Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXXI
O UCIESZNYM DYSKURSIE MIĘDZY DON KICHOTEM A JEGO GIERMKIEM, SANCZO PANSĄ I O INNYCH ZDARZENIACH

— Wszystko dobrze dotąd, ale ciągnij dalej, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Co robiła królowa piękności, gdyś przyjechał? Zapewneś ją zastał nawłóczającą perły, albo haftującą złotym szychem jakiś dar dla swego kawalera-niewolnika.
— Nie — odparł Sanczo — zaszedłem ją, gdy na podwórku swego domu przesiewała przez przetak dwa korce żyta.
— Zważ — rzecze Don Kichot — że ziarna zboża, jej rękami dotknięte, ziarnami pereł się stawały. Jeśliś dał baczność, to powiedz, zali to było ziarno czyste i od plew odwiane, czyli też zboże z pszenicą zmieszane?
— Dosyć było ziarn różnych w tem życie, które trzebiła — odparł Sanczo.
— Upewniam cię — rzekł Don Kichot — że żyto, jej rączkami przesiane, najbielszy i najsmakowitszy chleb wyda. Ale pójdźmy dalej! Gdyś jej oddał mój list, zaliż go nie ucałowała i do serca nie przytuliła? Nie uczyniłaż nic, coby było takiego listu godne, słowem, co uczyniła?
— Gdym jej list oddawał, uwijała się właśnie przy przesiewaniu żyta, którego parę garncy jeszcze w przetaku miała. Rzekła mi tedy: „Połóżcie, mój poczciwcze, list ten na worze, przeczytam go wtedy, gdy przesieję wszystko, co tutaj widzicie“.
— O, jakże mądrze poczęła sobie — rzekł Don Kichot. — Uczyniła to dlatego, aby przeczytać go na osobności i ucieszyć się nim dowoli. Ale prowadź, Sanczo, dalej rzecz swoją! Gdy była tak zajęta, o czem rozmawiała z tobą? Czy się o mnie pytała? Coś jej odpowiedział? Opowiadaj, opowiadaj wszystko tak, aby nic milczeniem pokryte nie było.
— Nie pytała o Waszą Miłość wcale — rzekł Sanczo — aliści ja jej powiedziałem, w jakim stanie Was zostawiłem, pokutującego dla niej, gołego od pasa do szyi, znajdującego się wśród tych gór, niby jakiś dziki mąż, śpiącego na twardej ziemi, nie jedzącego chleba na obrusie, nie czeszącego swojej brody, płaczącego i swój los złorzeczącego.
— Źleś uczynił, mówiąc, że swój los przeklinałem — rzekł Don Kichot. — Przeciwnie, wysławiałem go, jak i przez resztę dni mego życia błogosławić go będę, gdyż uczynił mnie godnym miłowania tej wysokiej damy, którą jest Dulcynea z Toboso.
— Jest tak wysoka — odparł Sanczo, — że o dwie piędzi nade mną góruje.
— Jakto, Sanczo? — zapytał Don Kichot — zaliżeś się z nią mierzył?
— Zmierzyłem się tą modłą — odparł Sanczo — że zbliżywszy się, aby pomóc jej włożyć wór ziarna na osła, tak do niej przymknąłem, iżem jawnie spostrzegł, że o głowę wyższa jest ode mnie.
— Zaliż nie prawda — rzekł Don Kichot — że wzrost ten okazały przyozdobiony jest tysiącem zalet duszy? Nie będziesz mi tego przeczył, że gdyś do niej przymknął, musiałeś poczuć jakiś zapach niebiański, aromat świeży, przedziwne pachnienie, które sam nie wiem jak nazwać, ot, jakbyś wszedł do kramu, pełnego przewybornych wonności.[1]
— Mogę rzec tylko — odparł Sanczo — że poczułem jakiś fetor, mężczyński raczej, niż białogłowski, z tej, jak myślę, przyczyny, że będąc rozgrzana robotą, spociła się okrutnie.
— To być nie może — odparł Don Kichot — chyba miałeś katar, albo od ciebie cuchnęło. Wiem przecie dobrze, jak pachnie ta róża wśród kolców, ta lelija polna, ten roztopiony bursztyn.
— I to się zdarzyć mogło — rzekł Sanczo — gdyż nieraz dobywa się ze mnie zaduch, który, jak mi się zdało, wówczas z pani Dulcynei wybuchał. Nie trza się temu dziwować; jeden djabeł podobny do drugiego!
— Dobrze! — odparł Don Kichot. — Oto wychędożyła już zboże i do młyna je odesłała. Cóż uczyniła jednak, list mój przeczytawszy?
— Listu — rzekł Sanczo — wcale nie przeczytała, gdyż, jak rzekła, czytać, ani pisać nie umie. Owszem, podarła go na drobne kawałeczki, aby w czyjeś ręce nie wpadł, przez co jej sekrety jawne na wsi staćby się mogły. Przestała dosyć na tem, com jej ustnie o miłości WPana dla niej i o pokucie niezwyczajnej, z jej powodu odprawianej, powiedział. Nakoniec, rozkazała mi rzec Waszej Miłości, że ręce pana całuje i że większem życzeniem pała, aby Was oglądać, niż aby listy od Was odbierać. Błaga Was przeto i rozkazuje Wam, abyście natychmiast, gdy to nakazanie odbierzecie, porzucili te gęstwiny, zaprzestali szaleństw czynienia i, nie mieszkając, wyprawili się w drogę do Toboso, chyba, że rzecz jakaś wielkiej wagi wspak temuby stanąć miała; tak wielkie jest jej pragnienie oglądania Waszej Miłości.
Mało się nie rozpukła ze śmiechu, gdym jej powiedział, żeście się przezwali Rycerzem Posępnego Oblicza. Spytałem się jej, jeżeli Biskajczyk, niedawno posłany, stawił się przed nią? Odparła mi, że był i że to człek wcale zacny. Wspomniałem także o galernikach; aliści rzekła, że żadnego dotychczas nie widziała.
— Wszystko dobrze dotąd — rzekł Don Kichot — ale rzeknij mi, jaki to pierścień dała ci przy pożegnaniu za dobre nowiny, coś jej przywiózł? Jest to starożytny obyczaj, w powszechnem zachowaniu wśród błędnych rycerzy i ich dam będący, dawać giermkom, karłom i dworkom, noszącym wieści od dam do rycerzy i od rycerzy do dam, zacny klejnot w podarunku, na znak wdzięczności za dobrze sprawione poselstwa.
— Mniemam, że tak być mogło i za dobry obyczaj to kładę, ale ta moda za dawnych czasów widać być musiała. Teraz zwykli przestawać na kawale chleba i sera; tylko tyle dała mi pani Dulcynea przez mur podwórka, gdym się z nią żegnał. Muszę przydać, że ser w dodatku był owczy.
— Pani Dulcynea — rzekł Don Kichot — hojna jest niezwykle, a jeśli nie dała ci złotego pierścienia, to jeno dlatego, że go na ten czas przy sobie nie miała. Nic straconego wszelako! Baranek dobry jest i po Wielkanocy. Zobaczę się z nią i wszystko będzie naprawione. Czy wiesz jednak, co mnie zdumiewa, Sanczo? Zdaje mi się, żeś po powietrzu odleciał i przyleciał; zaledwie trzy dni strawiłeś na drogę tam i zpowrotem, chocia do Toboso jest przecie trzydzieści mil dobrych. To mi wierzyć pozwala, iż mądry czarnoksiężnik, o sprawy moje wielce dbały, i mój szczery przyjaciel (muszę wszak, ani chybi, mieć takiego opiekuna, gdyż inaczej nie mógłbym być znamienitym rycerzem błędnym) pomógł ci do tej jazdy, acz i żeś tego nie spostrzegł. Wśród tych mędrców nie jeden taki się znajduje, co to porywa rycerza błędnego, śpiącego w swej łożnicy tak, iż rycerz ów niewiadomym zgoła sposobem nazajutrz rano o tysiąc mil znajduje się od miejsca, gdzie wczoraj na spoczynek się udał. Gdyby tego nie było, rycerze nie mogliby sobie wspólnie pomocy w niebezpieczeństwach okazywać, jak to się nieustannie dzieje. Zdarza się czasem, że jeden rycerz potyka się w górach Armenji z jakimś smokiem albo innem dzikiem monstrum, czy rycerzem, i oto, gdy już szala zwycięstwa na stronę jego wroga się przechyla, a on za chwilę żywot ma postradać, nagle i niespodzianie wyrasta przed nim inny rycerz, jego przyjaciel, który przybył z Anglji na obłoku albo na wozie ognistym, aby go ratować ze złej toni i od śmierci wybawić.
Tego jeszcze wieczora rycerz ów znajduje się w swym domu i ze spokojem do wieczerzy zasiada. A przecie między jednem a drugiem miejscem leży okrutny szmat drogi, coś ze trzy tysiące mil. Wszystko to do skutku przychodzi przez umiejętność i zdatność tych mędrców-czarnoksiężników, którzy dzielnych rycerzy w pieczy swej mają. Nie dziwota zatem, przyjacielu Sanczo, żeś pojechał i wrócił z Toboso w tak krótkim czasie, ponieważ, jako rzekłem, jakiś przyjaciel-czarnoksiężnik zaniósł cię tam na skrzydłach, chociażeś i tego nie spostrzegł.
— I tak być mogło — odparł Sanczo. — W samej rzeczy Rossynant biegł żartko, niby osioł cygański z rtęcią w uszach.[2]
— Co mi tam prawisz o żywem srebrze! — rzekł Don Kichot. — Cały regiment czartów wdał się w tę sprawę. A jest to naród, co sam chyżo biega i innych do biegu przynagla tak, iż lecą, nie czując zmordowania żadnego. Ale pozostawmy już tę materję! Jak mniemasz, Sanczo, co mam czynić względem rozkazu, który odbieram od pani Dulcynei, abym do niej jechał niebawnie? Acz jestem obligowany słuchać najściślej każdego jej rozkazania, staje mi jednak teraz na wstręcie owa obietnica, co ją dałem księżniczce, która z nami jedzie. Ustawy rycerskie nakazują wprzód słowo uiścić, nim się swej przyjemności pofolguje. Z jednej strony przynagla mnie i dręczy pragnienie corychlejszego ujrzenia mojej pani, z drugiej wzywa mnie obowiązek dotrzymania wiary i sława, którą w tej znamienitej zdobędę imprezie. Na ten czas myślę jednak pośpieszyć co żywo i przybyć do tego miejsca, gdzie olbrzym ma swoje mieszkanie. Po przybyciu obetnę mu łeb, wprowadzę księżniczkę na tron z powrotem i oddam jej państwo w spokojne rządy. Później, w tem mgnieniu oka powrócę, aby ujrzeć światłość mych oczu i tyle słusznych znajdę wymówek, że opóźnienie moje za słuszne poczyta, uznając, że wszystko obraca się ku jeszcze większej jej sławie a chwale. Ta, którą w mem życiu orężem moim zdobyłem, zdobywam i jeszcze zdobędę, płynie z łask, jakiemi mnie zaszczyca i z tego, że jestem jej hołdownikiem.
— Hej, do kata — zawołał Sanczo — nie zbyt dobrze ma Wasza Miłość w głowie. Zali chcecie, WPanie, tę daleką drogę za nic i próżno odprawiać i tracić sposobność tak bogatego i korzystnego ożenku, który Wam może wnieść w wianie królestwo tak obszerne że, jakom słyszał, ma ono dwadzieścia tysięcy mil w obwodzie, królestwo, obfitujące we wszystkie rzeczy, potrzebne do utrzymania życia ludzkiego, a większe niż Portugalja i Kastylja pospołu? Zamilczcie, na miłosierdzie Boskie, i wstydźcie się tego, coście powiedzieli. Posłuchajcie mej rady, wybaczcie mi moją śmiałość i ożeńcie się co tchu w pierwszej wsi, gdzie zastaniecie plebana; albo też i nasz pan licencjat wszystko gładko uładzi. Zważcie, panie, że mam już wiek stosowny po temu, abym radzić mógł i że ta rada, której udzielam, jest radą naschwał: lepszy wróbel w garści, niż żóraw w powietrzu. Kto może dobry wybór uczynić, a źle wybiera, niechaj się później żali po próżnicy i w głos płacze.
— Radzisz mi, Sanczo, na ten kształt — odparł Don Kichot — gdyż pragniesz, abym, ożeniwszy się i zabiwszy olbrzyma, spieszno został królem i był wówczas w stanie uiszczenia ci nagrody, którąm ci obiecał. Wiedz wszakże, że i bez ożenku, będę mógł bardzo łatwie życzeniu twemu zadosyć uczynić, gdyż w warunkach przedugodnych, nim do boju wystąpię, to sobie zawaruję, że księżniczka, aczkoli w stadło przezemnie pojęta nie będzie, musi mi oddać część królestwa do dowolnego rozrządzenia, a gdy już ją będę miał we władaniu, komuż jak nie tobie miałbym ją oddać?
— Za pewne to już kładę — odparł Sanczo — ale miejcie to na pieczy, panie, aby ta część nad morzem leżała. Gdy mi się sprzykrzy tam siedzieć, załaduję na okręty wasali moich murzyńskich i uczynię to, co już Wam powiedziałem. Nie dbajcie teraz, Wasza Miłość, o to, aby jechać do pani Dulcynei, tylko się pospieszajcie zabić tego olbrzyma i skończmy corychlej tę sprawę, gdyż, według mego rozumienia, będzie to dla nas z wielkim profitem i chwałą.
— Rzekłem ci już, Sanczo — odparł Don Kichot — że ci rację przyznaję i że twej rady się posłucham w tej materji, aby wprzódy ruszyć w drogę z księżniczką, a później dopiero do pani Dulcynei się udać. Ty zaś pamiętaj, aby nikomu na świecie, ani nawet tym, co jadą z nami, nie zdradzić ani słóweczka z naszego dyskursu i umowy, skoro bowiem pani Dulcynea jest tak przezorna, iż nie chce, aby ktokolwiek znał jej myśli, nie lza abym ja, czy też kto inny za mnie przed światem je odkrywał.
— Jeśli tak jest — odparł Sanczo — czemu to przypisać, że Wasza Miłość domaga się, aby wszyscy, jego ręką zwyciężeni, stawali przed obliczem pani Dulcynei, co jest jakby świadectwem, Waszem imieniem opatrzonem, że jej dobrze życzycie i ją miłujecie. A jako że konieczne jest, aby każdy z nich przed nią na kolana padał i mówił, że przybywa do niej ze zlecenia Waszej Miłości, aby nim rozrządzała do woli, nie sposób przecie, aby myśli pani Dulcynei i WPana nie ujawniły się przed światem!
— Jesteś głupiec i prostak — zawołał Don Kichot — nie widziszże Sanczo, że wszystko ku jeszcze większej jej sławie i wyniesieniu się obraca? Musisz wiedzieć, że według naszych rycerskich obyczajów wielkiego splendoru przyczynia to damie, jeśli ma siła kawalerów błędnych, którzy jej usługują, bez tego wszelako, aby ich myśli dalej sięgały, niż do służb dokonania i aby domagali się innej nagrody za swoje cne intencje, krom tej, że ich w poczet swoich rycerzy zaliczać raczy.
— Słyszałem o tem na kazaniu — rzekł Sanczo — że taką miłością należy kochać Pana Boga dla Niego samego, nie dając się owładać nadziei niebieskiej chwały, ani obawą kary. I ja pragnąłbym tak kochać Go i służyć mu najlepiej, jak tylko mogę.
— Daj cię katu, aleś łepski prostaku! Z jakimiż subtylnościami na harc wyjeżdżasz? Rzekłby kto, żeś i w szkołach bywały.
— A przecie, na mą duszę i czytać nawet nie umiem — odparł Sanczo.
W tej chwili mistrz Mikołaj zawołał na nich, aby stanęli, gdyż jadący z tyłu chcieli się zatrzymać, aby napić się z małego źródełka, płynącego opodal.
Don Kichot ściągnął wodze Rossynantowi, co ucieszyło niepomału Sancza, który, zmordowawszy się mówieniem kłamstw, obawiał się, aby go pan nie dociekł w szalbierstwie i za słówka nie chwycił; chociaż bowiem wiedział już, że Dulcynea była wieśniaczką z Toboso, przecie, jako żywo, nigdy jej na oczy nie widział.
Tymczasem Kardenio przebrał się w szatki, które miała na sobie Dorota, gdy ją spotkali. Chociaż nie najzacniejsze były, wszelako lepsze od tych, co je zdjął. Zsiedli tedy wszyscy z wierzchowców, i, rozłożywszy się na ziemi koło źródła, zapasami, które pleban wziął z karczmy, zaspokoili nieco głód, który się im tęgo we znaki dawał.
Gdy tak jedli, ukazał się na drodze otrok jeden, który jął się im pilnie przypatrywać. Po niejakiej chwili podbiegł do Don Kichota, uścisnął go za nogi i rzekł z wielkim płaczem:
— Ach, Mości Panie, zali mnie nie poznajesz? Spójrz na mnie, Wasza Miłość, jam ci jest Andrzejem, któregoś kazał od dębu odwiązać.
Don Kichot poznał go i, biorąc go za rękę, obrócił się do przytomnych, poczem rzekł:
— Abyście poznali, jak wielce ważną jest rzeczą, by na świecie istnieli rycerze błędni, którzy naprawiają krzywdy i błędy, wyrządzone przez złych i zuchwałych ludzi, wiedzcie, że przed niedawnym czasem, przejeżdżając przez las, usłyszałem krzyki i lament, któryby w każdym litość mógł wzbudzić, jakby osoba jakaś, srodze zasmucona, pomocy wzywała. Pobiegłem zaraz w tę stronę, skąd, jak mi się wydało, te żałosne narzekania dochodziły, czyniąc zadosyć mojej rycerskiej powinności i ujrzałem przytomnego tu chłopca, uwiązanego do dębu (cieszę się teraz z tego niezmiernie, że obecność jego będzie świadectwem, iż prawdzie ani o włos nie chybiam) i jakiegoś chłopa, nagiego napoły, który, jak się później okazało, był jego panem. Ciął go surowcowemi rzemieniami. Zaledwiem to ujrzał, spytałem się, za coby go tak nieludzko ćwiczył? Grubjanin odparł, że to jego sługa i że go chłoszcze, gdyż jego opieszalstwo raczej ze złodziejskich skłonności, niż z głupoty się rodzi. Otrok odparł na to: — Bije mnie za to, że się upominam o zasługi mi należne. Na to ów chłop jął się wymawiać, sam już nie wiem jak, alem tych tłumaczeń za dostateczne być nie miał. Słowem, kazałem nieboraka odwiązać, zmusiłem gbura, aby mi przysięgi, że go weźmie z sobą i że zapłaci mu bitemi talarami, a i jeszcze coś dorzuci na przydatek. Zaliż to wszystko nieprawda, synu mój, Andrzeju?
Czyś nie uważał z jaką godnością mu rozkazywałem i jak pokornie przyrzekł mi, że wszystko, com mu nakazał, wskazał i przykazał, wypełni? Odpowiedz, nie konfunduj się, ani nie obawiaj się niczego, opowiedz tym panom o wszystkiem, co zaszło, aby dowiedzieli się i uznali z przykładu, że wielki jest z tego pożytek, iż błędnych rycerzy na głównych się spotyka traktach.
— Wszystko, coście panie powiedzieli, to prawda najszczersza — odparł chłopak. — Aliści koniec tej sprawy miał się całkiem inaczej, niż WPan mniema.
— Jakże to? — zawołał Don Kichot — alboż ci ten chłop zaraz nie zapłacił?
— Nie tylko nie dał mi ani grosza — odparł Andrzej, ale, zaledwie WPan z lasku wyjechał, a myśmy sami zostali, znów do tego samego dębu mnie przytroczył i tyle mi batogów wymierzył, że wyglądałem jak Sw. Bartłomiej, obdarty ze skóry. Do każdej plagi przydawał śmieszki i drwinki, dworując sobie z Waszej Miłości co się zmieści, tak, iż gdybym takiego bólu okrutnego nie czuł, sam śmiałbym się do rozpuku z tego co mówił. Koniec końców tak mnie skatował, iż do tego czasu byłem w szpitalu, gdziem się leczył z obraz, zadanych mi przez niecnego gbura. WPan był przyczyną mego zła. Gdybyście, panie, jechali swoją drogą, nie przybywali tam, dokąd nikt Was nie wołał i do cudzych spraw się nie mieszali, pan mój zadowolniłby się wymierzeniem mi jednego albo dwóch tuzinów plag, później odwiązałby mnie i zapłaciłby mi, co był winien. Ponieważ jednak źleście go potraktowali i wieloma obrzucili wymysłami, więc się rozjadowił, nie mogąc zaś pomścić się na WPanu, ujrzawszy się sam, cały gniew na moich plecach wywarł tak, iż mi się zdaje, iż już i do niczego zdatny nie jestem, ani będę.
— Źle się stało — rzekł Don Kichot — żem za prędko stamtąd odjechał. Nie trzeba mi było ruszać się z miejsca, dopókiby ci wszystkiego nie wypłacił. Z długiej eksperjencji powinienem był wszak dobrze wiedzieć, że chłop nieskory jest dotrzymać słowa, gdy widzi, że nic przez to w zysku nie odniesie. Ale przypomnij sobie, Andrzeju, iżem przysiągł, że jeśli ci nie zapłaci, odszukam go i odnajdę, choćby się był i ukrył w brzuchu wieloryba.
— Prawda to jest — rzecze Andrzej — ale na cóż toby się zdało?
— Obaczysz zaraz na co się zda — rzekł Don Kichot i, rzekłszy to, porwał się na nogi w wielkim pośpiechu; poczem rozkazał Sanczy osiodłać Rossynanta, który się pasł na trawie, podczas gdy oni obiadowali.
Dorota zapytała się go, coby uczynić zamyślał? Don Kichot odparł, że chce jechać zaraz, by odszukać tego gbura, ukarać go przykładnie i przymusić go, aby zapłacił Andrzejowi do ostatniego szeląga, wszystko co mu jest winien, na złość wszystkim chłopom, którzy żyją na świecie. Na to Dorota prosiła go, aby zechciał zważyć, że nie lza mu, jeśli tylko obietnicy swej chybić nie chce, żadnej przygody przedsiębrać, dopóki wprzód tej sprawy nie zakończy. Samci on wie najlepiej o tem, że tak być musi, niechajże więc sprawiedliwy gniew swój powściągnie aż do czasu, gdy z królestwa Mikonikomu powróci.
— Rzecz jest słuszna — odparł Don Kichot. — Andrzej musi cierpliwie do mego powrotu zaczekać, jakżeście to sami rzekli, księżniczko. Przysięgam mu i przyrzekam odnowa, że nie odetchnę, dopóki się za niego nie pomszczę.
— Nie bardzo ja ufam tym zaklęciom — odparł Andrzej. — Wolałbym na ten czas trochę pieniędzy na drogę do Sevilli, niż wszystkie zemsty na świecie. Daj mi WPan co zjeść, jeżeli masz, i na przydatek wsuń coś do mojej kieszeni i niech Bóg ostanie z WPanem, jako też i z wszystkimi rycerzami błędnymi, którzy, ani chybi, równie dobrze względem samych siebie błądzić mogą, jak wobec mnie zbłądzili.
Sanczo, wyciągnąwszy z wora kawał chleba i sera, dał go Andrzejowi, mówiąc:
— Bierz, bracie Andrzeju, gdyż wszyscy w twojem nieszczęściu potrosze udział przyjmujemy.
— Cóż cię kosztuje moja skóra? — spytał Andrzej...
— Ten chleb i ser, co ci daję, wart więcej — odparł Sanczo. — Bóg wie, czy mi go nie zbraknie. Musisz wiedzieć, przyjacielu, że my, giermkowie błędnych rycerzy, musimy znosić nieraz głód i złe przygody oraz inne rzeczy, o których lepiej tu nie wspominać...
Andrzaj wziął chleb i ser i widząc, że mu już nikt nic więcej nie da, spuścił głowę i ruszył przed siebie. Uszedłszy kilka kroków, obrócił się i rzekł do Don Kichota:
— Na miłosierdzie Boskie, Panie rycerzu błędny, jeśli drugi raz mnie spotkacie, choćbyście ujrzeli, że mnie na kawały ćwiartują, nie spieszcie mi z pomocą; zostawcie mnie memu złemu losowi, który jednak nie będzie tak zły, jak nieszczęście, ściągnięte na mnie przez WPana. Obyście byli przeklęci, wraz z wszystkimi rycerzami błędnymi, którzy się kiedykolwiek na świecie pojawili.
Don Kichot chciał się zerwać, aby go przykładnie ukarać, ale chłopak wziął nogi za pas i puścił się tak rączo, iż niepodobnaby go było dogonić. Don Kichot tak był zagniewany słowami Andrzeja, iż wszyscy przytomni musieli chętkę do śmiechu powściągnąć, aby do srogiej kolery go nie doprowadzić.




  1. Rozmowa Don Kichota z Sanczą, zawarta w tym rozdziale, stanowi, według Miguela de Unamuno, kwintesencję „kichotyzmu“. Na kłamstwa Sanczy odpowiada Don Kichot prawdami, opartemi o życie głębokie. Nie rozum, lecz wola stwarza świat! Stary aforyzm scholastyczny „Nihil volitum quin praecognitum“ należy zmienić na „nihil cognitum quin praevolitum“. „Na tym oszukańczym świecie, jak mówi Ramón de Campoamor, nic nie jest prawdą, ani kłamem, wszystko zależy od barwy szkła, przez które patrzymy“.

    Que en este mundo traidor
    Nada es verdad ni la mentira,
    Todo es segun el color
    Del cristál eon que se mira.

    Filozof powiedziałby, że Don Kichot w tej rozmowie z Sanczą stworzył teorję relawizmu poznania. Ale skoro wszystko jest relatywne, relatywnym jest i sam relatywizm. Rycerz Posępnego Oblicza dał dowód wielkiej wnikliwości duchowej, twierdząc, że jeśli Dulcynea miała dla Sanczy „zapach mężczyński“ — stało się to tylko dlatego, że Sanczo wąchał samego siebie. Ci, dla których świat składa się tylko z materji, wąchają jedynie siebie i niezdolni są do kontemplowania ruchu gwiazd po firmamencie!

  2. W noweli „Ilustre fregona“ mówi autor, że tym sposobem posługiwali się cyganie, chcąc, aby ich osły na jarmarkach wydawały się żwawemi i szybkobieżnemi zwierzętami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.