<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kalikst ciągle siedział zamknięty, wzywano go do badań kiedy niekiedy, nękano niemi z coraz większą natarczywością, na ostatek w początku listopada oświadczył jenerał, że jeźli szczeremi wyznaniami nie okaże skruchy, czeka go niechybny dekret w proste sołdaty — gdyż kartka została uznaną jako pismo jego niezaprzeczenie i będzie dostatecznym przeciwko niemu dowodem.
W istocie w. książę co dzień się stawał niecierpliwszym i srożył się straszniéj przeciw wszystkim.
Dnia 4 listopada odbyte nabożeństwo żałobne u Kapucynów za poległych w czasie rzezi Suworowa na Pradze; drugi taki obchód u ks. Karmelitów pragskich, gdzie Jurgaszkę, dowódzcę żandarmów, mocno nawet poturbowano; wyznania jednego ze szkoły podchorążych, który w chwili jakiéjś bezrozumnéj trwogi cały plan powstania wydał przed w. księciem; aresztowania nieustanne młodzieży, któréj ruchy widziano, czuto, nie mogąc najczynniejszych przewódzców ani dojść ani połapać — wszystko to z dniem każdym pogorszało położenie tych, którzy wpadli w ręce policyi.
Wiedziano o spisku — dawały się postrzegać jakieś przygotowania do niego a pochwycić samych sprawców, dojść do jądra — było niepodobieństwem.
Książę im więcéj się trwożył, tém mocniéj się srożył. Gniewał się na tych, co z połapanych nic wydobyć nie umieli, na niedołężną policyą, na buntowniczego ducha, który z Francyi i Zachodu zawiewał, na cały świat, na wszystkich i wszystko.
Szkołę podchorążych, już podejrzaną, ściśnięto jak w więzieniu, na młodzież patrzano dzień i noc, śledząc jéj kroki — każdy przybywający do Warszawy, szczególniéj z zagranicy, był pilnie śledzony.
Więźniów téż wszelkiemi sposoby usiłowano steroryzować — aby z nich wycisnąć zeznania. Więźniowie milczeli uparcie.
Szczęściem ci, którym były powierzone badania, nawykli patrzeć na potęgę militarną Rosyi, na porządek, który się im zdawał nie do obalenia — choć widzieli spiski, nie mogli przypuścić, aby one były czémś groźném, czémś więcéj nad marzenie kilku zagorzalców. Dogadzano w. księciu więcéj dla zaspokojenia jego fantazyi, niż naprawdę lękając się jakiegoś wybuchu.
Dla Rautenstraucha, Kruty, Jurgaszki, Lewickiego i Lubowidzkiego strachy te nie miały wagi, rewolucya zdawała się im niepodobieństwem.
Pakowano do kozy co dzień, aby mieć o czém raportować i okazać wielką gorliwość, hałasowano mocno, ale lekceważono i uśmiechano się po cichu. Niemniéj położenie zamkniętych po klasztorach u Marcinkanek, u Karmelitów i w innych więzieniach — coraz się stawało nieznośniejszém, obchodzono się z nimi coraz surowiéj i bezwzględniéj.
Na innych oprócz podejrzeń i denuncyacyi jakichś schadzek w kawiarni albo nieostrożnego słowa nie miano więcéj nic — przeciwko Ruckiemu jego własne pismo świadczyło.
Co gorzéj, porównany do znalezionych u Ruckiego papierów sam papier nawet, zdaniem ekspertów — dawał pewność, że on pisał tę notatkę, — a zatém że wiedział o spisku i należał do niego.
Książę sprawą jego zajmował się szczególniéj od czasu bytności majora, chciał na nim przykładu dla innych, wymagał, aby go sądzono w sołdaty...
Tylko Staś Potocki, zjednany po cichu przez przyjaciół Ruckiego, którzy, choć nic mu nie obiecywali, starali się po cichu i wstawiali za synem — wyrok ten usiłował odroczyć, zwlekał, jak mógł, nadzieją zeznań to usprawiedliwiając — przedłużał z dnia na dzień zamknięcie śledztwa.
Z pomocą O. Porfirego, kiedy niekiedy Kalikst odbierał słów kilka od Julii... Potrafił sobie wyżebrać u stróża kawałek papieru i odpisywał krwią i słomą... Jedyną to było pociechą w więzieniu, w którém mu książek nawet, usilnie żądanych, odmawiano.
Chociaż Maciek Wicher ofiarował się majorowi przenieść od niego list do syna, stary nie przyjął téj ofiary — czuł, że jemu nie wypadało używać takich środków, któremiby mógł zgubić poczciwego żołnierza.
Kilkomiesięczne zamknięcie, które najenergiczniejszy łamie charakter, na najsilniejsze oddziaływa zdrowie — i jemu się już mocno czuć dawało. Oddychanie tém powietrzem zepsutém, nieruchomość, cisza, groźby — przybiły go, uczyniły drażliwym, smutnym; — jednak postanowienie trwania w tém, co raz powiedział, upornego milczenia nie zachwiało się wcale.
Gdy go ostatni raz wezwano do gabinetu, zastał w nim naprzód samego konwulsyjnego protokulistę. Więcéj nie było nikogo.... Piernikowa ta figurka długo mu się gryząc pióro przypatrywała, potém jedno oko przymrużywszy szydersko, ręce w kieszeniach, zaczęła się przechadzać po pokoju i, parę razy krzywiąc się, stawała przed Kalikstem....
Za trzecim takim manewrem maleńki człowieczek przysiadł tak, jakby miał tańcować prysiudy, i rzekł natarczywie:
— Czemu się nie przyznać? dawnobyś był wolny... Myślisz, że my nie wiemy! hę? hę? hę? Pójdziesz w sołdaty... szkoda.... Przyznać się, przyznać....
Chód się dał słyszeć u drzwi, i protokulista jednym susem skoczył na swój stołek, rozgarniając poły fraka... Gdy jenerał wszedł, wlokąc za sobą chustkę zatabaczoną, protokulista siedział jak przyklejony na swém miejscu.
Jenerał był zły, zaspany, czerwony, oczy miał zaognione. Począł, jak zawsze, nalegać, nogą tąpać, pięścią bić w biurko.... Kalikst to wytrzymał cierpliwie i powtórzył, co zawsze, że o niczém nie wie i nic powiedzieć nie może.
Nastąpił wybuch straszliwy....
— A więc — rzecz skończona z wami — zawołał obrzękły — wyrok sam na siebie ferujesz... w. książę podpisze go i konfirmować będzie.
Książę przez litość nad starym ojcem tylko daje mu ostatecznie dni kilka do namysłu.... Najdaléj za tydzień — łob! ogolą głowę, przywdzieją mundur — i marsz po etapach na Kaukaz! Sameś chciał.
Protokulista po cichu wybijał takt na stoliku, przy ostatnich słowach wywinął nogami i padł jak rozpłaszczony na stół.
Kalikst wysłuchał zapowiedzianego mu dekretu — nie rzekł ani słowa....
Wyprowadzono go....
Pomimo całéj energii — Kalikstowi zrobiło się na świecie ciężko....
Nie wiedział od dawna, co się działo ze spiskiem, którego termin pierwszy, wiadomy mu, upłynął bez wypadku — myślał więc — i to mu ciągle dawano do zrozumienia, że sprzysiężenie na niczém spełzło a naczelnicy albo połapani siedzieli lub się rozbiegli za granicę — był więc pewien, że zapowiedziany los go nie minie.
Być naówczas skazanym w sołdaty najsroższą ze wszystkich może było kaźnią dla człowieka do swobodniejszego w kole cywilizowanych ludzi życia nawykłego. Nielitościwe obejście się starszyzny ze skazanymi, towarzystwo nieokrzesanego żołdactwa, dzikich często plemion Sybiru i Kaukazu, wszelkie prywacye i katusze czekały biednego żołnierza. Kara nawet cielesna dla tych, którym odjęto szlachectwo, wyłączoną z tego nie była.
W pierwszéj chwili zburzenia, rozpaczy Kalikst pomyślał, że lepiéj sobie było odebrać życie niż tak cierpieć, sterać się, zdziczeć i upaść. Śmiercią swą oswobodzał Julią od jéj słowa — a komuż innemu był na świecie potrzebnym? Ojcu zostawał brat... jeśli i ten pochwycony nie został.
Chwycił się téj szalonéj myśli z zapałem... Lękał się najmocniéj, aby późniéj energia się nie wyczerpała, charakter nie spodlił, aby go nie zwyciężyły męczarnie; przenosił śmierć mężną nad powolne znikczemnienie.
Mógł osłabnąć w walce z losem... samobójstwo zdawało mu się heroizmem w téj chwili....
Ta myśl, nagle powzięta, chwycona gorączkowo — owoc chorobliwego stanu umysłu i ciała, opanowała go wkrótce, nie dawała mu już spoczynku. Należało tylko znaleźć środki wykonania jéj. Innego nie widział w więzieniu Kalikst nad sznur i ćwieczek. Ale myśl obwieszenia się była mu czegoś ohydną i wstrętliwą. Scyzoryk, który mu się udało ocalić, nie rychło znaleziony za podszewką — nastręczył myśl przerznięcia żył. Był to rzymskich stoików stary sposób pozbycia się żywota. Należało tylko wybrać godzinę taką, aby krew miała czas upłynąć, nimby ktoś nadszedł do celi.
Takiemi myślami truł się biedny Kalikst — gdy — jednego dnia stróż mu nieznacznie na stoliku położył karteczkę. Zaraz po wyjściu jego chwycił ją skwapliwie sądząc, że była od Julii, do któréj właśnie pisać chciał z pożegnaniem — lecz na pierwszy rzut oka poznał, że była cale innym charakterem pisana. Pismo to było mu nieznaném zupełnie.
Zawierało tylko słów kilka nakreślonych ołówkiem — zalecających dobrą myśl, nadzieję — obiecujących rychłe wyswobodzenie.
Przychodziło to tak dziwnie w porę na uleczenie go od marzeń o samobójstwie i śmierci, że zdawało się opatrznie zesłaném, jakby ktoś cudownie odgadł myśl i rozpacz jego.
Zkąd to szło? Kto mu to przysłał? ani mógł ani śmiał nawet pytać stróża, bo ten wszelkiéj rozmowy i tłumaczeń unikał. Służył wprawdzie ukradkiem, lecz czynił to po swojemu, nie otwierając gęby — nie mówiąc słowa, mrucząc prawie groźno.
Na ten raz Kalikst chciał choć popróbować się czegoś dowiedzieć. Gdy żołnierz przyniósł potém wieczorem świecę — zagadnął go po cichu:
— Zkąd? Ale nie otrzymał odpowiedzi. Przyspieszyło to tylko wyjście niemego strażnika, który ruszył ramionami.
Dnie zapisywał sobie Kalikst kreskami na ścianie. Do kontroli ich służyły pewne oznaki, po których mógł rozpoznać niedziele, bo dzień ten i w więzieniu i odgłosem miasta się czuć dawał. Słychać było dzwony zwykle i więcéj ulicznego choć stłumionego ruchu.
Tego dnia właśnie była niedziela, dzień 28go listopada. Tajemnicza kartka dźwignęła go nieco na duchu. Charakter był jakiś osobliwy... kancelaryjny, ręka niby starego człowieka.
Samobójstwo więc odłożone zostało. Zawahał się Rucki i pomyślał, że na to pożegnanie ze światem, nadziejami, Julią, ojcem starym i bratem — z młodém życiem zaledwie poczętém zawsze czas będzie. Scyzoryk już wyostrzony odłożył na bok.
Kilka razy kartkę odczytawszy, marząc o jéj znaczeniu, uspokojony nieco spać się położył, ale sen miał przerywany i niespokojny.
Ze dniem ruch w klasztorze zwiastował nowych więźniów. Przez długi pobyt i nawyknienie do wsłuchiwania się w wszystkie ruchy i głosy kurytarzy, podwórza, ulicy — Kalikst nabył pewnéj wprawy — umiał odgadywać, co się działo — nawet co się przygotowywało. Po chodzie już poznawał komendantów, którzy zwykle nocą i dniem klasztór odwiedzali. Przybywanie nowych więźniów zdradzało się zawsze pewnym szmerem, zamięszaniem, chodzeniem gęstszém, otwieraniem drzwi w godzinach niezwyczajnych. Mógł nawet policzyć lub się domyśleć, ilu mu nowych towarzyszów przyprowadzono. Wrażenie to nowych uwięzień znowu go zasmuciło, nadzieja osłabła, scyzoryk na myśl przychodził.
Tak dzień upłynął cały, mglisty, chłodny, smutny, którego powietrze wilgotne i przejmujące mimo przepalania w piecu w murach klasztornych przykro się czuć dawało.
Że dzień był chmurny — wcześniéj niż zwykle, zwolna zmierzchać zaczęło. Jeszcze światła nie przyniesiono, gdy dzwony bijące na gwałt pożar jakiś oznajmiły. Ruch — ale mało znaczny zrobił się w mieście.
Serce uderzyło Ruckiemu, który się w daleką wrzawę wsłuchiwał — ale ta wkrótce ustała. — Dzwony ucichły — pożar snać ugaszono...
Upłynął czas dosyć długi — a światło się nie pokazywało jeszcze wedle zwyczaju, choć zupełnie ciemno było w celi...
W mieście... coś słychać było dziwnego, niezrozumiałego. — Wszczął się ruch, bieganie, tentent, kilka razy krzyki jakby głośnéj komendy...
Wszystko to więźniowi zwiastowało coś — coś niezwyczajnego. — Na kurytarzach panowało milczenie grobowe, nawet warty, których krok słychać było zwykle powolny, mierzony, niecierpliwiący jednostajnością — zdawało się, jak gdyby chodzić przestały.
Co się tam działo w mieście?
Kalikst nie umiał odgadnąć, ale czuł, że coś — coś się stać musiało...
Panowało jakieś wzburzenie, jakby pożarem chyba wywołane!
W dali szumiało coś, jeśli nie ciągle, to jak burza momentami.
Byłże to wicher, który się zrywał i ustawał? — Nie...
Natężoném uchem wsłuchując się Kalikst... mylił się może... zdało mu się, że zdala — usłyszał wystrzały...
Krew uderzyła mu do głowy...
Miałożby powstać miasto? miałażby nareszcie wybić umówiona godzina?
Ciągle wytężając zmysły wszystkie, wstrzymując oddech — Kalikst słuchał... śledził... Ile razy na chwilę przycichło — tracił nadzieję, gdy znowu zawrzało — odzyskiwał ją...
Pożar? powstanie? burza?.. pytał się — nie umiał odpowiedzieć sobie...
Wkrótce jednak ustała wątpliwość wszelka — krzyki wyraźne, gwałtowne oznajmywały, że coś wybuchło w mieście. — Co? jak?. Byłli to zwycięzki ruch powstańczy, czy zemsta krwawa za poryw niedołężny, zgnieciony i rozbity?.. Któż to mógł odgadnąć?
W razie nieszczęścia rozjuszone żołdactwo mogło się najłatwiéj rzucić na więzienia — i pomścić rzezią na bezbronnych... Na tę myśl — wszystko w nim zawrzało. — Nie było nawet czém i jak stoczyć walki.. i okupić życie...
Słyszeć wrzawę bojową i siedzieć zamkniętemu, nie mogąc ani się rzucić w pomoc drugim ni bronić samemu — mogłoż być co okropniejszego? Im bardziéj wzmagała się wrzawa, krzyki, strzały, tentent przelatujących jakichś oddziałów... tém rozpaczliwsze stawało się położenie.
Każda sekunda stawała się wiekiem.
Kalikst przypomniał sobie pierwotny program powstania, który przed jego uwięzieniem był kilkakrotnie rozstrząsany — usiłując z jego pomocą odgadnąć, co się dziać mogło w mieście. Ale godzina była późniejsza, a w planie więzienia zarówno jak Arsenał i Bank stały pierwsze... Dotąd już oddział jakiś, najprawdopodobniéj bombardyerów szkoła, powinna była zjawić się u Karmelitów...
Co chwila zmieniać się zdawało położenie; niepewność, obawa zastępowała przelotną radość i nadzieję. To dalekie krzyki i luźne wystrzały, to hałaśliwy tentent po bruku, to cisza, straszniejsza jeszcze niż wrzawa, co ją poprzedzała. Zimny pot oblewał skronie więźnia, bijącego się po ciasnéj, ciemnéj celi jak zwierz w klatce...
Na myśl mu przychodziło gwałtem drzwi wyłamać, schwycić broń od stojącego w nich żołnierza i przebijać się gwałtem na plac walki... Ale rygle i grube deski próby nawet nie dopuszczały — w kurytarzu panowała cisza cmentarna... Tylko w sąsiedniéj celi usłyszał Rucki miotanie się i szamotanie towarzysza, jak on już rozgorączkowanego. Bił on w ścianę dzielącą ich, jakby znać dawał lub wzywał pomocy...
W klasztorze nic się nie poruszało jeszcze... Kalikst ucho przycisnąwszy do drzwi, podsłuchiwał napróżno... Kilka razy zdało się, jakby ktoś spiesznie przebiegł i uszedł...
Gdzie była straż i żołnierze? nie podobna było odgadnąć.
Kilkakrotnie krzyki i wrzawa zdawały się przybliżać a z niemi nadzieja oswobodzenia, ale wnet znowu cisza, okropna cisza — co otacza żywcem pogrzebionych, powracała.
Na wszelki wypadek Kalikst się przyodział na prędce jak do wyjścia, jak do boju; co miał najpotrzebniejszego włożył na siebie. Z głową do drzwi przyciśniętą czekał....
Zegar gdzieś z dala wybił jakąś niezrozumiałą godzinę. Byłaż to ostatnia życia... czy pierwsza swobody??...
Z sąsiedniéj celi więzień zdawał się gwałtem chcieć wydostać. Kalikst usłyszał w zrozpaczonych jego rękach trzeszczące drzwi, których — nikt nie bronił....
Oczekiwanie to długie, niepewność, nadzieja — mogły w istocie doprowadzić do szaleństwa....
Rucki włosy sobie rwał na głowie. Nareszcie i on jak oszalały zaczął bić we drzwi, szamotać się z niemi. Drzwi ani drgnęły nawet.
Spodziewał się, uderzając w nie, wywołać kogoś — słowo jakieś, choćby groźbę... byle mu wytłumaczyła, co się działo....
Wtém, gdy się już niecierpliwość wyczerpywała... zaszumiało nagle na dole, tumult się wszczął i wrzawa, jakby walka krótka... i tłum pędem wpadł do klasztoru.... Szybkie kroki rozległy się do koła — wołanie: — Do broni! do broni!
Kalikst słyszał z kolei otwierające się drzwi — i śmiertelna ogarnęła go trwoga, aby o nim nie zapomniano. Z całą więc siłą, na jaką się mógł zdobyć — począł krzyczeć i bić we drzwi rękami i nogami.
Przecież! klucz się obrócił żywo w zamku i postać jakaś, któréj zrazu poznać nie mógł, stanęła pilno wpatrując się w niego....
Oczom swym nie wierząc, ujrzał przed sobą Brennera z pistoletami w ręku i szablą u boku — który wołał:
— Wychódź pan! ja go szukałem! Idźmy razem pod arsenał, pod arsenał!
W kurytarzach ujrzał Kalikst uwijającą się młodzież ze szkoły bombardyerów, która więźniów co prędzéj wypuszczała. Krzyki: — Do broni! rozlegały się pomięszane z wrzawą nie do opisania.
Ruckiego ciągnął z sobą Brenner, nie do poznania zmieniony, rozpalony, drzący, powtarzając ciągle: — Za ojczyznę!!
Był jakby nieprzytomny, w gorączce. Pistolet jeden oddawszy Kalikstowi, chwycił go za rękę, wołając: — Do arsenału!... Puścili się więc razem co prędzéj, spiesząc z tych murów wydobyć, potrącani przez nieznajomych, tak rwących się na wolność jak oni... Ci, wypuszczeni z pod zamków, wybledli, chwiejący się na nogach, po większéj części młodzi ludzie, pędzili na pół ubrani, niektórzy ledwie płaszcze na siebie chwyciwszy, bez czapek....
Brenner ciągnął Kaliksta ku Długiéj ulicy i arsenałowi....
Zdala widać było na Nalewkach łunę pożarną.
W chwili, gdy na ulicę wybiegli, było na niéj prawie pusto — ciemna, chmurna noc, jakby szatą żałobną osłaniała gród jeszcze uśpiony, wylękły i martwy... Zdala tylko to strzały, to krzyki, to się ognie ukazywały i nikły.
Brenner zdyszany biegł ciągnąc z sobą Ruckiego.
— Widzisz mnie! wołał — jeżeli zginę — świadcz, mów... oznajm, żem się bił, żem z wami szedł razem.
Kalikst ściskał go za rękę, przemówić nie mogąc. Dostali się na Długą, od strony arsenału dochodziła ich wrzawa, pędem więc przyspieszywszy kroku, trzymając się razem, dobiegli tutaj i stanęli wśród wojskowych, cywilnych i oddziałów, które się na obronę ściągały. Rucki spostrzegł w téj chwili brata i rzucili się sobie w objęcia. Ale czasu nie było na uściski... Kto co miał chwytał, bo słychać było żywo kłusem nadciągających Wołyńców.
Rucki i Brenner stanęli w szeregu, choć niemal bezbronni, mieli zaledwie po pistolecie w ręku.
Zahuczały działa po bruku, które dwoma oddziałami idący pułk jazdy wołyńskiéj prowadził przed sobą. Ale tuż stojący grenadyerowie, nie czekając zaczepki — dali ognia. W szeregach zamięszanie się wszczęło, padło kilkunastu... stanęli... Z drugiéj strony batalion nadchodzący pod pułkownikiem Owandrem do Polaków strzelać począł. Kule świsnęły im nad głowami. Kalikst, który stał przy bracie, usłyszał z drugiéj strony lekki wykrzyk za sobą, ale niemal radosny. Odwrócił się i ujrzał Brennera, który ręką za piersi się trzymając, krew wypluwał i słaniał się. Chwycił go Rucki podtrzymując, gdy drugi wystrzał na nich się posypał i on sam został kulą ugodzony w ramię. Zrazu zdało mu się, że był zaledwie lekko potrącony — gdy ciepło dało się czuć w ręku i pistolet na bruk z niéj upadł. Ruckiemu zawróciło się dziwnie w głowie. Brenner już leżał, on téż na nogach utrzymać się nie mógł i ukląkł obok niego.
Miejsce wybrane musiało być nieszczęśliwie, bo już pochylonego strzał znowu raził w piersi. Przytomny jeszcze starał się dźwignąć i podnieść, bo do koła cisnęli się na nich walczący, ale siły go zupełnie opuszczać zaczęły. W téj chwili właśnie pierzchnęli byli Wołyńcy, zabierając swoje trupy, z których tylko jeden jenerała Blumera na bruku pozostał. Ludwik obejrzał się na brata i postrzegł go we krwi broczącego, omdlałego na ziemi. Zaledwie Kalikst spojrzeć nań miał czas i uśmiechnąć się, gdy jakby zasłona mglista zaszła mu na oczy i stracił przytomność.
Szczęściem znalazł się przy nim nie tylko brat ale poczciwy Maciek, Czwartak, którego pułk, najulubieńszy w. księcia, porzuciwszy Bogusławskiego, pod dowództwem kapitana Roszlakowskiego nadbiegł do arsenału... Oba pochylili się ratować Kaliksta, z którego ran krew płynęła obficie. — Omdlenie jednak raczéj ze znużenia więzieniem i wzruszenia przyszło niż z wyczerpania sił żywotnych... Otrzeźwiono go wnet i położono przy murze, ale tu niepodobna go było zostawić dłużéj, bo się już tłum naciskał i broń mu wyrzucać miano. Zamęt panował straszny...
Kalikst zaledwie oczy otworzywszy, zaczął wołać i prosić, by ratowano rannego Brennera, który przy nim leżał...
Maciek z Ludwikiem poszli go szukać i przynieśli zaledwie dającego znaki życia... Poruszał się jednak jeszcze a usta zamiast wyrazu boleści miały osobliwszy uśmiech jakiś uszczęśliwienia i radości. — Ranni ci oba pod arsenałem mogli być narażeni na nowe niebezpieczeństwo — a użytecznymi już tu nie byli... Maciek odkomenderowany do pierwszéj kamienicy, do któréj się dobić było można, bo wszystkie były pozamykane i pozatarasowywane, znalazł i kilka czeladzi odważniejszéj i cyrulika, który naprędce mógł rany pozawięzywać... Wzięto się zaraz do transportu... obu... Brenner rzucał się jeszcze, dyszał, ale trafiony w piersi, krwią ciągle pluł, lała mu się ustami, i ocalenia go nie było nadziei...
Znaleziono jakiś wóz porzucony pod domem, czeladź złożyła w nim na słomie rannych i potoczyła zwolna ku Św. Krzyzkiéj ulicy. — Przebicie się do niéj przedstawiało pewne trudności z powodu, że nie można było przewidzieć, czy gdzie jakiego rosyjskiego nie spotkają oddziału... Kalikst jednak dla Brennera szczególniéj prosił i domagał się, aby ich tam odwieziono... On także — sądząc się śmierci blizkim, osłabły, pragnął przynajmniéj Julią przed śmiercią zobaczyć...
Ludwik, stojący u arsenału ze szkołą podchorążych, choć nawet dla konającego brata ruszyć się nie mógł — chwila była stanowczą, odejść ztąd było to dezerterować... Maćkowi wysłanemu lepiéj się powiodło niż sądził, a i jemu pilno było zdać ranionych — aby co prędzéj wracać i za wszystkie czasy wetując spędzić oskomę na Moskalach...
Ruszył więc wóz z ludźmi nieznanymi, powoli — można się było lękać, aby go na pierwszy alarm gdzieś w ulicy rzuciwszy, nie uciekli; szczęściem część miasta, którą przebywali, była jakby opustoszoną, domy pozamykane, nigdzie światełka, okna ciemne okiennice szczelnie pozasuwane — żywego ducha nigdzie — ani nawet znaku życia... Dowlekli się tak na ulicę Św. Krzyzką, aż do małéj kamieniczki... Kalikst, który sam słabł, nieustannie schylał się nad Brennerem badając, czy go żywym dowiozą...
Dyszał, mrucząc coś stary...
Stanęli u bramy nareszcie.
Zamarłém zdawało się wszystko... w oknie tylko jedném za grubą zasłoną ledwie dostrzeżone migotało światełko. Wrota były zaparte — okiennice hermetycznie pozaryglowywane, ale ta pozorna cisza i pokój, jak się łatwo było domyślać, kryły pewnie niepokój i postrach, który wszystkich na nogach, rozbudzonych trzymał...
Dygas stał z drugiéj strony pod bramą. Józiek Matusowéj dawno już był, chwyciwszy jakiś drążek żelazny i to cudzy, wyleciał na miasto, dwóch z czeladzi Aramowicza także brakło...
Zaczęli ludzie stukać do wrót mocno... Zrazu się żaden głos nie odzywał... Po dość długiém dobijaniu się gdy czeladź po swojemu z mazowiecka kląć poczęła, furtka się bojaźliwie uchyliła i ciekawością, przemagającą nad strachem, zdjęta majstrowa Noińska wyjrzała.
Obawiano się napadu Moskali i rzezi — dopiéro przekonawszy się, że o co innego chodziło, wybiegła jejmość a za nią i Dygas na ulicę. — Zobaczywszy rannych, których poznali, wnet bramę odmykać zaczęto... Matusowa, kucharka z góry, Agatka, Noiński z Fryckiem — wszyscy się do wozu cisnęli oprócz ostrożnego jeszcze Aramowicza, który zdala przypatrywał się przez drzwi pół otwarte i żony nie wypuszczał.
Noińska wnet pobiegła po świecy ogarek i wróciła otulając ją dłonią, a ujrzawszy słomę pokrwawioną, Brennera już zbladłego, na pół trupa, Kaliksta zesłabłego — krzyknęła przestraszona...
Tymczasem Dygas niemniéj wylękły bramę za wtoczonym wozem zatarasował, a kucharka lamentując przodem wbiegła na wschody...
— Zanieście mnie na górkę! na górkę — wołał Kalikst głosem osłabionym.
— Gdzie? jak? — zakrzyknęła Noińska — a toć pustka — zimno, ani pościeli, ani materaca... Nie palono — jak w psiarni. — Jezu miły! Co krwi! co krwi!
Domówiła tych słów, gdy z góry pędem lecąc z rozpuszczonemi włosami przypadła Julia, postrzegła naprzód Ruckiego a razem prawie ojca, którego podnoszono ze słomy. — Załamała ręce i padła na kolana.
Za nią spieszyła ciotka.
W pierwszéj chwili płacz, wzruszenie nie dało pomyśleć, co robić.
Julia łamała ręce...
— Ojciec!
— Razem pod arsenałem byliśmy ranieni — rzekł Rucki. On mi drzwi więzienia otworzył... Jemu ratunek najpotrzebniejszy... stracił krwi wiele...
— Po doktora Borzęckiego, kto w Boga wierzy! — krzyknęła Małuska — zlitujcie się..
— Na górę nieście... dodała Julia.
— Ja sam dojdę może — rzekł Kalikst.
Spróbował się poruszyć wyciągniony z wozu, ale wnet o mur musiał się oprzeć...
Brennera przodem niesiono jak nieżywego... Ruckiego musiano wziąć pod ręce...
Tak weszli na górę, brocząc krwią po drodze... Starego natychmiast zaniesiono na jego łoże. Julia szła przy nim — Kaliksta omdlałego Małuska kazała położyć u siebie. Zaledwie legł, stracił przytomność.
Po doktora Borzęckiego, ponieważ nikt się iść nie ofiarował, mężna Agatka narzuciła chusteczkę i pobiegła boso.
W pokojach płacz i łkanie słychać tylko było. — Brenner nie dawał znaku życia, twarz trupio blada, usta otwarte, oczy zbielałe, zdawało się, że przestały patrzeć na wieki... Nie dostrzeżonym ruchem pierś się tylko jeszcze podnosiła a krew sączyła z rany.
Małuskiéj usiłowania otrzeźwienia Ruckiego o tyle się powiodły, że odzyskiwał przytomność na chwilę i znowu w mdłości wpadał. Po długiém, straszném oczekiwaniu nadbiegła Agatka poprzedzająca Borzęckiego, którego nie znalazła z razu, szczęściem jakby umyślném spotkała go na ulicy.
Doktor nadszedł natychmiast niosąc, co było potrzebném do opatrzenia ran. Przypadkiem podszedł naprzód do Kaliksta, ale ten otworzywszy oczy, spytał o Brennera i ręką go do niego odesłał. Gdy się do łóżka jego zbliżył doktor, z lekka usunąwszy córkę, która sparta na nim płakała — już życie właśnie było z piersi uleciało. Stanął ująwszy rękę, upuścił ją i odstąpił milczący.
Trup to był, nie potrzebujący już lekarza. Julia zrozumiała i zachodząc się z płaczu pozostała przy zwłokach, gdy Borzęcki po cichu spieszył do Kaliksta. Nie tracąc chwili wziął się do opatrywania go. Kula z ręki z łatwością dobyć się dała, a choć strata krwi była znaczna, nic nie groziło niebezpieczeństwem.... Z większą obawą przystąpił do boku, ale i tu strzał ośliznął się po żebrach, zorał i potargał ich osłonę, nie zadawszy śmiertelnego ciosu. Dr. Borzęcki odetchnął, dając znak głową Małuskiéj, iż rany obie groźne nie były...
Młody lekarz ledwie miał dosyć przytomności, aby obowiązku dopełnić, bo myślą i duchem znajdował się gdzieindziéj. Nie wiedział jeszcze, co się stało w mieście i na czém ta straszliwa burza skończyć się miała. Każdy odgłos daleki poruszał go i elektryzował.
Przepisawszy na prędce, co czynić było potrzeba — zerwał się co najprędzéj, obiecując przyjść, jeśli żyw będzie. A któż naówczas pewnym był, że jutra dożyje?
Była godzina druga z północy, i rodzaj chwilowego rozejmu nastąpił po walce wściekłéj, która w. księcia tak przeraziła zuchwalstwem tego porywu, że się cofnął i do boju wystąpić z otaczającemi go jeszcze siłami w części rosyjskiemi, z resztą polskich — nie miał odwagi. W mieście panowało osłupienie u jednych, u drugich zapał nieopisany, niewysłowiony.
Prawie z musu, co powagą i imionami stało na czele społeczeństwa, chwyciło cugle rządu, puszczone z rąk przez Konstantego. Myślano tu jeszcze o jakiémś przejednaniu, o układach, ukojeniu, gdy młodzież wrząc już się do zawziętéj walki szeregowała. W. książę skrył się w nędznym domku w Mokotowie, Warszawa była w ręku powstania a ono samo jeszcze nie wiedziało, co miało począć z sobą. Tylko ci, co dokonali tego cudu, wierzyli w ogólną, narodową wojnę o niepodległość; Skrzynecki, Chłopicki, który się był ukrył u przyjaciela, aby uchronić od wzięcia udziału — starszyzna w ogóle mówiła „o rozdwojonych umysłach Polaków, o rozlewaniu krwi bratniéj.“
Były to wyrazy plakatów ogłoszonych po mieście i podpisanych przez Czartoryskiego, Radziwiłła, Kochanowskiego, Paca, Niemcewicza nawet...
Nawoływano do przywrócenia spokoju i porządku...
Jedno nic naówczas — mogło pochylić szalę na stronę... niespodzianą...
Ale téż z każdą minutą zapał garstki udzielał się szerszym kołom, rósł, szedł jak pożar wśród posuchy, obejmował tych, co przed godziną wierzyć weń nie chcieli.
Gdy się to działo w mieście, stary major Rucki, nie wiedzący o niczém, poszedł był tego dnia właśnie do teatru Rozmaitości, gdzie pomiędzy innemi zdala i barona Chłopickiego zobaczył. Zaledwie się widowisko rozpoczęło, gdy Zajączkowski, komendant odwachu na Krakowskiém, i Józef Dobrowolski wpadli z dobytemi szpadami wołając, że Moskale Polaków wyrzynają.
Straszliwy rozruch wszczął się w teatrze. — Rucki z innymi wybiegł na ulicę... Nie mógł pojąć, co się działo, nie wiedział, gdzie się obrócić, i przedarł się, przysłuchując popłochowi, strzałom, przelatującym konnym i powozom, do swojego domu Gerlacha...
W starym żołnierzu krew kipieć zaczynała, lecz ani jego dłoń się na wiele przydać mogła ani wiedział, dokąd się obrócić. Dopadłszy do bramy, kazał ludziom być w gotowości jak do drogi, spakować rzeczy, a sam, chwyciwszy pałasz, z którym jeździł zawsze, drzący został w podwórzu. Tu nadchodziły przez różne usta najróżniejsze wieści. Pogłoski jedne od drugich dziwniejsze, wypadki najdziwaczniéj wymyślone, postrachy osobliwe krzyżowały się i zbijały wzajemnie... zostawiając po sobie niepewność... co w istocie działo się i stało...
Starzec już chciał sam puścić się na zwiady, gdy Ludwik, wysłany z pod arsenału na Pragę, zboczył do niego oznajmiając mu, jak rzeczy stały, a razem donosząc o rannym Kalikscie... którego razem z jego — oswobodzicielem nieznanym zaniesiono na ulicę Święto-Krzyżką....
Ojca starego tam — a nie gdzieindziéj powoływał obowiązek.
Nie wiedział on, dla czego Kaliksta zaniesiono do tego ohydnego domu... spieszył tém bardziéj... że chciał go ztamtąd wyrwać co najprędzéj a przenieść do siebie.
Z temi myślami, choć ulice nocą przechodzić nie bardzo było bezpiecznie, co mnogie poświadczały trupy, szablę w rękę wziąwszy, major się puścił w imię Boże.
Jak przeszedł całą tę ogromną ulicę, pustą naówczas i tylko przez spłoszone oddziały przebieganą, sam nie wiedział. Wiódł go instynkt jakiś raczéj niż umysł przytomny. Stanąwszy u zamkniętéj bramy, usiłował dom rozpoznać, nie będąc pewnym, czy dobrze trafił. — Drzał stary od przejmującego chłodu, ze wzruszenia — nie mając prawie siły zapukać.
Byłby może stał długo jeszcze, gdyby nie chłopak od Aramowicza, który po raz już czwarty czy piąty powracał do gniazda, przynosząc rozmaite banialuki, które dla majstra zbierał po ulicach od takich, jak sam był, łobuzów...
— A jegomość tu co robi? zapytał, przysuwając się do niego.
— Ja?! nie wiesz, przyniesiono tu kogo rannego? szukam domu...
Chłopak usłyszawszy niepewną jakąś odpowiedź, niedowierzająco podsunął się mu zajrzeć w oczy i milcząc począł się przypatrywać.
— To może o tym paniczu pan mówi, co to stał na górce?
— A przynieśliż go tu — jest? — podchwycił major.
— A przynieśli i jego i starego Brennera, który już podobnoś umarł...
— Ja go widzieć muszę... tego młodego...
Namyślił się czeladnik i zapukał, obu pięściami bębniąc, wedle umowy, aby go poznano...
Noińska stojąca już u furtki natychmiast ją otworzyła.
Chociaż noc była ciemna — poznała zaraz majora...
— A! Jezu miły! To pan! Mój Boże! Właśnie tu syna pańskiego niedawno przywieźli... Niebożątko... skaleczony... a co Brenner... temu się już skończyło...
Nie wielka szkoda — dodała cicho.
Stary nie odpowiadając nic, co prędzéj się przedarł przez furtkę i pospieszył na górę.
Nieznajomy ten człowiek, który nie pytając o nic, nie mogąc prawie przemówić, milczący wsunął się do pokoju... z szablą w ręku — przeraził naprzód wszystkich.
Małuska i kucharka nadbiegły, stanęły i zapomniały się zupełnie zobaczywszy go... chciały uciekać zrazu... Postać żołnierska, broń, którą trzymał stary... odjęły im przytomność.
Major stał, oglądał się i zmięszany na słowo się zdobyć nie mógł. Oczy jego błądziły po pokoju. Nareszcie, jakby odzyskując straconą mowę — spytał cicho...
— Mój syn? mój syn?
Na ten głos Kalikst poruszył się na posłaniu wołając...
— Ojciec mój! ojciec...
Julia, która była przy umarłym, wstała i wybiegła.
Major zmierzył ją zrazu wzrokiem osowiałym.... Znać było w tém wejrzeniu wrażenie, z jakiém przychodził, lecz postać Julii, wyraz jéj twarzy zbolałéj, łzy, które po niéj płynęły, załamane ręce... natychmiast prawie zmieniły usposobienie majora.
Należał on jeszcze do tego pokolenia, dla którego w jakimkolwiekbądź razie niewiasta była istotą, któréj oszczędzać, szanować ją było obowiązkiem. Rozbroiło go to promieniste pięknością i szlachetnością oblicze, na którém ból straszny był wyryty... i jakaś duma razem...
Julia płakała po ojcu, ale zgon jego, który oczyszczał pamięć zmarłego, był pociechą razem... śmiercią tą mogła być chlubną...
Major spuścił głowę i milczący poszedł za ruchem jéj ręki wskazującym mu łoże syna.
Julia zwolna szła za nim.
Stanąwszy przy Kalikscie, chwytając rękę wyciągniętą ku sobie, stary rozpłakał się głośno i, nie mogąc powstrzymać, zapomniawszy o ranach, porwał go i uścisnął...
Z pochyloną na piersi ojca głową — Rucki omdlał.
Rzucono się go trzeźwić. — Major padł na krzesło i łzy mu płynęły, których oczy jego dawno nie znały...
Zaledwie oprzytomniawszy Kalikst się zerwał wołając...
— Ojcze! wszak przy nas zwycięztwo?
Na to pytanie stary odpowiedzieć nie umiał, nie śmiał zaprzeczać, skinął głową.
— Winienem moje oswobodzenie... Brennerowi — dodał żywo Rucki — walcząc przy mnie i ze mną był ranny...
Julia, która stała niedaleko, wśród ciszy — dodała poważnym głosem...
— Ojciec mój skonał przed chwilą...
Major podniósł się z siedzenia nagle, przystąpił do niéj i wzruszony, jakby chciał za posądzenie niesłuszne się wypłacić, przyszedł uścisnąć jéj rękę...
Kalikstowi usta się jakby uśmiechem otwarły.... Zamilkli wszyscy i Julia zwolna wyszła z pokoju.
W tym momencie właśnie nadszedł dr. Borzęcki powtórnie, znalazłszy jeszcze chwilę wolną czasu. Chciał opatrzeć bandaże Ruckiego, pospiesznie położone, a razem przynosił wiadomość, że nowy rząd został wybrany, Warszawa była w rękach powstańców a książę Konstanty z wojskiem usunął się do Mokotowa.
Major milczał, ani go to cieszyło bardzo, ani uspokajało o przyszłość; dopytywał tylko o syna, o którego wyzdrowieniu upewnił go lekarz, ręcząc, że nie ma niebezpieczeństwa... jeśli gorączka tylko przeminie spokojnie.
Stary nie chcąc być ciężarem domowi w żałobie, zażądał syna przewieść do siebie, okazało się to jednak na razie zupełném niepodobieństwem. Mowy nawet o tém być nie mogło. Małuska, jak umiała, ręczyła, iż tu na niczém zbywać nie będzie, i pomimo smutnego położenia, w jakiém byli, potrafią obowiązkom względem chorego zadosyć uczynić.
Natychmiast posłano uproszonego chłopca od stolarza z kartką do O. Porfirego, prosząc, aby się zajął pogrzebem. Nie rychło jednak Bernardyn mógł się dostać strwożony na Święto-krzyżką ulicę, a gdy nareszcie przybył zdyszany i ujrzał martwe zwłoki... rozpłakał się klękając do modlitwy.
Julia miała dosyć męztwa, aby się zaraz zająć pogrzebem. Chciała, by był tak wspaniałym, jak tylko być mógł, i żeby mówił za umarłym jako za ofiarą, co życiem opłaciła swą skruchę i poświęcenie. Uczyniono téż, co tylko było można, aby trumnę palmami okrytą ukazać oczom a pogrzeb świetnym uczynić; ale umysły zbyt były zajęte, rozgorączkowane, wypadki świeże, losy niepewne, ażeby obrzęd żałobny ściągnął wielu... Zebrało się kilkadziesiąt osób, poszedł major, do konduktu ofiary przyłączyło się trochę tłumu w ulicach lecz wszystkich niepokoiło jeszcze zbytnio, co się stanie, nikt nie miał czasu zajmować się nieboszczykiem.
Oddano mu sprawiedliwość, rehabilitowano pamięć, lecz nazajutrz nikt nawet nie wspomniał o nim. Julia przywdziała żałobę i, choć żałowała ojca, zniosła stratę mężnie.
Wróciwszy z pogrzebu weszła do pokoju, w którym leżał Kalikst, stanęła u jego łoża, wyciągnęła rękę ku niemu i rzekła:
— Teraz — jednego ciebie mam na świecie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.