Prawo autorskie — fikcją?

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Prawo autorskie — fikcją?
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PRAWO AUTORSKIE — FIKCJĄ?

Jak doniosły dzienniki, przed paru dniami rozegrał się w Sądzie Najwyższym w Warszawie epilog mojej sprawy karnej[1] przeciwko redaktorowi Czasu dr. Antoniemu Beaupré. Wyroku, będącego pierwszem, a więc niezmiernie ważnem orzeczeniem w sprawie tyczącej pogwałcenia prawa autorskiego, oczekiwały sfery prawnicze ze zrozumiałem zainteresowaniem.
Wiem, że wyroku sądowego krytykować nie wolno, że każdy wyrok sądowy jest słuszny i sprawiedliwy; toteż nie mam najmniejszego zamiaru poddawać tego wyroku choćby najlżejszej krytyce. Chcę się jedynie zastanowić, nie na wyrokiem w danej sprawie — bo, powtarzam, każdy wyrok jest z natury swojej słuszny, mądry i nieomylny — ale nad wątpliwościami, jakie mogłyby się nasunąć, nie uczonym w prawie, ale prostaczkom, mierzącym zawiłość prawa jedynie miarą — jakże omylną! — chłopskiego rozumu.
Sądzę, że ci prostaczkowie musieli się nieco zdumieć, czytając w krótkości podane w pismach brzmienie wyroku i jego motywy. Sąd uznał w całej rozciągłości winę oskarżonego, t. zn. uznał że dopuścił się pogwałcenia prawa, jednakże, wbrew stanowczym wywodom prokuratora, — który wniósł o oddalenie zażalenia nieważności i utrzymanie w mocy krakowskiego wyroku — uniewinnił go, przyjmując, że nie było zamiarem oskarżonego sprawić przykrości „oskarżycielowi prywatnemu“. Orzeczenie w istocie niezmiernie doniosłe, jako pierwszy wypadek, w którym decydującą staje się kwestja, czy przestępca, naruszając świadomie czyjeś prawo, chciał czy nie chciał sprawić przykrość swej ofierze. Nie pytają się włamywacza, czy chciał sprawić przykrość właścicielowi mieszkania. Nie pytają mordercy, czy chciał zrobić przykrość „denatowi“. Kiedy ktoś gwałci kobietę, chce jej nawet zrobić przyjemność; mimo to skazują go. Jedynie, gdy chodzi o redaktora, który gwałci bez najmniejszej potrzeby, brutalnie, samowolnie, podstępnie, niezręcznie, najświętsze prawo autora do swego utworu, sąd ma się zastanawiać, czy on chciał tem zrobić przykrość! W ten sposób interpretuje Sąd Najwyższy słowo „umyślnie“ zawarte w ustawie jako warunek „karalności“ czynu! O elastyczny pergaminie kodeksu! — powiedziałby ktoś, ktoby nie wiedział, że niewolno jest krytykować wyroku sądowego.
Uznając winę oskarżonego, Sąd zwraca w swoim wyroku uwagę, że autor może krzywdy swojej dochodzić, ale w drodze — cywilnej. Wiemy, co to znaczy. To znaczy pieniać się przez parę lat po instancjach, apelacjach i kasacjach, wysłuchiwać nowych krętactw i sofizmatów, impertynenckich mów adwokata strony przeciwnej mówiącego o literaturze jak rzeźnik, aby wkońcu wygrać sprawę, uzyskując wyrok, z ktérego śmieje się przestępca. Bo tu nie chodzi o pokutne, o zwrot szkód i strat; tu chodzi o samą zasadę, o to, aby pogwałcenie praw autorskich było uznane za występek, aby było napiętnowane karnie. Inaczej ochrona prawa autorskiego staje się tą samą fikcją, jaką jest u nas ochrona czci obywatela. Ledwie urodzona, ustawa o prawie autorskiem staje się martwą, staje się pośmiewiskiem. Ogłoszono tem w Polsce, że każdemu wolno jest ile tylko chce gwałcić prawo autora, ściągać jego utwór, kaleczyć go, przeinaczać, i dawać pod nim pełny podpis pisarza, byle tylko sąd mógł przyjąć, że przestępca uczynił to „dla celów ubocznych“, a nie celem zrobienia przykrości poszkodowanemu! Trudno, jesteśmy państwem młodem, żyjemy jeszcze w chaosie. Na papierze wszystko mamy najdoskonalsze, prosto z igły, postępowość naszych ustaw imponuje cudzoziemcom, za naszą ustawę o prawie autorskiem komplementowano nas na kongresie, ale, jak się okazuje, w praktyce to nie przeszkadza, aby się działy u nas rzeczy w świecie cywilizowanym nie do pomyślenia.
A oto przykład tego chaosu pojęć, oto przykład „nastrojów“, jakie poprzedzały świeży wyrok.
Jak wiadomo, głównym twórcą ustawy o prawie autorskiem jest prof. Zoll, i wielce z niej był dumny. Przypadek zrządził, że pierwszą ofiarą jego ustawy padł redaktor Czasu, pisma z którem prof. Zoll jest najściślej zaprzyjaźniony. Można sobie wyobrazić, co za popłoch nastał: „Frycek, ratuj! Beauprego skazali, musisz to jakoś wykręcić“. Poczciwy Frycek zgodził się. Jakoż w kilka dni po krakowskim wyroku, red. Beaupré urządził obiad Przyjaciół Czasu, poświęcony wyłącznie omawianiu jego świeżego procesu. I — inter pocula — prof. Zoll wygłosił.... komentarz do swojej ustawy o prawie autorskiem. Poważni prawnicy uśmiechali się czytając ten komentarz, ogłoszony in extenso w Czasie z dnia 19 października 1927. „Musiało tam być wesoło na tym obiedzie“, mówili sobie.
Profesor Zoll przyjmuje w swojej mowie obiadowej „dorozumianą wolę stron“. I tak — powiada — „jeżeli autor X. przęśle Czasowi swą nowelkę do feljetonu, a nie wykluczy wyraźnie jakichkolwiek zmian, wówczas milcząco, ze względu na zwyczaje panujące, poddaje się korekturom drobnym, które, ze względu na tradycję, styl, charakter Czasu i poglądy religijne, etyczne, społeczne, polityczne przeważnej liczby czytelników Czasu są koniecznemi“.
Podysputujmy trochę z prof. Zollem. W moim procesie, jak musiał wiedzieć prof. Zoll, chodziło o feljeton przedrukowany z innego pisma. Przypuśćmy więc taki wypadek: prof. Zoll napisał jakiś feljeton, tak zajmujący, że go przedrukowuje inne pismo, dajmy na to komunistyczne. W myśl tych uprawnień, redaktor poddaje feljeton prof. Zolla zmianom „drobnym“, dostrajając poglądy autora do „poglądów etycznych, religijnych i społecznych większości swoich czytelników“. Idźmy dalej. Prof. Zoll napisze (przypuśćmy) feljeton tak świetny, że go przedrukuje pięć, sześć, dziesięć pism: każde oczywiście poddawszy go owym „koniecznym“ korekturom. Pojawi się tedy dziesięć feljetonów podpisanych Fryderyk Zoll, ale każdy z odmiennym tekstem. Oto — teoretycznie — do jakich konsekwencyj doprowadziłyby zasady podsuwane w słynnej Tischrede prof. Zolla.
Ale żart na stronę. Gdyby nawet przyjąć rozróżnienie między artykułem przedrukowanym a przesłanym redakcji (a mój artykuł nim nie był), czy są do pomyślenia podobne atrybucje redaktora? Prof. Zoll mówi o korekturach „drobnych“; ale czy może być drobną korektura naruszająca, jak sam stwierdza, poglądy etyczne, religijne i społeczne autora? A czy wypada prawodawcy operować takiemi pojęciami jak „poglądy przeważnej ilości czytelników“? Czy to jest pojęcie prawne? Nawet w praktyce, czy kto może powiedzieć, jakie są np. w tej chwili poglądy większości czytelników Słowa Polskiego?
I jeszcze jedno: W tem wszystkiem jest tylko mowa o „poglądach“: tak może mówić o rzeczach literackich chyba człowiek bardzo obcy literaturze; bo gdzież jest tu wzgląd na styl, t. zn. to, co stanowi istotę literatury? Ten ma być zupełnie wydany na pastwę redaktora i jego „drobnych korektur“?
Ja wiem, że, kiedy prof. Zoll jest w swoim gabinecie, rano, przy białej kawie, słowem kiedy jest poważnym prawodawcą, wówczas myśli innemi kategorjami; ale czy to wypada dawać światu prawniczemu obraz prawodawcy przy deserze? Czy nie piękniejszą byłaby zasada: amicus Beaupré, sed magis amica logica? Jeżeli prawodawca gotów jest, dla oddania przyjacielskiej przysługi, przekreślić cały sens swej pięknej ustawy, cóż za przykładem mogłoby się to stać dla sądów mających tę ustawę interpretować?
Tak krzątała się redakcja Czasu około wytworzenia „nastroju“, wprawiając w ruch samego Prawodawcę. A my? a literaci? Jak literaci zachowali się wobec tego procesu, który toczyłem raczej za nich niż za siebie? Odnosili się do niego z głęboką biernością; nie okazali dosłownie niczem, że ta sprawa i ich dotyczy; ani jeden głos nie podniósł się aby powiedzieć, że poza mną stoi literatura pogwałcona w swoich najświętszych prawach, że ona czeka na ten wyrok. To też, przy rozprawie przed Sądem Najwyższym, zaszedł fakt bardzo znamienny. Przed kilku miesiącami, przed sądem karnym w Krakowie, red. Beaupré, broniąc się, powołał się na „prawo zwyczaj owe“, między innemi na fakt, że ten sam Czas, drukując powieść Zofji Nałkowskiej Romans Teresy Hennert, poczynił w tekście samowolne zmiany i że autorka nie miała nic przeciw temu. Dowiedziawszy się o tem ode mnie, p. Nałkowska zaprotestowała najenergiczniej przeciw praktykom Czasu, o których wprzód nic nie wiedziała; pisma ogłosiły jej list.
I oto, przed Sądem Najwyższym, znowuż obrońca redaktora Beaupré wysunął jako ważki argument ten fakt, i wykrzykiwał butnie, że przecież redakcja Czasu, tak jak feljeton Boya w Sorbonie i gdzieindziej, tak samo pokiereszowała wprzód powieść Nałkowskiej i nikt o to nie miał do niej pretensji! Kpią sobie z nas w żywe oczy! Pani Nałkowska nosiła się z zamiarem wytoczenia procesu redaktorowi Czasu; obecnie oczywiście poniecha tego zamiaru; wie, po wyroku Sądu Najwyższego, że p. Beaupré zostałby uwolniony, ponieważ z pewnością nie zamierzał zrobić jej przykrości (któż chciałby zrobić przykrość tak miłej kobiecie jak pani Zofja Nałkowska?) Kodeks karny w ujęciu galanterji towarzyskiej! Tak, moi szanowni koledzy po piórze, kpią z nas w żywe oczy, i powiedzmy sobie, że to potrosze nasza wina. Narazie, zapytać trzeba, czy w istocie intencje prawodawcy — tego przy rannej kawie, nie tego przy kielichu — mają być przekreślone i czy ochrona praw autora w Polsce ma być nadal fikcją. Żyjemy wciąż w dżungli. Takby mógł prostaczek interpretować wyrok z dnia 14 marca 1928, którego nie pozwalam sobie krytykować.








  1. Patrz; „Plotki... plotki...“ Boya.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.