty skalne. Ale my z tobą mazurskie chłopy jak wojsko gromowe! Całe Mazury tu sprowadzim! Ławą od króla i panów wydzierać będziem, uciekniem do ciebie. A potem — pokażem panom drogę do nieba. Ale nie tędy, nie przez Synycie!
Więc i nad tym zadumywał się Dobosz, jakby tu różny lud sprowadzić, twardy, hartowny i nieubłagany. I jakby dodać hartu ludziom wierchowińskim, zapalnym, porywczym, ale zbyt łatwowiernym, nad miarę dobrym, łatwo przebaczającym i zapominającym łatwo. Nie zaznali niewoli i nie wiedzą, co ich czeka.
Bo siły hufców doboszowych to nabrzmiewały i wzbierały, to znów odpływały i wysychały jak fale wiosenne. Ciągłe zmieniali się ludzie. Jedni odchodzili i nie wracali już, a przychodzili nowi. W górach niestałość zamiarów, przelotność porywów, a na Podolu w ospałości kajdaniarskiej pokolenia całe przykute do ziemi. Oto, co poznał młody Dobosz. Nie widział, aby wielki bunt mógł się tutaj rozpalić szeroko. Gdzie się podziała ta krew wielikańska? Nie rozumiał Dobosz nakazów wielkiego króla Wielitów. Ciążyła widać królowi siła ta brzemieniem skalnym. A także twardość. Przepaści szukał, do której by to zrzucił. Cały ród do niej wrzucił!
Teraz przemienić trzeba te napisy, karby i rewasze tam na Kamieniu Pisanym! Przekuć to wszystko! Twardy tu ród potrzebny, ciosany z głazów — jak ci kamieniarze mazurscy. Taki, który by odnalazł tu słobodę, jak utracony raj i umiał jej bronić.
Czasem znów wspominał, co mu opowiadał Mychajło z Ukrainy. O tych stepach bez końca, bezludnych i bezpańskich, hen, nad morzem. Czekają te stepy na junaków — takich jak Dobosz — czekają na lud, czekają na króla. Nawet drogę do tych stepów — jarem Dniestrowym, burzanami, oczeretami, brodami rzek moczarowatych, opisywał mu Mychajło.
Roiło mu się więc i to, aby otworzyć nowy kraj, Doboszowy i pokolenie bogate i silne tam zasiać, które by w potęgę rosło, rosło w ciągłej wojnie.
Tak zbliżała się fala górska burzliwa — do morskiej. Lecz tu uderzył dzwon doli Doboszowej.
Podobnie jak śmierci zarodek zabiera ze sobą człowiek lasowy, zabiera i ten drugi zalążek — miłowania. Aby tym bujniej w puszczy się plenił, aby wystrzelił podobny drzewom puszczowym.
Chybaby święte ręce go ochraniały.
Młodość tak po raz ostatni w nim się wzburzyła.





  1. Tak tłumaczą pisane po polsku akta sądowe z XVIII w. ówczesny termin prawny homines laboriosi.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.