Przez dziki Kurdystan/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez dziki Kurdystan
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Rozdział Polowanie na niedźwiedzie i ludzi
Wydawca Wydawnictwo Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1937
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Poznań; Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durchs wilde Kurdistan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
POLOWANIE NA NIEDŹWIEDZIE I LUDZI

Następnego dnia rano zbudził nas bej osobiście słowami:
— Emirze, wstań, jeżeli rzeczywiście chcecie się udać do Mii! Wyruszamy niebawem.
Ponieważ spaliśmy w ubraniach wedle miejscowego zwyczaju, mogliśmy pójść za nim natychmiast. Dostaliśmy kawę i pieczeń na zimno, poczem dosiedliśmy koni. Droga do Mii wiodła przez kilka kurdyjskich wiosek, otoczonych dobrze nawodnionymi ogrodami. Tuż przed wsią teren wznosi się znacznie i musieliśmy przebyć przesmyk, gdzie czekało na nas kilku ludzi. To uderzyło beja widocznie, bo zapytał ich, czemu w Mii nie zostali.
— Panie, od wczoraj wiele rzeczy się stało, o których ci donieść musimy — rzekł jeden z nich. — Że Nestorahowie opuścili dolną wieś, o tem powiedział ci pewnie Dohub. Dziś w nocy przyszedł jeden z nich do górnej wsi i radził usilnie pewnemu człowiekowi, któremu winien jest wdzięczność, żeby zabrał się z Mii co prędzej, jeśli chce życie ocalić.
— I dlatego się boicie? — zapytał bej.
— Nie. Jesteśmy dość waleczni i silni, aby podjąć walkę z tymi giaurami. Słyszeliśmy jednak dziś rano, że chrześcijanie pozabijali muzułmańskich mieszkańców Cawity, Manijaniszu, Murghi i Lican, a tu wpobliżu Seraruh spalono kilka budynków. Wyjechaliśmy naprzeciw ciebie, abyś mógł tę wiadomość jak najrychlej otrzymać.
— Chodźcie więc! Zobaczymy, ile w tem prawdy!
Pojechaliśmy w szybkiem tempie wdół i dotarliśmy rychło do miejsca, gdzie rozchodzą się drogi do wsi górnej i dolnej. Pojechaliśmy najpierw w kierunku pierwszej, ponieważ tam bej posiadał dom. Przed nim czekała na beja gromada Kurdów, uzbrojonych w długie włócznie i krótkie dziryty. Był to orszak myśliwski.
Zsiedliśmy z koni, a dozorca przyniósł nam jadło i napój. Podczas posiłku urządził bej na dziedzińcu przesłuchanie w sprawie niepokoju u Nestorjanów. Wynik musiał być bardzo zadowalający, gdyż bej uśmiechał się wchodząc do nas, jak człowiek, któremu naprzykrzano się niepotrzebnie.
— Czy jest jakie niebezpieczeństwo? — spytałem.
— Wcale nie. Ci Nestorahowie opuścili nas, aby na przyszłość nie płacić dżerum[1], a tam po drugiej stronie, koło Seraruh, spalił się stary dom. Teraz gadają te baby o buncie i rozlewie krwi, podczas gdy ci giaurzy cieszą się, że zostawiamy ich w spokoju. Chodźcie; dałem rozkaz do wyruszenia. Pójdziemy ku Seraruh i będziemy mieli zaraz sposobność przekonać się, że ci ludzie z Mii przelękli się niepotrzebnie.
— Czy podzielimy się? — spytałem.
— Czemu? — zapytał do pewnego stopnia zdziwiony.
— Mówiłeś o dwu rodzinach niedźwiedzi.
— Zostaniemy razem i wygubimy naprzód jedną, a potem drugą rodzinę.
— Czy to stąd daleko?
— Moi ludzie szli śladem. Powiedzieli, że trzeba jechać tylko z godzinę. Czy chcesz istotnie walczyć z nami przeciw niedźwiedziom?
Potwierdziłem, a on mówił dalej:
— Dam ci zatem kilka dzirytów.
— Na co?
— Czyż nie wiesz, że żadna kula nie zabije niedźwiedzia? Ginie dopiero wówczas, gdy tkwi w nim dużo dzirytów.
— Zachowaj sobie w każdym razie swoje dziryty. Jedna kula wystarczy dla niedźwiedzia.
— Czyń, co chcesz — rzekł z wyższością — ale trzymaj się zawsze w mojem pobliżu, abym cię mógł obronić.
— Niechaj cię Allah zachowa, jak ty mnie chcesz zachować.
Wyjechaliśmy ze wsi. Cały orszak jeźdźców wyglądał tak, jakbyśmy wyjeżdżali polować na gazele: tak nieporządnem mi się wszystko wydało. Zjechaliśmy najpierw w dolinę, potem po drugiej stronie przebyliśmy kilka gór, parowów i lasów, aż zatrzymaliśmy się przed podszytym borem bukowym.
— Gdzie jest legowisko zwierza? — spytałem beja.
48 Wskazał tylko przed siebie, nie podając miejsca ściśle określonego.
— Czy znaleziono ślady?
— Tak, po drugiej stronie.
Ah! Zapewne kazałeś legowisko obstawić?
— Tak, zwierza popędzi się na nas. Zostań na prawo odemnie, a ten emir z Zachodu, który także nie chce dzirytu, po lewej, abym was mógł obronić.
— Czy wszystkie niedźwiedzie są w legowisku?
— Gdzieżby miały być? Wychodzą kraść tylko na noc.
Dyspozycja, którą teraz wydano, była poprostu cudowna. Tworzyliśmy na koniach półkole, którego poszczególne części miały na początku nagonki trzymać się od siebie na czterdzieści kroków.
— Czy mamy strzelać, gdy się niedźwiedź pokaże?
— Możecie, ale go nie zabijecie; potem jednak umykajcie natychmiast!
— A ty co zrobisz?
— Skoro niedźwiedź się pokaże, rzuci weń najbliższy dzerytem i umknie, jak tylko koń zdoła najszybciej. Niedźwiedź popędzi za nim, a najbliższy myśliwy za niedźwiedziem. Wbije mu także w ciało swój dziryt i ucieknie. Teraz niedźwiedź się odwróci, a myśliwy także. Nadbiegnie ich więcej. Kto rzucił dziryt, zwraca się do ucieczki, a inni zatrzymują niedźwiedzia. Dostanie w końcu tyle dzirytów, że padnie wskutek upływu krwi.
Przetłumaczyłem to Anglikowi.
— Tchórzliwe polowanie! — rezonował. — Szkoda futra! Zrobimy handel, sir?
— Jaki?
— Chcę kupić od was niedźwiedzia.
— Jeżeli mi się uda położyć go trupem.
— Pshaw! Jeszcze za życia.
— To byłoby bardzo ciekawe.
— Może być! Ile chcecie?
— Przecież nie mogę sprzedawać niedźwiedzia, skoro go jeszcze nie mam!
— Nie macie właśnie go mieć! Jeżeli tu wyjdzie, to mi go zastrzelicie sprzed nosa. Ale ja chcę sam go zastrzelić i dlatego chcę kupić.
— Ile dajecie?
— Pięćdziesiąt funtów, sir. Czy dość?
— Więcej niż dość. Chciałem tylko wiedzieć, ile dacie. Ja go nie sprzedaję.
Zrobił minę bardzo rozzłoszczonego.
— Czemu nie, sir? Czyż nie jestem waszym przyjacielem?
— Ja wam go daruję. Uważajcie, żebyście się z nim uporali.
Rozciągnął zwykły równoległobok ust swoich z zadowolenia tak dalece wszerz, że wyglądały, jak gdyby pod ogromnym nosem znajdował się kanał do nawodniania od ucha do ucha.
— Będziecie jednak mieli tych pięćdziesiąt funtów.
— Nie wezmę ich.
— Skwitujemy się w inny sposób! Yes!
— Jestem już w daleko większym stopniu waszym dłużnikiem. Ale muszę podać jeden warunek. Chcę poznać sposób polowania Kurdów na niedźwiedzia i dlatego proszę was, żebyście zaraz nie strzelali. Niech mu wsadzą kilka dzirytów!
— Zrobię wam tę przyjemność.
— Ale miejcie się na baczności! Strzelajcie mu prosto w oko lub w serce, skoro się podniesie. Niedźwiedzie tutejsze nie są wprawdzie bardzo niedobre, ale w każdym razie można się znaleźć w niebezpieczeństwie.
— Ha! Chcecie mi się przysłużyć?
— Bardzo chętnie, jeśli będę mógł.
— Pożyczcie mi na tę chwilę swej strzelby; o wiele lepsza od mojej. Czy zamienicie się ze mną na ten czas?
— Jeśli mi przyrzekniecie, że nie dostanie się w łapy niedźwiedzia.
— Zatrzymam ją w moich łapach!
— Dawajcie zatem!
Zamieniliśmy strzelby. Anglik był dobrym strzelcem, ale byłem ciekawy, jak zachowa się wobec niedźwiedzia.
Gromada Kurdów rozsypała się. Połowa odjechała z psami, by zrobić nagonkę, a my z drugą częścią utworzyliśmy oznaczoną linję. Halef i obaj Arabowie przyjęli dziryty i ustawieni zostali w odstępy. Ja musiałem z Anglikiem pozostać przy beju. Psa nie dałem do nagonki, lecz zatrzymałem przy sobie.
— Czy wasze psy nie biorą niedźwiedzia; pędzą go tylko? — spytałem beja.
— Nie mogą go wziąć, ani osaczyć, gdyż umyka przed nimi.
— To jest bojaźliwy!
— Poznasz go.
Trwało dość długo, zanim poznaliśmy po łomocie, że nagonka ruszyła. Potem zabrzmiało ujadanie i okrzyki: halla! Szczekanie zbliżało się szybko, krzyki powolniej. Po kilku minutach oznajmiło nam głośne wycie, że jeden z psów został zraniony. Padły strzały, a sfora rzuciła się naprzód ze zdwojoną siłą.
— Uważaj, emirze! — ostrzegał bej. — Teraz wypadnie niedźwiedź.
Przypuszczał słusznie. W zaroślach rozległ się trzask, a przed nami pojawił się czarny niedźwiedź. Na nasz widok stanął, aby rozważyć, co ma czynić w tak przykrem położeniu. Półgłośny pomruk dowodził jego zakłopotania, a małe jego oczka łyskały ku nam z niechęcią. Bej nie dał mu czasu do namysłu. W miejscu, na którem staliśmy, las był rzadszy tak, że można się było z koniem dość wolno poruszać. Bej podjechał do zwierza, zamierzył się jednym z dzirytów i wbił mu go w skórę, gdzie też grot ugrzązł. Zaraz potem zwrócił drżącego ze strachu konia do ucieczki.
— Uciekaj, emirze! — zawołał do mnie i przemknął pomiędzy mną i Anglikiem.
Niedźwiedź mruknął głośniej z bólu, usiłował strząsnąć z siebie dziryt, a gdy mu się to nie udało, pognał za bejem. W tej chwili puścili się dwaj najbliżsi sąsiedzi i rzucili zdaleka już swoje dziryty, z których jeden tylko dosięgną! celu, lecz w nim nie utkwił. Bej to zauważył, wrócił się, podjechał znów do niedźwiedzia i rzucił dziryt, który się wbił jeszcze głębiej niż pierwszy. Rozwścieczone zwierzę podniosło się teraz i usiłowało złamać drzewce, podczas gdy dwaj inni jeźdźcy znowu na nie natarli.
— Czy strzelać teraz, sir? — zawołał Lindsay
— Tak, zakończcie tę mękę!
— Przytrzymajcie mojego konia.
Podjechał ku mnie, ponieważ oddaliliśmy się od siebie, ustępując przed niedźwiedziem, zsiadł z konia i oddał go mnie. Już chciał się odwrócić, gdy zatrzeszczały gałęzie i pokazał się drugi niedźwiedź. Była to samica. Wyszła z gąszczy powoli, wiodąc ze sobą małe, potrzebujące jeszcze opieki. Była większa od samca, a mruczała tak głośno, że można to już było nazwać rykiem. Widok, który stąd powstał, wróżył niebezpieczeństwo! Tam niedźwiedź, tu niedźwiedzica, a my pomiędzy niemi. Ale zimna krew mego master Fowling-bulla nie pozwoliła mu wyjść z równowagi.
— Wpierw niedźwiedzicę, sir? — spytał.
— Pewnie!
— Well! będę uprzejmy. Damie należy się pierwszeństwo!
Skinął głową i z uciechą, odsunął sobie turban z czoła i ruszył z gotową do strzału strzelbą ku niedźwiedzicy. Widząc podchodzącego wroga, wciągnęła młode między tylne nogi i podniosła się, aby przyjąć zbliżającego się przedniemi łapami. Anglik podszedł ku niej na trzy kroki, przytrzymał jej strzelbę przed głową tak spokojnie, jak gdyby strzelał do tarczy i pociągnął za cyngiel.
— Nazad! — upomniałem.
Było to zbyteczne, gdyż skoczył natychmiast w bok, i trzymał strzelbę gotową do strzału. Ale i tego już nie było potrzeba. Niedźwiedzica podrzuciła w górę przednie łapy, obróciła się powoli i z drżeniem wkoło i runęła na ziemię.
— Nie żyje? — spytał Lindsay.
— Tak, lecz zaczekajcie, zanim się jej dotkniecie.
— Well! Gdzie tamten?
— Z tamtej strony!
— Zostańcie tu, dam mu drugą kulę.
— Dajcie strzelbę, nabiję wpierw próżną lufę.
— Potrwa za długo!
Podszedł ku miejscu, gdzie zraniony niedźwiedź zmagał się jeszcze ciągle ze swymi prześladowcami. Właśnie chciał bej wbić weń nowy dziryt, kiedy ujrzał Anglika i zatrzymał się przerażony. Uważał go za zgubionego. Lindsay natomiast stanął spokojnie, widząc, że niedźwiedź pędzi na niego. Pozwolił mu się zbliżyć, czekał, dopóki nie podniósł się do śmiertelnego uścisku, i wypalił. Drugi strzał miał ten sam skutek, co pierwszy: zwierz nie żył.
Podniósł się wielki okrzyk radości, przygłuszony wyciem psów, które z trudem tylko można było nie dopuścić do zabitych niedźwiedzi. Anglik odwrócił się obojętnie i oddał mi strzelbę.
— Teraz możecie nabić znowu, sir! Yes!
— Macie tu waszego konia!
— Jak zrobiłem rzecz?
— Bardzo dobrze!
— Well! Cieszy mię! Jest pięknie w Kurdystanie, bardzo pięknie!
Kurdowie nie mogli wyjść z podziwienia. Niesłychane było dla nich, żeby pieszo, ze strzelbą tylko można się uporać z dwoma niedźwiedziami. Istotnie zachował się master Lindsay więcej niż wzorowo. Było to dla mnie zagadką, że znaleziono razem rodzinę niedźwiedzi, pomimo, że młode było już dość podrosłe. Kurdowie z wielkim trudem zdołali je zmóc i związać, ponieważ bej chciał je żywcem zabrać do Gumri.
Odszukano legowisko zwierząt. Znajdowało się w najgęstszych zaroślach, a ślady wskazywały, że rodzina składała się tylko z dwojga starych i tego młodego. Jeden pies był zabity, a dwa poranione. Mogliśmy być zadowoleni z polowania.
— Panie — rzekł do mnie bej — ten emir z Zachodu jest bardzo waleczny.
— Tak jest.
— Nie dziwię się już, że was Berwari nie mogli zwyciężyć, dopóki was nie zaskoczyli zbyt nagle!
— I tak byliby nas nie zwyciężyli, ale zakazałem bronić się towarzyszom. Będąc twoim przyjacielem, nie chciałem pozwolić na to, by zabijano twych ludzi.
— Jak to jest możliwe oba niedźwiedzie trafić w oko?
— Znałem myśliwego, który każde zwierzę, każdego nieprzyjaciela trafiał w oko. Był dobrym strzelcem i miał bardzo dobrą strzelbę, która nigdy nie zawiodła.
— Czy ty także tak strzelasz?
— Nie. Strzelałem wiele, lecz tylko w bardzo niebezpiecznych wypadkach mierzyłem w oko. Gdzie drugi miot?
— Na wschód, bliżej Seraruh. Ruszajmy!
Kilku ludzi zostawiono przy zdobyczy, a my z resztą pojechaliśmy dalej. Wydostawszy się z lasu, spuściliśmy się w parów, w głębi którego płynął strumień. Brzegiem jego mieliśmy się dalej posuwać. Bej znajdował się z obydwu Haddedihnami na czele orszaku, Halef jechał w zbitej gromadzie Kurdów, usiłując rozmawiać z nimi mimicznie, a ja z Anglikiem na tyłach. Zagłębieni w rozmowie na jakiś temat, nie spostrzegliśmy, że zostaliśmy w tyle tak dalece, iż niepodobna było już dojrzeć Kurdów. Wtem huknął strzał.
— Co to jest? — spytał Anglik. — Czy jesteśmy już blisko niedźwiedzi?
— Chyba nie.
— Ale kto strzela?
— Zobaczymy, chodźcie!
Wtem huknęła cała salwa, jak gdyby poprzedni wystrzał miał być tylko sygnałem. Puściliśmy się cwałem. Mój kary leciał jak strzała po gliniastym gruncie, gdy nagle uwiązł kopytem w krętym korzeniu. Spostrzegłem to przedtem i chciałem go poderwać, lecz było zapóźno. Przewrócił się na łeb i wyrzucił mnie z siodła. Było to już w przeciągu dwóch dni po raz drugi, ale tym razem nie padłem tak szczęśliwie. Musiałem upaść głową na ziemię lub uderzyć się kolbą w skroń, gdyż straciłem przytomność.
Przyszedłszy do siebie, poczułem wstrząśnienie, które sprawiało mi ból w całem ciele. Otworzyłem oczy i spostrzegłem, że wiszę między dwoma końmi. Przywiązano drągi do siodeł, a mnie do drągów. Przedemną i za mną jechało ze trzydzieści wojowniczych postaci, z których kilką było ranionych; wśród nich znajdował się master Lindsay, ale związany. Dowódca oddziału jechał na moim ogierze i miał moją broń przy sobie. Zostawiono mi tylko spodnie i koszulę, podczas gdy master Lindsay zatrzymał jeszcze swój piękny turban. Byliśmy całkowicie obrabowani i wzięci do niewoli.
Wtem jeden z jeźdźców obrócił głowę i spostrzegł, że mam oczy otwarte.
— Stać! — zawołał. — On żyje!
Orszak zatrzymał się natychmiast. Wielu otoczyło mię kołem. Dowódca zbliżył się do mnie na moim koniu i zapytał:
— Czy możesz mówić?
Milczenie do niczegoby nie doprowadziło, odrzekłem więc potwierdzająco.
— Ty jesteś bejem z Gumri? — zaczęło się przesłuchanie.
— Nie.
— Nie kłam!
— Mówię prawdę!
— Jesteś bejem!
— Nie jestem nim!
— A kim jesteś?
— Obcym.
— Skąd?
— Z Zachodu.
Zaśmiał się szyderczo.
— Słyszycie? To obcy z Zachodu, który chodzi na polowanie z bejem z Gumri i mówi językiem tego kraju.
— Byłem gościem beja, a że nie mówię dobrze waszym językiem, to musicie sami słyszeć. Wyście Nestorahowie?
— Tak nazywają nas muzułmanie.
— I ja jestem chrześcijaninem.
— Ty? — zaśmiał się znowu. — Jesteś hadżim; miałeś kuran na szyi i nosisz odzież muzułmańską. Chcesz nas oszukać.
— Mówię prawdę!
— Powiedz nam, czy Sidna Marryam jest Matką Boską?
— Jest nią.
— Powiedz nam, czy kapłan może mieć żonę?
— Wielu jest to wzbronione.
— Powiedz mi, czy jest więcej, czy mniej niż trzy sakramenty?
— Jest ich więcej.
Mimo wielkiego niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdowałem, ani przez myśl nie przeszło, wypierać się wiary. Skutek tego usłyszałem natychmiast.
— Wiedz zatem, że Sidna Myrryam porodziła tylko człowieka, że kapłan może się żenić i że są tylko trzy sakramenty: komunja, chrzest i kapłaństwo. Jesteś muzułmaninem; a jeśli jesteś chrześcijaninem, to chyba fałszywym i należysz do tych, którzy wysyłają swoich kapłanów, aby Kurdów, Turków i Persów szczuli przeciwko nam. To jeszcze gorsze, niż gdybyś był wyznawcą fałszywego proroka. Twoi ludzie zranili kilku z naszych; zapłacisz za to krwią swoją!
— Podajecie się za chrześcijan, a pragniecie krwi! Cośmy wam zrobili, my dwaj? Nie wiemy nawet, czy to wy napadliście beja, czy też on napadł na was.
— Oczekiwaliśmy go; wiedzieliśmy bowiem, że przybędzie na polowanie do parowu, ale umknął nam wraz ze wszystkimi swoimi ludźmi. To ci powiadamy.
— Dokąd nas prowadzicie?
— Dowiesz się, gdy tam przybędziemy.
— Uwolnijcie mnie przynajmniej z tego położenia i pozwólcie mi siedzieć na koniu.
I my to wolimy. Ale będziemy cię musieli przywiązać, żebyś nie mógł umknąć.
— Zróbcie to!
— Kto jest twój towarzysz? Zranił on nam dwu ludzi, zastrzelił konia i mówi językiem, którego nie rozumiemy?
— To Anglik.
— Anglik? Miał przecież kurdyjskie ubranie!
— Bo najwygodniejsze w tym kraju.
— Czy to misjonarz?
— Nie.
— Czego tu chcecie?
— Podróżujemy po Kurdystanie, aby zobaczyć jacy są tutaj ludzie, jakie zwierzęta, rośliny, miasta i wsie.
— To bardzo źle dla was, bo w takim razie jesteście szpiegami. Po co się troszczycie o ten kraj! My nie przychodzimy do waszego, aby oglądać waszych ludzi, miasta i wsi. Posadźcie go na koniu i zwiążcie razem z tamtym, który ma być Anglikiem. Sprzążcie także razem ich konie!
Rozkazu tego posłuchano natychmiast. Ci ludzie mieli z sobą tyle rzemieni i sznurów, że liczyli widocznie na połów znacznie większy. Przeciągnięto sznury między mną i Lindsayem tam i napowrót tak, że ucieczka jednego z nas dwu była niemożebna. Anglik patrzył na te zarządzenia z wyrazem oczu, nie dającym się opisać, a potem zwrócił się do mnie twarzą, którą szarpały gorzkie uczucia całego świata. Mocno ściśnięte usta tworzyły półkole z sięgającymi do szczęki dolnej końcami, a nos bezbarwny zwisał w dół jak zaśnieżona, zmarznięta na twardo flaga żałobna.
— No, sir? — spytałem.
Skinął powoli głową dwa czy trzy razy i rzekł:
— Yes!
Nie potrzeba było więcej prócz tego jednego słowa, gdyż w jego tonie odbrzmiewał cały świat wykrzykników.
— Jesteśmy pojmani — zacząłem.
— Yes!
— I pół nadzy.
— Yes!
— Jak się to stało?
— Yes!
— A do licha z waszem: yes! Pytałem, jak się to stało, że nas wzięto do niewoli.
— Jak po kurdyjsku szelma albo łajdak?
— Szelma: hajlebaz, a łajdak: herambaz.
— Więc zapytajcie tych hajle- i herambazów, jak im się udało nas wyłowić!
Dowódca musiał usłyszeć wyrazy kurdyjskie; obrócił się i zapytał:
— Co macie do gadania?
— Towarzysz opowiada mi, jak dostaliśmy się w wasze ręce — odrzekłem.
— Więc mówcie po kurdyjsku, żebyśmy także słyszeli!
— On nie umie po kurdyjsku!
— Nie mówcie zatem rzeczy, na które nie możemy zezwolić!
Odwrócił się znowu w przekonaniu, że wydał rozkaz bardzo dobry. Byłem jednak wielce zadowolony, że nam w ogóle nie zakazał rozmawiać. Kurd uczyniłby to z pewnością. Więzy nasze nie były także zbyt uciążliwe. Nogi nam tak związano, że od mej lewej ręki i nogi wiódł sznur pod brzuchy końskie do prawych członków Anglika. Oprócz tego sprzężono nasze konie. Same ręce były wolne tak, że mogliśmy trzymać cugle. Nasi obecni panowie życia skorzystaliby wiele na jednym kursie u dzikich Indjan.
— Więc opowiadajcie, sir! — prosiłem Lindsaya.
— Well! Wywróciliście kozła, zupełnie jak wczoraj.
Wogóle zdaje się, że w tym ruchu wiele ostatnimi czasy możecie dokonać. Jechałem za wami. Rozumiecie?
— Bardzo dobrze; mówcie dalej!
— Mój koń przewrócił się przez waszego karego, należącego teraz do tego gentlemana a ja... hm! Yes!
— Aha! Wy także wywróciliście kozła?
— Well! Ale mój lepiej się udał od waszego.
— Może macie w tym ruchu więcej ćwiczenia odemnie!
— Sir, jak po kurdyjsku dziób?
— Nekul.
— Pięknie! Uważajcie zatem lepiej na swój nekul!
— Dziękuję za przestrogę, sir! Wasz sposób wyrażania się, od kiedy zajmujecie się kurdyjskim, stał się estetyczniejszym. Czyż nie tak?
— Nic dziwnego przy takiem zmartwieniu! A więc upadłem na ziemię i podnosiłem się bardzo powoli. Musiało się coś zgiąć we mnie. Strzelba odleciała daleko, pas się rozpuścił, a wszystka broń leżała na ziemi. Na to przyszły te herambazy i zabrały się do mnie.
— Broniliście się?
— Naturalnie! Mogłem jednak uchwycić tylko nóż i jeden z pistoletów, dlatego udało im się rozbroić mnie i skrępować.
— Gdzie został bej ze swoimi ludźmi?
— Nie dostrzegłem żadnego z nich, ale słyszałem, że strzelano dalej przed nami.
— Musieli dostać się pomiędzy dwa oddziały tych ludzi.
— Prawdopodobnie. Gdy uporali się ze mną, zabrali się do was. Myślałem już, żeście zabici. Są przykłady, że czasem nawet zły jeździec kark skręci w upadku. Czy nie tak, sir?
— Może być.
— Uwiązano was między dwoma szkapami i ruszyliśmy. Nasze oba konie zaanektowali.
— Czy was przesłuchiwano?
— Bardzo! Odpowiadałem też! I jak! Yes!
— Musimy uważać, w którą stronę nas uwiodą. Gdzie leży ten nieszczęśliwy parów?
— Prosto za nami.
— Tam stoi słońce, jedziemy więc na południowy wschód. Czy podoba wam się w Kurdystanie tak, jak przedtem, kiedy to trafiliście niedźwiedzia?
— Hm! miejscami nędzny kraj! Kto są ci ludzie?
— To Nestorjanie.
— Przepyszna sekta chrześcijańska! Nie, sir?
— Kurdowie postępowali względem nich często z takiem okrucieństwem, iż nie można się dziwić, że raz pomyśleli o odwecie.
— Ależ mogli zaczekać z tem na inny czas. Co teraz czynić, sir?
— Nic. Przynajmniej teraz.
— Nie uciekać?
— W takim stanie, w jakim się znajdujemy?
— Hm! Było piękne ubranie! Cudowne! Już go niema! W Gumri dostaniemy inną idzież.
— To byłoby najmniejsze, ale bez konia i broni nie umykam. Jak z waszymi pieniędzmi? — spytałem.
— Niema! A wasze?
— Niema! Było zresztą niewiele.
— Ładna gospodarka, sir! Jak myślicie, co z nami zrobią?
— Życie nasze nie jest zagrożone. Wypuszczą nas prędzej, czy później, ale czy odzyskamy naszą własność, to bardzo wątpliwe.
— Zostawicie waszą broń?
— Nigdy, żebym nawet miał szukać i zbierać ją po kawałku w Kurdystanie!
— Well! Szukam z wami!
Przejechaliśmy przez szeroką dolinę, dzielącą dwa pasma wzgórz, od północnego zachodu ku południowemu wschodowi. Potem dostaliśmy się pomiędzy górami na płaskowzgórze, z którego widać było na wschód domostwa kilka miejscowości i rzekę, zlewisko kilku potoków. W tej okolicy musiały leżeć Murghi i Lican, gdyż wedle mego przekonania zostawiliśmy już Seraruh za sobą.
Tu na górze zatrzymaliśmy się pod dębami. Jeźdźcy zsiedli z koni, a nam pozwolono uczynić to samo. Następnie przywiązano nas razem do pnia dębowego, poczem wszyscy dobyli, co mieli do jedzenia, a nam pozwolono temu się przypatrywać. Lindsay odkrząknął z niezadowoleniem i mruknął:
— Wiecie, na co się najbardziej cieszyłem?
— No, na co?
— Na szynkę niedźwiedzią i na łapy.
— Niechaj wam przejdzie ten apetyt! Czy jesteście głodni?
— Nie, jestem syty złością! Patrzcie na tego nicponia! Nie umie poradzić sobie z rewolwerami.
Ludzie ci mogli sobie teraz wszystko, co nam zabrali, spokojnie oglądnąć. Widzieliśmy własność naszą, wędrującą z rąk do rąk. Obok pieniędzy, które natychmiast troskliwie schowano, zwróciła najwięcej broń nasza uwagę nowych właścicieli. Dowódca trzymał w ręku oba rewolwery, obracał je na wszystkie strony, aż wreszcie zwrócił się do mnie:
— Czy to broń?
— Tak.
— Do strzelania?
— Tak.
— Jak to się robi?
— Tego nie można powiedzieć, to trzeba pokazać.
— Pokaż nam to! Temu człekowi nie przyszło wcale na myśl, iż ten mały przedmiot mógłby stać się dlań niebezpiecznym.
— Nie pojąłbyś tego — rzekłem.
— Czemu nie?
— Musiałbyś przedtem poznać budowę i użycie tamtej drugiej strzelby.
— Którą masz na myśli?
— Tę po twej prawej ręce.
Miałem na myśli sztucer, opatrzony tak samo, jak rewolwer, przyrządem ochronnym, z którym człowiek ten nie umiał dać sobie rady.
— Więc objaśnij mi! — rzekł.
— Powiedziałem ci już, że to można tylko pokazać.
— Masz tu strzelbę!
Podał mi ją. Skoro tylko poczułem broń w ręku, wydało mi się, jak gdybym nie potrzebował się już niczego obawiać.
— Daj mi nóż, żebym mógł kurek otworzyć! — rzekłem teraz.
Podał mi nóż, którego końcem odsunąłem klapę, chociaż mogłem to uczynić najlżejszem pociśnięciem palca i zatrzymałem potem nóż w ręku.
— Powiedz mi, do czego mam strzelać?
Oglądnął się i rzekł:
— Czy jesteś dobrym strzelcem?
— Jestem.
— Więc zestrzel mi jedną z tamtych galasówek.
— Zestrzelę ich pięć, chociaż raz tylko nabiję strzelbę.
— To niemożebne!
— Mówię prawdę. Czy nabić?
— Nabij! — To musisz mi podać worek, który wisiał u mego pasa. Przytwierdziłeś go do twojego.
Strzelba była nabita, lecz szło mi o posiadanie nabojów.
— Co to, te drobne rzeczy tam w worku?
— Pokażę ci to. Kto ma coś takiego, nie potrzebuje ani kulani prochu, jeżeli chce strzelać.
— Widzę, że nie jesteś Kurdem, bo masz rzeczy, jakich jeszcze w tym kraju nie było. Czyś naprawdę chrześcijanin?
— I dobry.
— Powiedz mi Ojcze nasz!
— Mówię słabo po kurdyjsku, dlatego wybaczysz mi, jeśli zrobię kilka błędów.
Zadałem sobie trudu, aby spełnić to zadanie. On wtrącił wprawdzie kilka poprawek, bo nie znałem słów „pokuszenie“ i „wieczność“, ale w końcu zauważył z zadowoleniem:
— Rzeczywiście muzułmaninem nie jesteś, bo nie wypowiedziałbyś nigdy modlitwy chrześcijan. Strzelby nie nadużyjesz i dlatego dam ci ten worek.
Towarzyszom jego nie wydało się postępowanie to niestosownem, ani nieostrożnem. Należeli do narodu, któremu jego ciemiężyciele przez długi czas wydzierali broń z ręki, więc nie umieli ocenić jej wartości w ręku energicznego człowieka. Byli zresztą bardzo ciekawi pouczenia, którego im miałem udzielić.
Wyjąłem jeden nabój i udawałem, że nabijam. Potem wymierzyłem w górę i wskazałem gałąź, z której zniknąć miało pięć galasówek. Wypaliłem pięć razy i galasówek nie było. Zdumienie tych prostych Ludzi było bezgraniczne.
— Ile razy możesz wystrzelić z tej flinty?
— Ile razy zechcę.
— A z tych małych strzelb?
— Także bardzo wiele razy. Czy objaśnić ci, jak się z niemi trzeba obchodzić? Położyłem sztuciec obok siebie na ziemi i sięgnąłem po oba podane mi rewolwery. Lindsay obserwował każdy mój ruch z ogrommem napięciem.
— Powiedziałem wam, że jestem chrześcijaninem z Zachodu. Bez przymusu nigdy nie zabijamy człowieka, ale raz zaczepionych nikt nas nie zwycięży, bo mamy cudowną broń, wobec której niema ocalenia. Jest was przeszło trzydziestu dzielnych wojowników, a gdybyśmy dwaj nie byli przywiązani do drzewa, uporalibyśmy się z wami wszystkimi w przeciągu trzech minut. Czy wierzysz temu?
— My także mamy broń! — rzekł z odcieniem lekkiej obawy.
— Nie zdołalibyście z niej zrobić użytku, bo ktoby pierwszy chwycił za włócznię lub flintę, zginąłby też najpierwszy. Gdybyście jednak nie próbowali oporu, nie uczynilibyśmy wam nic złego, lecz rozmawialibyśmy z wami spokojnie.
— Tego wszystkiego nie możecie uczynić, gdyż jesteście przywiązani do drzewa.
— Masz słuszność, ale gdybyśmy chcieli, bylibyśmy wnet wolni — odpowiedziałem w tonie spokojnego objaśnienia. — Ten sznur owija się tylko dokoła naszego brzucha i dokoła drzewa. Dałbym mojemu towarzyszowi obie te małe strzelby tak, jak teraz to czynię, potem wziąłbym nóż, jedno cięcie rozcina sznury i jesteśmy wolni. Widzisz to?
Zupełnie tak, jak mówiłem, uczyniłem to wszystko. Stałem pod drzewem wyprostowany ze sztućcem w ręku, a Lindsay z obydwoma rewolwerami. Uśmiechnął się do mnie szeroko, czujny na wszystko, co czyniłem, bo moich słów nie rozumiał.
— Jesteś człowiekiem rozumnym — rzekł dowódca — ale nie potrzeba było niszczyć nam tego sznura. Usiądź i opisz nam te dwie małe strzelby!
— Powiedziałem ci już, że tego nie można wytłumaczyć, lecz trzeba pokazać, a pokażę wam, skoro uczynicie to, czego od was żądam.
Nareszcie zaczęło mu się wyjaśniać, że to na serjo. Wstał, a za nimi inni, chwytając broń.
— Czego żądasz? — zapytał groźnie.
— Wysłuchaj mnie spokojnie! Nie jesteśmy zwykłymi wojownikami, lecz emirami, którym należy się szacunek nawet wówczas, gdy się do niewoli dostaną. Wyście nas natomiast obrabowali i skrępowali, jak gdybyśmy byli rozbójnikami. Żądamy, żebyście oddali nam wszystko, co do nas należy!
— Nie zrobimy tego!
— Spełnię więc twoje życzenie i pokażę ci, jak się tej broni używa. Zapamiętaj to sobie dobrze: pierwszy, kto zechce do nas wystrzelić lub pchnąć nas, musi też zginąć najpierwej! Pomówimy lepiej w spokoju, zamiast was zabijać.
— Padniecie także!
— Ale przedtem wy prawie wszyscy!
— Musimy was związać, gdyż mamy was zaprowadzić do naszego meleka.
— Nie zaprowadzicie nas do meleka, jeśli zechcecie nas wiązać, bo będziemy się bronić; jeżeli zaś oddacie nam wszystko, co jest nasze, to pójdziemy z wami dobrowolnie; gdyż możemy wtedy stanąć przed nim jak emirowie.
Ci poczciwi ludziska nie byli bynajmniej krwi chciwi i porządnie się bali naszej broni. Spoglądali na siebie i szeptali coś po cichu, wreszcie spytał dowódca:
— Czego żądasz napowrót?
— Ubrań.
— Dostaniesz je.
— Pieniędzy i wszystkiego, co było w naszych kieszeniach.
— To musimy zatrzymać i oddać melelkowi.
— I broń.
— I to musimy zatrzymać, bo użyjecie jej przeciw nam.
— Wkońcu żądamy oddania koni.
— Żądasz niemożliwości!
— No to dobrze. Wy też będziecie temu winni, gdy będziemy zmuszeni sami wziąć sobie to, co jest naszą własnością. Jesteś dowódcą i schowałeś sobie naszą własność. Muszę cię zabić, aby ją otrzymać z powrotem.
Podniosłem strzelbę, a Lindsay wyciągnął przed siebie oba rewolwery.
— Stój, nie strzelaj! — krzyknął dowódca. — Jeżeli rzeczywiście pójdziesz za nami, to oddamy wam wszystko.
— Pójdę — odrzekłem.
— Przysięgnij nam!
— Przyrzekam, a to znaczy tyle, co przysięga!
— I nie zrobisz użytku z broni? — Nie; chyba dla koniecznej obrony.
— Więc dostaniesz wszystko.
Pomówił znowu cicho ze swoimi. Wyglądało, jak gdyby im tłumaczył, że mienie nasze będzie jednak ich własnością. Wreszcie położyli wszystko przed nami tak, że nie brakło niczego. Przywdzialiśmy nasze ubrania, a podczas tego pytał mnie Lindsay o rezultat układów. Gdy skończyłem, ułożyła się twarz jego w fałdy, świadczące o pełnym wątpliwości namyśle.
— Coście zrobili, sir? Mieliśmy tak pięknie w ręku naszą wolność!
— Tak sądzicie! Musielibyśmy walczyć w każdym razie.
— Wystrzelalibyśmy ich wszystkich!
— Pięciu lub dziesięciu, ale potem byłoby po nas. Cieszcie się, że mamy znów nasze rzeczy! Reszta na potem!
— Dokąd nas prowadzą?
— O tem dowiemy się dopiero. Zresztą bądźcie pewni, sir, że nas przyjaciele nasi nie opuszczą. Co do Halefa jestem pewny, że uczyni wszystko, by nam dopomóc.
— Sądzę także tak. Dzielny chłop!
Wziąwszy wszystko na siebie, dosiedliśmy koni i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kosztowałoby mię tylko jedno ściśnięcie konia nogami, aby się wydostać na wolność, lecz dałem słowo i musiałem go dotrzymać. Jechałem obok dowódcy, który nie odwracał od nas wzroku, pełnego obaw.
— Pytam cię po raz drugi, dokąd nas wiedziesz? — zagadnąłem dowódcę.
— O tem postanowi melek.
— Gdzie on się znajduje?
— Zaczekamy na niego na zboczu góry.
— Który to melek?
— Z Lican.
— Jest więc teraz w Lican i nadjedzie dopiero później?
— Popędził za bejem z Gumri.
— Ah! A czemu odłączyliście się od niego?
— Nie potrzeba mu było naszej pomocy, bo widział, że przy beju było tylko niewielu ludzi; wracając, natknęliśmy się na was.
W ten sposób zagadka się rozwiązała. Nieprzyjaciel był w takiej liczbie, że przyjaciele nasi nie zdołali się przebić i pospieszyć do nas.
Droga zaczęła teraz wieść w dół i niebawem ujrzeliśmy przed sobą dolinę Cabu, rozciągającą się wzdłuż na wiele godzin drogi. Po dwu godzinach dotarliśmy do samotnej osady, złożonej z czterech zaledwie budynków, z których trzy były z gliny, a czwarty z silnego kamiennego muru. Był to dom piętrowy z ogrodem po tylnej stronie.
— Zostaniemy tutaj — rzekł dowódca.
— Do kogo ten dom należy?
— Do brata melekowego. Zaprowadzę cię do niego.
Zatrzymaliśmy się przed domem, a w chwili, kiedy zsiadałem z konia, doleciało nas głośne wycie przerywane chwytaniem oddechu. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy psa, zbiegającego ze zbocza w potężnych podskokach. Był to mój Dojan, którego na krótki czas przed napadem oddałem w opiekę Halefowi. Sznur, na którym prowadził go służący, był zerwany, a instynkt dzielnego zwierzęcia naprowadził je na mój ślad. Dałem mu w zęby cugle mego konia i byłem pewny, że go nikt nie uprowadzi niepostrzeżenie. Następnie kazano nam wejść do domu. Dowódca wyszedł z nami po schodach i wskazał nam pokoik, w którym mieliśmy czekać. Trwało chwilę, zanim powrócił.
— Wejdźcie — rzekł — ale złóżcie broń przedtem!
— Skąd to żądanie?
— Brat meleka jest kapłanem.
— U którego ty jednak byłeś z bronią przy sobie.
— Jestem jego przyjacielem.
— Ah! Boi się nas?
— Tak jest.
— Możesz być spokojnym. Jeśli ma rzetelne zamiary, nie narazi się na niebezpieczeństwo z naszej strony.
Wprowadził nas do komnaty, w której znajdował się właściciel domu, człowiek słaby i stary o twarzy ospowatej i nieprzyjemnego wejrzenia. Dowódca wyszedł na jego skinienie.
— Coście za jedni? — spytał, nie pozdrowiwszy nas.
— Coś ty za jeden? — spytałem w tym samym krótkim tonie.
Zmarszczył czoło.
— Jestem bratem meleka z Lican.
— A myśmy jeńcami meleka z Lican.
— Zachowanie twoje nie wygląda na to, żebyś był jeńcem.
— Bo jestem nim dobrowolnie i wiem o tem bardzo dobrze, że nim będę niedługo.
— Dobrowolnie? Przecież ciebie pojmano!
— A my uwolniliśmy się sami i poszliśmy z wolnej woli za waszymi ludźmi, aby nie odbierać im życia. Czy ci tego nie opowiedziano?
— Nie wierzę temu.
— Nauczysz się wierzyć.
— Byłeś u beja z Gumri. — ciągnął dalej.
— Skąd się wziąłeś u niego?
— Miałem go pozdrowić od krewnych.
— Nie jesteś więc jego wasalem?
— Nie. Jestem obcy w tym kraju.
— I chrześcijaninem, jak słyszałem.
— Słyszałeś prawdę.
— Ale chrześcijaninem, wyznającym fałszywą naukę.
— Jestem przekonany o jej prawdziwości.
— Czy nie jesteś misjonarzem?
— Nie. A czy ty jesteś kapłanem?
— Chciałem niegdyś nim zostać.
— Kiedy melek tu będzie?
— Dziś jeszcze, ale godzina nie oznaczona.
— Czy mam aż do tego czasu zostać w tym domu?
Kiwnął głową, a ja pytałem dalej:
— Ale jako co?
— Jako to, czem jesteś. Jako jeniec.
— A kto mnie zatrzyma?
— Moi ludzie i twoje słowo.
— Twoi ludzie nie zdołają mnie zatrzymać, a przyrzeczenie swoje już spełniłem. Powiedziałem, że pójdę za nimi i tak zrobiłem.
Zdawało się, że się namyśla.
— Może masz słuszność. Nie będziesz więc moim więźniem, lecz moim gościem.
Klasnął w ręce, a na ten znak ukazała się stara kobieta.
— Przynieś kawę, fajki i rogoże.
Wniesiono najpierw rogoże, na których musieliśmy zasiąść po obu stronach człowieka, zwanego kapłanem dlatego, że niegdyś być nim zamierzał. Zrobił się bardziej przyjacielskim, a kiedy wniesiono fajki, był nawet tak łaskaw, że sam je dla nas zapalił. Rozpytywałem go o stosunki wśród nestorjańskich Chaldejczyków, i dowiedziałem się rzeczy, od których istotnie włosy mogły wstawać na głowie.
Wojownicy rozłożyli się dokoła domu. Byli to, jak się później dowiedziałem, biedni prości rolnicy, a zatem ludzie, nie doznający szacunku ze strony nomadów i innych warstw ludności, które trudnią się rzemiosłem wojennem. Nie umieli władać bronią, a z kilku nieopatrznych wzmianek naszego gospodarza wywnioskowałem, że z ich dziesięciu flint, pięć zaledwie zdolnych było do strzału.
— No, ale jesteście pewnie zmęczeni — rzekł, kiedy wypiliśmy kawę. — Pozwólcie, że wskażę wam wasz pokój!
Wstał i drzwi otworzył. Stanął pozornie dla uprzejmości z boku, aby wpuścić nas pierwszych, zaledwie jednak zdołaliśmy próg przestąpić, zatrzasnął drzwi za nami i zasunął rygiel.
— Ah! Co to jest! — spytał Lindsay.
— Złośliwa przebiegłość. Co dalej?
— Pozwoliliście się wykierować na dudka!
— Nie. Przeczuwałem coś w tym rodzaju.
— Czemu weszliście, skoroście przeczuwali?
— Bo chciałem wypocząć. Kości mnie bolą z upadku.
— Mogliśmy gdzieindziej, a nie tu jako więźniowie!
— Nie jesteśmy w niewoli. Przypatrzcie się drzwiom, które obejrzałem sobie już podczas naszej rozmowy. Kopnąć kilka razy, albo uderzyć raz kolbą i rozlecą się.
— Zróbmy to zaraz!
— Niema niebezpieczeństwa.
— Czy zaczekacie, póki nie nadejdzie więcej ludzi? Teraz byłoby łatwo dosiąść koni i odjechać.
— Nęci mnie ta przygoda. Mamy doskonałą sposobność poznać stosunki tych chrześcijańskich sekciarzy.
— Nie bardzom tego ciekawy; wolę wolność!
Wtem usłyszałem gniewne warknięcie mego psa, a następnie owo dobrze mi znane szczeknięcie, które dowodziło, że się broni przed napastnikiem. Jedyny otwór okienny, tak mały, że głowy niepodobna zeń było wychylić, leżał po drugiej stronie. Nie mogłem więc zobaczyć, co się dzieje. Wtem usłyszałem krótkie szczekanie, a zaraz potem krzyk ludzki. Wobec tego nie mogłem zostać na górze.
— Chodźcie, sir!
Wsparłem się ramieniem o drzwi, lecz poddały się tylko niewiele.
— Weźcie kolbę! — rzekł Lindsay, chwytając równocześnie swą strzelbę.
Kilka uderzeń wystarczyło do wywalenia drzwi. W komnacie, w której siedzieliśmy poprzednio, stali czterej ludzie, mający nas zapewne pilnować, gdyż stanęli naprzeciw nas z podniesionemi strzelbami, ale bez widocznego zamiaru traktowania sprawy na serjo.
— Stać! Zostańcie tutaj! — rzekł jeden z nich przyjaźnie.
— Zróbcie to wy za nas narazie!
Odsunąłem go na bok i zbiegłem na dół, gdzie obecni otoczyli kołem nasze konie. U ich stóp leżał gościnny gospodarz, a pies na nim.
— Sir, precz? — spytał Lindsay.
— Tak.
W mgnieniu oka dosiedliśmy koni.
— Stać! Strzelamy! — zawołało kilka głosów.
Kilka strzelb zwróciło się do nas, lecz nie zważaliśmy na to.
— Dojan, geri!
Pies zerwał się. Chwyciłem strzelbę, zatoczyłem nią młyńca dokoła głowy, Anglik zrobił to samo, a konie wyniosły nas poza koło. Padły dwa strzały, ale nam nic nie zrobiły, natomiast wszyscy Nestorjanie dosiedli z wielkim krzykiem koni, aby nas ścigać. Cała przygoda miała, od chwili pojmania nas, przebieg niemal komiczny, co było dowodem, że tyranja może cały naród nerwów pozbawić. Czem bylibyśmy obydwaj wobec tej przewagi, gdyby Nestorjanie mieli jeszcze jakiś rdzeń silny!
Nie zważając na nich już wcale, pojechaliśmy, jak można było najprędzej, drogą, którą przybyliśmy tutaj. Kiedy docieraliśmy do szczytu wzgórza, prześladowcy pozostali już daleko za nami.
— Przed tymi już jesteśmy bezpieczni! — zauważył Lindsay.
— Ale są jeszcze inni.
— Jak to?

— Mogą nas spotkać.
— To zejdziemy im z drogi!
— Nie da się to na każdem miejscu.
— Więc przerąbiemy się!
— Nie łatwoby to nam poszło. Zdaje mi się, że nasi Nestorjanie byli w orszaku meleka tylko zbędną, tchórzliwą i źle uzbrojoną gromadą, którą odesłał, aby mu nie zawadzała. Odważyli się rzucić na nas, gdyż było nas tylko dwu i dlatego, że znajdowaliśmy się w położeniu, niedopuszczającem obrony.
— Nie dam się już jednakże schwytać! Yes!
— Ja także nie mam ochoty, ale człowiekowi trudno przewidzieć, co go spotka.
Przebyliśmy szybko płaskowzgórze, gdzie odpoczywaliśmy poprzednio, zatrzymaliśmy się tam, a ja dobyłem z torby przy siodle lunety, aby przejrzeć leżące przed nami doliny i zbocza. Nie zauważywszy nic takiego, coby dawało powód do obawy, ruszliśmy na dół doliną. Wkońcu dostaliśmy się po długiej jeździe na miejsce, gdzie nas pojmano. Lindsay chciał zboczyć na prawo, gdyż tam leżała Mia i miejsce naszego polowania; zawahałem się jednak.
— Czy nie pojechaćby nam tu w lewo? — zapytałem. — Tam napadnięto na naszych. Trzeba koniecznie oglądnąć pobojowisko.
— Wszystkich zastaniemy w Mii, albo w Gumri — rzekł.
— Gumri leży po lewej stronie. Chodźcie!
— Wdacie się w nowe niebezpieczeństwo!
Zboczyłem, nie odpowiadając już, w lewo, a on za mną z pewnem niezadowoleniem.
Zobaczyłem korzeń, na którym koń mój się potknął, a może o siedemset kroków dalej znaleźliśmy zabitego konia bez siodła i bez uzdy. Rzadka trawa i niskie zarośla były podeptane, a zbryzgane krwią głazy wskazywały, że tu się walka odbyła. Ślady jej wiodły nadół; Kurdowie umknęli, a Nestorjanie pośpieszyli za nimi. To podnieciło Anglika. Nie pomnąc na swoje poprzednie ostrzeżenie, ruszył kłusem.
— Chodźcie, sir! Musimy zobaczyć, jak poszło! — zawołał do mnie.
— Ostrożnie! — upomniałem go. — Dolina jest szeroka i otwarta. Jeżeli nieprzyjaciel teraz powraca, zauważy nas, a wówczas już po nas.
— Nic mnie to nie obchodzi! Musimy naszym dopomóc!
— Nie potrzebują nas teraz!
Nie dał się wstrzymać i musiałem jechać za nim po otwartym terenie, podczas gdy wolałbym był ukryć się pod drzewami.
Dalej na dół tworzyła dolina zakręt, którego wewnętrzne zgięcie dochodziło prawie do potoku i nie pozwalało nam spojrzeć dalej. Nieopodal leżał nagi trup Kurda, co można był poznać po kosmyku włosów na głowie. Objeżdżaliśmy właśnie to zgięcie, gdy naraz załomotało w rosnących na zboczu drzewach i zaroślach i w mgnieniu oka otoczyło nas mnóstwo uzbrojonych postaci. Dwaj z nich pochwycili konia za uzdę, a kilku innych uczepiło mi się u rąk i nóg, aby mi przeszkodzić w obronie. Tak samo postąpili z Anglikiem. Tkwił w tak gęstym kłębie nieprzyjaciół, że koń jego mógł się zaledwie poruszać. Wołano coś do niego, ale nic nie rozumiał i tylko na mnie wskazywał.
— Kto wy? — spytał mnie jeden z nich.
— Jesteśmy przyjaciółmi Nestorahów. Czego od nas chcecie?
— My nie jesteśmy Nestorahami. Tak nazywają nas tylko nasi wrogowie i ciemiężyciele. Jesteśmy Chaldejczycy, a wy Kurdowie.
— Nie jesteśmy ani Kurdami, ani Turkami, ani Arabami, nosimy tylko odzież tego kraju. Jesteśmy ferinhami[2].
— Skąd jesteście?
— Ja jestem Frankiem, a mój towarzysz, to Inglis.
— Inglisi, to źli ludzie. Zaprowadzę was do meleka, by was osądził.
— Gdzie on?
— Dalej na dole. Jesteśmy przednią strażą i widzieliśmy was, gdyście nadjeżdżali.
— Pojedziemy za wami; puśćcie nas!
— Zsiadaj! — Pozwól mi pozostać na koniu! Upadłem i źle mi chodzić.
— Więc jedźcie, a my poprowadzimy wasze konie, ale gdybyście spróbowali uciekać, lub użyć broni, zastrzelimy was!
To brzmiało stanowczo i wojowniczo. Ludzie ci robili też całkiem odmienne wrażenie od tych, którzy nas poprzednio pojmali. Poprowadzono nas doliną na dół. Obok szedł pies ze zwróconemi na mnie ciągle oczyma i nie atakował nikogo, gdyż zachowywałem się spokojnie.
Do strumienia wpadał mały potok poboczny, płynąc z doliny poprzecznej, tworzącej przy swojem ujściu do głównej szeroką wnękę. Tu obozowało około sześciuset wojowników, rozrzuconych obok siebie grupami, podczas gdy konie ich pasły się nieopodal. Nasze zjawienie się wywołało poruszenie, ale nikt na nas nie wołał.
Zaprowadzono nas do grupy największej. W pośrodku siedział silnie zbudowany mężczyzna, który dał znak naszym towarzyszom.
— To wy ich przyprowadzacie? — rzekł do nich. — Wracajcie na posterunek!
Zapowiedziano mu więc nasze przybycie już wówczas, kiedy, nic nie przeczuwając, mieliśmy im wpaść w ręce. Melek trochę był podobny do brata, ale moje oczy odwróciły się od niego ku innej grupie. Siedzieli tam rozbrojeni i otoczeni dokoła strażą bej z Gumri, Amad el Ghandur i Halef z kilku Kurdami, ale żaden z nich nie był związany. Mieli na tyle przytomności umysłu, że zachowali się na nasz widok spokojnie.
Melek skinął na nas głową, żebyśmy zsiedli.
— Zbliżcie się! — rozkazał.
Wszedłem w środek koła i usiadłem sobie bez zakłopotania obok niego, a Anglik uczynił to samo. Dowódca spojrzał na nas zdziwiony, lecz nie powiedział nic na nasze zuchwale zachowanie.
— Czy broniliście się przy pojmaniu?
— Nie — odparłem krótko.
— Wszak broń nosicie!
— Czemu mielibyśmy zabijać Chaldejczyków, skoro jesteśmy ich przyjaciółmi! Są chrześcijanami tak samo jak i my.
Jął nadsłuchiwać, a potem spytał:
— Jesteście chrześcijanami? Z którego miasta?
— Nie znasz miasta, z którego pochodzimy. Leży daleko stąd na Zachodzie, dokąd jeszcze żaden Kurd się nie dostał.
— Więc jesteście Frankami? Może z Inglistanu?
— Mój towarzysz pochodzi z Inglistanu?
— Ale tyś nie jest Frankiem.
— Czemu nie!
— Widzę, że nosisz kuran jak hadżowie.
— Kupiłem go tylko, aby poznać wiarę i naukę muzułmanów.
— Postępujesz niedobrze. Chrześcijaninowi nie wolno poznawać innej nauki, prócz własnej. Jeśli jednak jesteście Frankami, to poco przybywacie do naszego kraju?
— Zobaczyć, czy będzie można handel z wami prowadzić.
— Jakie przynieśliście towary?
— Nie przynieśliśmy nic jeszcze. Chcemy najpierw zobaczyć, czego wam potrzeba i powiedzieć to potem naszym kupcom.
— Na co nosicie tyle broni, sikoro tylko dla handlu do nas przybywacie?
— Broń jest prawem wolnego człowieka; kto jeździ bez broni, tego uważają za sługę.
— Powiedzcie zatem swym kupcom, żeby nam broni przysłali, gdyż znajduje się tu wielu ludzi, którzy pragną zostać wolnymi. Musicie być bardzo odważnymi mężami, skoro ośmielacie się podróżować po tak dalekich krainach. Czy macie tu kogo, ktoby was chronił?
— Tak. Mam przy sobie budjeruldi padyszacha.
— Pokaż je!
Pokazałem mu dokument i przekonałem się, że umiał czytać; był więc człowiekiem wykształconym. Oddał mi pismo.
— Znajdujesz się pod ochroną, która ci tu nic pomóc nie może; widzę jednak, że nie jesteście zwykłymi wojownikami, a to dla was korzystne. Czemu tylko sam mówisz, czemu nie mówi też twój towarzysz!
— Rozumie tylko swój język ojczysty.
— Co robicie tu w tej odległej okolicy?
— Zobaczyliśmy ślady walki i poszliśmy za niemi.
— Gdzie spaliście ostatniej nocy?
— W Gumri — odrzekłem bez wahania.
Podniósł głowę, jakby zaskoczony niespodzianie, i spojrzał na nas ostro.
— I ty śmiesz mi to mówić?
— Tak, bo to prawda.
— Więc jesteś przyjacielem beja! Co to znaczy, że nie walczyłeś u jego boku?
— Zostałem w tyle i nie mogłem się już dostać do niego, gdy był w niebezpieczeństwie, gdyż twoi ludzie wcisnęli się pomiędzy niego i nas.
— Zaatakowali was?
— Tak jest.
— Czyście się bronili?
— Mało. W chwili, gdy nadeszli, padliśmy razem z końmi. Ja leżałem bez przytomności, a mój towarzysz swoją broń zgubił. Zabito jednego konia, a dwu ludzi zraniono.
— Co się potem stało?
— Rozebrano nas aż do bielizny, przywiązano do koni i zaprowadzono do twego brata.
— A teraz znowuście tutaj?
Opowiedziałem mu dokładnie wszystko od pierwszej chwili naszej niewoli aż do obecnej minuty. Oczy jego otwierały się coraz szerzej, wreszcie wybuchnął okrzykiem zdumienia:
— Katera Aiza — Na Chrystusa, panie! I ty wszystko mi to opowiadasz? Jesteś albo wielkim bohaterem, albo bardzo lekkomyślnym człowiekiem, albo też szukasz śmierci!
— Nic z tego wszystkiego. Opowiadam ci wszystko, ponieważ chrześcijaninowi kłamać nie wolno, i ponieważ podoba mi się twe oblicze. Nie jesteś rozbójnikiem, ani tyranem, przed którym drżećby potrzeba, lecz rzetelnym księciem swoich, miłujesz prawdę i pragniesz ją słyszeć.
— Chodih, masz słuszność, a że mówisz prawdę, to twoje szczęście. Gdybyś był kłamał, byłbyś zgubiony, jako tamci inni!
Wskazał na grupę jeńców.
— Skąd byłbyś wiedział, że kłamię?
— Znam cię. Czy nie jesteś tym, który walczył z Haddedibnami przeciwko ich nieprzyjaciołom?
— Jestem tym człowiekiem.
— Czy nie jesteś tym, który walczył z Dżezidami przeciw mutessaryfowi z Mossul?
— Tak, mówisz prawdę.
— Czy nie jesteś tym, który uwolnił Amada el Ghandur z więzienia w Amadijah?
— Jam to uczynił.
— I który wymusił na mutesselimie wypuszczenie dwóch Kurdów z Gumri na wolność?
— Tak jest.
Zdumiewałem się coraz bardziej. Skąd miał ten nestorjański dowódca tyle wiadomości o mej osobie?
— Skąd wiesz o tem wszystkiem, meleku?
— Czy nie uleczyłeś w Amadijah dziewczyny, która zjadła truciznę?
— Tak. Wiesz i o tem?
— Jej prababka nazywa się Marah Durimeh?
— To jej imię. Czy znasz ją?
— Była u mnie i mówiła mi o tobie wszystko, czego dowiedziała się od twego służącego, który znajduje się tam pomiędzy jeńcami. Wiedziała o tem, że będziesz może w tej okolicy i prosiła mnie, żebym ci był przyjacielem.
— Skąd wiesz, że to ja właśnie jestem tym człowiekiem?
— Czyż nie opowiadałeś o was wczoraj w Gumri? Mamy tam przyjaciela, który nam o wszystkiem donosi. Dlatego wiedzieliśmy także o dzisiejszem polowaniu i o tem, że i ty masz być na niem. To też gdy leżąc w zasadzce zobaczyłem, że zostałeś w tyle, wysłałem oddział moich ludzi, żeby cię schwytali i odprowadzili, aby ci się w walce nic złego nie stało.
Brzmiało to tak cudacznie, że trudno było uwierzyć. A jednak teraz dopiero mogłem zrozumieć zachowanie się tych ludzi, którzy nas wzięli do niewoli, chociaż poszli za daleko, zabierając nam odzież.
— Cóż chcesz teraz uczynić? — zapytałem meleka.
— Zabiorę cię do Lican, abyś był moim gościem.
— A moi przyjaciele?
— Twój służący i Amad el Ghandur będą wolni.
— Ale bej!
— On jest moim jeńcem. Zgromadzenie nasze osądzi go.
— Zabijecie go?
— Możliwe.
— Więc nie mogę pójść z tobą!
— Czemu nie?
— Jestem gościem beja i jego los jest moim losem. Będę razem z nim walczyć i zwyciężę lub zginę.
— Marah Durimeh powiedziała mi, że jesteś emirem, a więc wojownikiem walecznym. Zważ jednak, że waleczność często prowadzi do zguby, jeżeli się nie łączy z rozwagą. Twój towarzysz nie rozumiał, o czem rozmawialiśmy. Pogadaj z nim i zapytaj, co masz postanowić.
Wezwanie to było mi bardzo po myśli, ponieważ dawało mi sposobność porozumienia się z Anglikiem. Zwróciłem się też do niego:
— Sir, znaleźliśmy przyjęcie, o jakiem marzyć nie mogłem!
— Takie niedobre?
— Nie, przyjazne. Melek nas zna. Stara chrześcijanka, której wnuczkę wyleczyłem w Amadijah, opowiadała mu o nas. Mamy się udać do Lican jako jego goście.
— Well! Bardzo dobrze! Wyśmienicie!
— Ale w takim razie postąpimy, żeby tak powiedzieć, niewdzięcznie względem beja, gdyż zostanie w niewoli i zabiją go może.
— Hm! Niemiłe! Był dobry chłop!
— Oczywiście! Możeby się dało umknąć stąd z nim razem.
— Jak?
— Jeńcy nie są skrępowani i każdemu z nich konia tylko potrzeba. Jeśli szybko się zerwą, wskoczą na konie, pasące się tuż koło nich i uciekną natychmiast, to mógłbym może zasłonić im tyły, gdyż mam powody przypuszczać, że Nestorjanie nie strzelaliby do mnie.
— Hm! Ładny kawał! Znakomite!
— Ale musiałoby to się stać szybko. Czy zgoda?
— Yes! Zaczyna być zajmujące!
— Ale nie strzelamy, sir!
— Czemu nie?
— Byłoby niewdzięcznością względem meleka.
— To nas złapią!
— Nie sądzę. Mój koń dobry, wasz także, a jeżeli tamte chabety będą nawet liche, to ucieknie się w krzaki. Czyście gotowi?
— O, yes!
— Uważajcie zatem!
Odwróciłem się znów do meleka.
— Coście postanowili? — zapytał.
— Będziemy wierni bejowi.
— Więc odrzucacie mą przyjaźń?
— Nie. Ale pozwolisz nam spełnić naszą powinność. Pójdziemy teraz z tobą, lecz zapowiadam ci, że uczynimy wszystko, aby go wyswobodzić.
Uśmiechnął się i rzekł:
— A jeśli odejdziecie i zawołacie wszystkich nawet jego wojowników, to przyjdą przecież zapóźno, bo nas tu już nie będzie. Ale wy nie odejdziecie, bo muszę was zatrzymać przy sobie, skoro mu chcecie pomagać.
Powstałem, a Lindsay był już przy swoim koniu.
— Zatrzymać? — spytałem, aby zyskać na czasie, gdyż dałem Halefowi znak, przyczem skinąłem głową w stronę pasących się koni. — Sądzę, że nie powinienem być twoim więźniem.
— Zmuszasz mnie, chociaż sam mógłbyś sobie powiedzieć, że wszelkie usiłowania będą daremne.
Dostrzegłem, że mię Halef zrozumiał, gdyż poszeptał coś do drugich, a oni mu skinęli głowami, poczem spojrzał ku mnie znacząco.
— Meleku, muszę ci coś powiedzieć — rzekłem, przystępując doń i kładąc mu rękę na ramieniu, bo spostrzegłem, że chwila nadeszła. — Spójrzno tu w górę doliny!
Obrócił się plecami do więźniów i zapytał:
— Na co?
— Podczas gdy patrzysz w tę stronę — odrzekłem — stanie się za twoimi plecyma coś, co uważasz za niemożliwe.
— Co masz na myśli? — spytał zdziwiony, na co nie odpowiedziałem mu zrazu.
Istotnie zerwali się w tej chwili więźniowie, skoczyli do koni i dosiedli ich, zanim jeszcze zabrzmiał pierwszy okrzyk alarmu. Anglik siadł już także na konia i pognał za nimi talk, że poprzewracał na kupę ludzi, którzy zerwali się do pościgu.
— Twoi więźniowie uciekają — rzekłem teraz z flegmą.
Był to dziecinny podstęp, aby oczy jego i siedzących dokoła odwrócić na chwilę od więźniów, ale udał się. Melek się odwrócił.
— Za nimi! — krzyknął i skoczył do swego konia. Był to kurdyjski bułany ogier doskonałej budowy. Na tem zwierzęciu można było zbiegów bardzo prędko doścignąć. Musiałem temu przeszkodzić i dobyłem sztyletu. W chwili, gdy melek chciał właśnie uchwycić za cugle, pchnąłem konia w udo i uderzyłem go mocno. Wyrzucił w górę wszystkiemi czterema nogami i rżąc odskoczył.
— Zdrajco! — zawołał melek i rzucił się na mnie.
Odtrąciłem go, w kilku skokach dostałem się do mego konia, wskoczyłem nań i pomknąłem.
Zbiegowie wiedzieli, że w górze doliny stała straż przednia, zwrócili się więc wdół naprawo. Przemknąłem obok pierwszego ze ścigających i pędziłem, dopóki nie powstała większa między nami odległość. Wówczas stanąłem, odwróciłem się i przyłożyłem kolbę do twarzy.
— Stać, bo strzelam!
Nie słyszeli; wypaliłem więc po dwakroć i zabiłem dwa pierwsze konie. Reszta jeźdźców stropiła się i stanęła, ale inni ich napierali, więc dałem jeszcze trzy strzały. Wywołane tem wstrzymanie pościgu dało przecież zbiegom sposobność do zniknięcia nam z oczu. Teraz pojawił się melek na swym bułanie, którego złowił tymczasem. Rozejrzał się i wyrwał z za pasa pistolet.
— Zastrzelcie go! — zawołał ze złością i najechał na mnie.
Teraz ja zwróciłem konia i rzuciłem się do ucieczki. Wszystko zależało od szybkości mojego karosza. Położyłem mu dłoń między uszy.
— Rih!...
Wyciągnął się i leciał, jak wyrzucona cięciwą strzała, a długa jego grzywa, niby chorągiew, owiewała mi kolana. W minutę nie mógł mnie melek dosięgnąć z żadnej strzelby na świecie. Gonitwa wyglądała teraz za dnia zupełnie inaczej, niż wówczas w ciemną noc z Doliny Stopni do obozu Haddedihnów. Dobiegłem właśnie do pierwszego załomu doliny, kiedy moi towarzysze znikali za drugim. Wtem przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Uniosłem się w siodle jak najlżej, a ogier sadził tak, że nawet chart w tyle pozostał. W trzy minuty dopędziłem towarzyszy, wytężających konie, co się tylko dało.
— Jedźcie prędzej! — zawołałem. — Prędzej, jeszcze tylko przez krótki czas. Zmylę pościg meleka.
— W jaki sposób? — spytał bej.
— Co wam do tego; nie mam czasu tłumaczyć, ale dziś wieczór spotkamy się w Gumri.
Wstrzymałem konia, podczas gdy oni dalej pędzili cwałem. Wnet zniknęli na nowym zakręcie, a ja wróciłem do poprzedniego i ujrzałem prześladowców daleko przed sobą, a meleka przed wszystkimi. Obliczyłem mniej więcej chwilę, kiedy dobiegną do mego obecnego stanowiska, obróciłem się powoli i puściłem konia kłusem, a następnie w cwał. Chart dopędził mnie znowu, a niebawem ukazali się też ścigający, którzy mnie spostrzegli, przypuszczając oczywiście, że nie dopędziłem jeszcze towarzyszy, że jednak podążę tą samą drogą, którą oni pojechali.
Ukazał się znów potoczek, który spłynął z bocznej doliny. Skręciłem właśnie do tej doliny. Grunt był tu mało zarosły, kamienisty, musiałem więc jechać powolniej i niebawem dostrzegłem jadącego za mną meleka, a za nim jego orszak. Kurdowie byli ocaleni.
Niestety zauważyć musiałem niebawem coś, co mnie bynajmniej ucieszyć nie mogło. Bułan meleka okazywał większe zdolności w chodzeniu po górach, niźli mój kary. Pobudzałem go do wysiłku coraz to więcej, a jednak zmniejszała się stale odległość między mną a ścigającym. Najuciążliwszą była górna część parowu, gdzie trzeba było przebyć dość strome osypisko, które usuwało się pod końskiemi kopytami. Głaskałem i pieściłem konia; on stękał i chrapał, czyniąc, co mógł — nareszcie dostałem się na górę.
W tej chwili huknął strzał za mną, ale mnie na szczęście nie trafił.
Przedewszystkiem należało teraz rzucić okiem na teren; nie było widać nic prócz niezalesionych, łysych wzgórz bez żadnej pośród nich ścieżki. Najdostępniejszą wydała mi się ściana góry, leżąca po prawej stronie, więc skręciłem na nią. Czub góry, na której się znajdowałem, był równy na dość dużej przestrzeni, mogłem więc znowu ścigających dość znacznie wyprzedzić.
Zacząłem zjeżdżać na dół, gdzie ukazała się naturalna ścieżyna skalista. Dostawszy się na nią, ruszyłem szybko naprzód.
Nademną zabrzmiał silny okrzyk meleka. Czyżby to był okrzyk gniewu z tego powodu, że zobaczył, iż mu uciekam, czy też okrzyk przestrogi? Jechałem naprzód i ujrzałem meleka postępującego ostrożnie za mną. Warunki terenu stawały się z każdą chwilą trudniejsze. Po prawej stronie pięła się skala prostopadle w górę, a po lewej opadała w dół prawie pionowo, przyczem ścieżka stawała się coraz to węższą. Koń przyzwyczajony był do przepaści w górach Szammarów; nie płoszył się i postępował ostrożnie, chociaż ścieżka nie przenosiła miejscami nawet dwu stóp szerokości i tylko gdzieniegdzie rozszerzała się nieco. Widząc załom skały, spodziewałem się, że się potem okaże dostępniejszą. Gdy tam dojechałem, stanął koń bez strzymywania, a jeździec i rumak spojrzeli w głąb przepaści na kilkaset stóp.
Znajdowałem się wprost w położeniu okropnem. Naprzód ruszyć nie mogłem, zawrócić także nie, a w tyle za sobą ujrzałem meleka, opartego o brzeg skalisty.Prawdopodobnie znał tę okolicę, bo zsiadł z konia i postępował za mną piechotą, a za nim kilku z jego ludzi. Mogłem zsunąć się po zadzie końskim i wrócić, ale w takim razie przepadłby mój wspaniały karosz. Postanowiłem więc odważyć się na wszystko i zacząłem go cofać. Posłuchał odrazu i macał kopytami z nadzwyczajną ostrożnością, ale parskając i drżąc na całem ciele. Gdyby dostał najlżejszego zawrotu, bylibyśmy zgubieni. Uspokajający jednak i zachęcający ton mego głosu dodawał mu widocznie ostrożności w dwójnasób. Szło to wprawdzie powoli, ale dostaliśmy się przecież krok za krokiem na miejsce, dwa razy tak szerokie, jak ścieżka.
Tu dałem koniowi spocząć. Melek podniósł swoją strzelbę.
— Zostań tam, bo strzelam! — zawołał do mnie.
Czyliż miałem dopuścić do strzału? Gdyby koń się przestraszył, gotówby skoczyć wraz ze mną w przepaść.Oprócz tego mogła się oderwać jakaś partja skały i roztrzaskać nas. Zostać zaś także nie mogłem. Postanowiłem więc sam wystrzelić, gdyż myślałem, że koń, zauważywszy przygotowania do tego, prawdopodobnie się nie przestraszy.
Zresztą i oddalenie między mną a melekiem było tak znaczne, że się kuli nie potrzebowałem obawiać, gdyby jednak dosięgła nas i konia choćby tylko drasnęła, spłoszyłby się spewnością. Obróciłem się więc na siodle, złożyłem się i zawołałem:
— Ustąp, bo ja wystrzelę!
Zaśmiał się i odrzekł:
— Żartujesz chyba. Tak daleko nikt nie trafi.
— Wystrzelę ci dziurę w turbanie!
Zawinąłem jeszcze raz strzelbą w powietrzu i trzasnąłem głośno kurkiem, aby kary się przygotował. Zmierzyłem, wypaliłem i odwróciłem się szybko, choć ta ostrożność była bez znaczenia, bo koń stał całkiem spokojnie. W tyle za mną rozległ się natychmiast krzyk, a gdy się odwróciłem, meleka już na skale nie było. Zdjął mnie lęk, że go zabiłem, lecz spostrzegłem niebawem, że cofnął się tylko na bezpieczną odległość.
Nabiłem znowu wystrzeloną lufę i zacząłem cofać się z koniem. Pies przez cały ten czas zachowywał się zupełnie cicho. Trzymał się zawsze w pewnem oddaleniu od konia, jak gdyby wiedział, że nie powinien mu przeszkadzać ani ruchem, ani głosem.
Trwało teraz bardzo długo, zanim dotarliśmy znowu do miejsca spoczynku. Było może z pięć stóp długie, a cztery szerokie.
Azali miałem się odważyć? Lepiej było zaryzykować wszystko na jedną chwilę, niż męczyć się jeszcze godzinami. Przycisnąłem się z koniem do samej ściany, aby mógł spojrzeć poza siebie na płaszczyznę, a potem — Boże wielki dopomóż! — ścisnąłem konia nogami, poderwałem go w górę i targnąłem nim w koło. Przez chwilę wisiały przednie jego kopyta nad otchłanią, lecz potem stanęły na ziemi; niebezpieczny zwrot udał się, ale zwierzę drżało na całem ciele tak, że po długiej dopiero chwili mogłem się puścić dalej.
Teraz byliśmy wybawieni — dzięki Bogu! Przebyliśmy szybko niebezpieczną ścieżynę, potem jednak musiałem się zatrzymać. W niewielkiej odległości odemnie stał melek z dwudziestu może ludźmi. Wszyscy złożyli się do strzału.
— Stój! — zawołał — jeśli chwycisz za broń, wystrzelę!
Opór byłby tu zbrodnią.
— Czego chcesz? — spytałem.
— Zsiadaj z konia! — brzmiała odpowiedź.
Uczyniłem to.
— Odłóż broń! — rozkazywał dalej.
— Tego nie zrobię.
— To zastrzelimy cię!
— Strzelajcie!
Nie zrobili tego, natomiast porozumieli się pocichu, poczem melek powiedział:
— Emirze, darowałeś mi życie, więc i ja nie chciałbym cię zabić. Czy pójdziesz dobrowolnie za nami?
— Dokąd?
— Do Lican.
— Tak, ale tylko wówczas, jeśli mi zostawisz to, co do mnie należy.
— Zatrzymaj wszystko!
— Przysięgasz?
— Przysięgam.
Podjechałem ku nim, ale z rewolwerem w ręku, aby być przygotowanym na ewentualny podstęp. Ale melek podał mi rękę i rzekł:
— Emirze, czy to nie było okropne?
— Zapewne.
— I nie straciłeś odwagi?
— Wówczas i ja byłbym stracony. Bóg mię uchronił.
— Jestem twym przyjacielem!
— Ja twoim także!
— Mimo to musisz być jeńcem moim, gdyż postąpiłeś ze mną, jak nieprzyjaciel.
— Ale przypuszczam, że otwarcie! Co zrobisz ze mną w Lican? Zamkniesz mnie?
— Tak. Ale jeśli mi przyrzekniesz, że nie uciekniesz, to możesz mieszkać u mnie jako mój gość.
— Nie mogę teraz jeszcze niczego przyrzec. Pozwolisz, że się namyślę!
— Masz na to czas!
— Gdzie reszta twoich wojowników? Uśmiechnął się dumnie i odrzekł:
— Chodih, myśli twej głowy były rozumne, ale mimo to odgadłem je.
— Jakie myśli?
— Czy sądzisz, że mogłem przypuścić, żeby bej z Gumri uciekał na koniu w góry, znane mu tak dobrze, jak mnie? On wie, że tu nie mógłby umknąć.
— Cóż to ma ze mną wspólnego?
— Chciałeś mnie wywieść w pole. Podążyłem za tobą, bo byłem pewny co do beja, a zarazem i ciebie mieć chciałem. Tych niewielu poszło za mną, a reszta się podzieliła i dostanie zbiegów niebawem w swoją moc.
— Będą się bronić! — wtrąciłem.
— Nie mają broni.
— Zemkną pieszo do lasu!
— Bej jest zbyt dumny, aby opuścić konia, który może jeszcze biec! Niepotrzebnie naraziłeś się na niebezpieczeństwo i niepotrzebnie pozabijałeś i poraniłeś nasze konie. Chodź!
Wróciliśmy tą samą drogą. Tam, gdzie boczna dolina uchodziła do głównej, stało kilku jeźdźców.
— Jak poszło? — spytał ich melek.
— Mamy, ale nie wszystkich.
— Kogo macie?
— Beja, Haddedihna, służącego tego chodih i dwu Kurdów.
— To wystarczy. Czy bronili się? — Nie. Na nicby im się to nie zdało, gdyż zostali osaczeni.
— Mamy dowódcę, a to wystarczy.
Powróciliśmy na miejsce, gdzie poraz pierwszy ujrzałem pojmanych. Dziwiło mnie, że nie schwytano Anglika. Jak umknął i dokąd się zwrócił? Nie umiał po kurdyjsku, więc co się z nim stanie!
Dojechaliśmy do obozowiska, zastaliśmy jeńców znowu na tem miejscu, na którem siedzieli niedawno. Byli tym razem skrępowani.
— Czy chcesz pójść do nich, czy do mnie?
— Najpierw do nich.
— W takim razie proszę cię, żebyś broń wpierw odłożył!
— Proszę cię zatem, żebym mógł być u ciebie razem z jeńcami. Na ten wypadek przyrzekam ci nie zrobić użytku z broni i nie próbować ucieczki aż do przybycia do Lican.
— Ale dopomożesz drugim do ucieczki!
— Nie. Zaręczam i za nich, ale pod warunkiem, że otrzymają swą własność i że nie będą związani.
— Niech tak będzie!
Posiadaliśmy obok siebie, większość z uczuciem zawstydzenia, żeśmy się dali nanowo złapać. Wtem zabrzmiał okrzyk zdumienia. Oto zjawił się jeździec, którego nie spodziewano się ujrzeć: master Lindsay.
Rozejrzał się, dostrzegł nas i podjechał ku nam natychmiast.
— Ah, sir! Także spowrotem? — zapytał zdumiony.
— Tak. Good day, master Lindsay!
— Skąd wy tutaj? Byliście już za światami.
— Przynajmniej nie tak dobrowolnie, jak wy.
— Dobrowolnie? Musiałem przecież!
— Czemu?
— He! Straszne położenie! Wiem tylko, co znaczy po kurdyjsku osioł i policzek i mam sam jeden jeździć po tym kraju! Wiedziałem, że wszystko znowu połapane i wolno jechałem napowrót.
— A gdzieście byli, kiedy tamtych schwytano?
— Wyprzedziłem ich trochę, bo mój koń biegł lepiej od tamtych. Ale gdzie wyście zniknęli?
— Sir, przeżyłem dzisiaj jedną z najniebezpieczniejszych godzin mojego życia; możecie mi wierzyć. Zsiądźcie; opowiem wam wszystko.
Puścił konia wolno i przysiadł się do nas. Opowiedziałem mu moją przeprawę po ścieżce skalistej.
— Master — rzekł, gdy skończyłem — to był dzień bardzo zły, bardzo! Well! Nie mam ochoty puszczać się wnet na polowanie na niedźwiedzie!
Także i między mną z jednej a bejem, Halefem i Amadem z drugiej strony sporo było do opowiadania. Pierwszy spodziewał się, że Mohammed Emin pośpieszył do Gumri, aby odsiecz sprowadzić i cieszył się z góry, że Nestorjanie będą napadnięci jeszcze tu w obozie. Oczekiwania jego nie sprawdziły się jednak.
Niebawem po spożyciu skromnego posiłku, otrzymanego od naszych zwycięzców, wyruszyliśmy w drogę. Wzięto nas w środek i orszak udał się temi samemi drogami, które przebyliśmy już z Anglikiem dwukrotnie. Dla pochowania poległych Kurdów zrobiono krótką przerwę w pochodzie, ale potem za to posuwaliśmy się tak szybko, że nim noc zapadła, dostaliśmy się do wioski, w której mieszkał brat meleka.
Przyjęto nas tam niezbyt przyjaźnie. Nestorjanie, którym zdołaliśmy umknąć, cofnęli się tu po krótkim pościgu. Przyjęli swoich towarzyszy głośnemi objawami radości, nas jednak groźnemi słowy i spojrzeniami. Brat meleka stał we drzwiach, by go powitać.
— Złowiłeś znowu tego wielkiego bohatera, tak walecznego, że najbardziej lubi uciekać! Biegł w tył, jak kefczynik[3], zjadający tylko nieczyste mięso. Zwiąż mu ręce i nogi, żeby znowu nie uciekł! Tak mówił szyderczo brat meleka, a ja nie mogłem puścić tego płazem. Gdybym raz przyjął taką obelgę, byłoby już po respekcie, którego tak tutaj potrzebowaliśmy. To też oddałem Halefowi cugle, a sam przystąpiłem tuż do mówiącego:
— Człecze, milcz! Jak śmie kłamca i zdrajca lżyć ludzi uczciwych?
— Na co ty się ważysz? — wrzasnął do mnie. — Nazywasz mnie zdrajcą? Powtórz jeszcze raz to słowo, a zatłukę cię.
Odrzekłem chłodno, ale poważnie:
— Spróbujno, czy to potrafisz! Nazwałem cię kłamcą i zdrajcą i tem jesteś istotnie. Nazwałeś nas swoimi gośćmi, aby nas uspokoić i zamknąłeś nas potem, aby ukraść mi konia. Jesteś nietylko kłamcą i zdrajcą, lecz także złodziejem, oszukującym swoich gości.
Podniósł pięść, ale zanim jeszcze zdołał uderzyć, leżał nietknięty przezemnie na ziemi. Obalił go pies, który śledził każdy jego ruch. Stanął na nim i przyłożył mu zęby do gardła tak namacalnie, że nie śmiał się ruszyć, ani wydać głosu ze siebie.
— Odwołaj psa, bo go zakłuję! — krzyknął melek.
— Spróbuj! — odrzekłem. — Zanim nóż podniesiesz, rozszarpie twojego brata i w tej chwili będziesz ty leżał na ziemi. To slogi najczystszej rasy. Widzisz, że już cię ma na oku?
— Rozkazuje ci odwołać go!
— Rozkazujesz? Powiedziałem ci, że pójdziemy za tobą do Lican, nie robiąc użytku z naszej broni, nie dałem ci jednak pozwolenia uważać się za naszego pana i władcę. Brat twój leżał już raz pod tym dzielnym psem i wróciłem mu jego wolność, ale teraz nie zrobię tego, dopóki nie nabiorę przekonania, że nas zostawi w spokoju.
— On to uczyni.
— Dajesz mi na to słowo?
— Daję!
— Biorę cię za to słowo i ostrzegam, byś go nie złamał!
Na moje zawołanie puścił Dojan Chaldejczyka, który powstał i oddalił się szybko, ale zanim zniknął za drzwiami, pogroził mi wzniesioną pięścią. Pozyskałem sobie w nim strasznego wroga.
Na meleku zaś wywarło to niemiłe zajście także niekorzystne dla nas wrażenie. Mina jego była bardziej surowa, a oko posępniejsze, niż przedtem.
— Wejdźcie! — rzekł, wskazując nam drzwi.
— Pozwól, że zostaniemy na dworze! — odparłem.
— Będziecie w domu spać pewniej i lepiej — powiedział tonem bardzo stanowczym.
— Jeśli idzie ci o nasze bezpieczeństwo, to wiedz, że się tu czujemy pewniejsi, niż pod tym dachem, gdzie mię już raz oszukano i zdradzono.
— Już się to więcej nie stanie. Chodź!
Wziął mnie pod ramię, lecz cofnąłem je i ustąpiłem na bok.
— Zostaniemy tutaj! — rzekłem energicznie. — Nie jesteśmy przyzwyczajeni rozłączać się z końmi. Rośnie tu trawy dość dla nich na paszę, a nam na posłanie.
— Jak sobie życzysz, chodih — odrzekł. — Ale zapowiadam ci, że każę was strzec bardzo surowo.
— Dobrze!
— Widzisz, że czynię twej woli zadość, lecz jeden z was musi przecież pójść ze mną do domu.
— Kto?
— Bej.
— Czemuż on właśnie?
— Wy nie jesteście właściwie moimi jeńcami, ale on jest nim.
— Pozostanie jednak ze mną, bo daję ci moje słowo, że nie ucieknie. To słowo jest pewniejsze od murów, za którymi go zamkniesz.
— Ręczysz za niego?
— Mojem życiem!
— Dobrze więc, niech się stanie, jak chcesz, ale powiadam ci, że naprawdę zażądam twojego życia, jeśli on się oddali! Przyślę rogoże na posłanie, drzewa na ognisko, jadła i napoju dla ciebie i dla innych. Wyszukaj sobie miejsce, jakie ci się wyda stosownem! Nieopodal domu rozciągał się miękki trawnik, na którym rozłożyliśmy się wygodnie. Konie popętaliśmy tak, jak to robią Indjanie; mogły się one paść, ale daleko odejść nie mogły; roznieciliśmy potężne ognisko, a dokoła niego ułożyliśmy przysłane nam rogoże. Niebawem otrzymaliśmy świeżo zarżnięte jagnię, które musieliśmy sobie sami upiec. Stało się to w ten sposób, że zawiesiliśmy jagnię na długim, prostym konarze, którego użyliśmy zamiast rożna.
O ucieczce nie było co myśleć, gdyż cała gromada Nestorjanów rozłożyła się dokoła nas przy licznych ogniskach. Piekli sobie koźlęta i jagnięta w ten sam sposób, co my i byli pełni radości z powodu odniesionego dzisiaj zwycięstwa.
— Jak się czujecie? — zapytał siedzący po lewej stronie Lindsay.
— Jak człowiek głodny, sir.
— Well! Macie słuszność!
Odwrócił się odemnie ku Halefowi, zdejmującemu pieczeń z ognia, aby ją pokrajać, ale był talki głodny, że nie mógł doczekać końca, wyciął sobie co prędzej smaczny kąsek i otworzył usta w ten sposób, że utworzyły dwie przeciw- i cztery przyprostokątnie, między którem i podążyć miał kąsek ku swemu doczesnemu przeznaczeniu.
W tejże samej chwili spojrzałem przypadkowo ku domowi. Był dość jasno oświetlony mnóstwem ogni, dzięki czemu rozpoznałem głowę ludzką, wznoszącą się powoli nad krawędzią dachu. Za głową ukazała się szyja, potem ramiona, aż w końcu dostrzegłem lufę flinty, wymierzoną wprost w nasze ognisko. W momencie chwyciłem moją strzelbę i złożyłem się. Z góry błysnął strzał i w tej chwili prawie huknął także mój, poczem zabrzmiał jeden okrzyk na górze, a drugi na dole. Ten drugi wypadł z pomiędzy przeciw- i przyprostokątni Anglika, któremu kula podstępnego strzelca wytrąciła z ręki nóż razem z kąskiem.
— Zounds! — zawołał. — Co to za łotr, he?
Wszystko to stało się tak niezmiernie szybko, że nikt nie dostrzegł błysku strzału na dachu. Jeden z siedzących bliżej Nestorjanów, prawdopodobnie zastępca dowódcy, zbliżył się do nas.
— Dlaczego strzelasz, chodih? — spytał.
— Bo się muszę bronić.
— Kto cię zaczepia? Nie widzę żadnego nieprzyjaciela.
— Ale ja go widziałem — odrzekłem. — Leżał tam na dachu i strzelił do mnie.
— Mylisz się, chodih.
— Nie mylę się. To będzie brat meleka, któremu nie pomogła przestroga, więc spotkała go kara z mej strony.
— Zastrzeliłeś go? — zapytał przerażony.
— Nie. Mierzyłem w jego prawy łokieć i jestem pewny, że trafiłem.
— To bardzo źle! Zajrzę natychmiast.
Wszyscy Nestorjanie zerwali się z miejsc i pochwycili za strzelby, a my uczyniliśmy to samo. Tylko Englishman siedział jeszcze na ziemi. Usta jego zamykały się i otwierały w najrozmaitszych figurach geometrycznych, a nos, jakby nadzwyczajnie stroskany, zwisał wdół beznadziejnie.
— Czyście przerażeni, sir? — spytałem.
Odetchnął głęboko, wziął strzelbę i wstał powoli.
— Master, omal mię szlag nie trafił — przyznał się szczerze.
— Wskutek strzału?
— O nie spowodu tego wystrzału!
— A więc dlaczego?
— Spowodu uderzenia, jakie otrzymałem. Nóż poleciał światami, a ten kawał baraniny palnął mię w twarz z taką siłą, jak gdyby mi dał w twarz sternik wielkiego wojennego okrętu. Patrzcie, tu mój policzek, a tu mięso na trawie!
— Zihdi, przyjdzie do walki? — spytał Halef, rozluźniając pistolety za pasem.
— Sądzę, że nie.
— A gdyby nawet, to nie boimy się!
Dzielny mały człowieczek rzucił pogardliwe spojrzenie na Chaldejczyków, którzy na razie nie wykonywali żadnych ruchów nieprzyjaznych i czekali spokojnie na wiadomość poddowódcy.
Wrócił bardzo prędko w towarzystwie meleka, który przystąpił do naszego ogniska z miną bardzo groźną.
— Kto tu strzelał? — zapytał.
— Ja — odrzekłem — bo do mnie strzelano.
— Nieprawda; miano zastrzelić tylko twego psa!
— Kto to nakazał? Ty może?
— Nie. Nie wiedziałem nic o tem. Ale teraz, chodih, — jesteście wszyscy zgubieni. Spowodu psa strzeliłeś do mego brata!
— Mam prawo zastrzelić każdego, kto chce mi zabić psa i z prawa tego będę nadal robił użytek; zapamiętaj to sobie. Jak jednak udowodni twój brat, że strzelał do psa a nie do mnie?
— Tak powiada.
— Więc jest bardzo złym strzelcem, gdyż nie trafił psa lecz tego emira z Inglistanu.
Miał istotnie psa tylko na celu. Niema człowieka, któryby był w nocy pewny swojej kuli.
— To nie usprawiedliwia bynajmniej czynu tak podstępnego. Kula przeleciała o cztery kroki od psa, a gdyby była poszła wyżej o jedną piędź, ten emir byłby już trupem. Zresztą są ludzie, którzy i w nocy pewnie strzelają, jak ci to udowodnię. Mierzyłem w prawy łokieć twojego brata i musiałem go roztrzaskać, chociaż mniej czasu miałem, niż on na wycelowanie.
Skinął głową ze złością.
— Pozbawiłeś go ręki i przypłacisz to życiem!
— Posłuchaj meleku, i ciesz się, że nie mierzyłem mu w głowę, w którą łatwiej trafić niż w łokieć. Nie jestem żądny krwi, gdyż jestem chrześcijaninem, ale kto się poważy zaatakować mnie, lub któregoś z moich, ten pozna nas i naszą broń.
— Nie boimy się, bo mamy nad wami przewagę.
— Dopóki obowiązuje mnie moje słowo, ale nie dłużej.
— Musicie natychmiast wydać nam wasze strzelby, abyście nadal szkody niemi nie wyrządzali.
— A co stanie się potem?
— Tamtych osądzę, a ciebie oddam bratu; przelałeś jego krew, twoja więc należy do niego.
— Czy Chaldani[4] są chrześcijanami czy barbarzyńcami?
— To ciebie nic nie obchodzi! Złóż broń!
Cała jego gromada otoczyła nas wielkiem kołem i słychać było każde słowo, któreśmy wymówili. Przy ostatnim rozkazie sięgnął po moją strzelbę.
Rzuciłem Lindsayowi kilka angielskich, a reszcie kilka arabskich wyrazów i zwróciłem się do meleka w dalszym ciągu.
— Więc uważasz nas odtąd za więźniów?
Gdy to potwierdził, odrzekłem:
— O nieopatrzny! Czy sądzisz istotnie, że się was bać musimy? Kto podniesie rękę na emira z Frankistanu, podnosi ją właściwie przeciwko samemu sobie. Wiedz zatem, że nie ja twoim, lecz ty jesteś moim więźniem.
Przy tych słowach pochwyciłem go lewą ręką za kark i ścisnąłem mu szyję tak mocno, że mu odrazu opadły ramiona, a towarzysze otoczyli mnie równocześnie ze strzelbami, zwróconemi nazewnątrz i gotowemi do strzału. Stało się to tak szybko i niespodzianie, że Nestorjanie wpatrzyli się na nas nieruchomo, nie mogąc słowa przemówić. Skorzystałem z tej pauzy i zawołałem do nich:
— Widzicie tu meleka w moich rękach? Wystarczy słabo pocisnąć, a będzie trupem, wy zaś zginiecie od naszych kul zaczarowanych. Jeśli jednak wrócicie spokojnie do swoich ogni, zostawię go przy życiu i ułożę się z nim po dobremu. Uważajcie! Liczę do trzech. Jeżeli będzie potem choćby jeszcze jeden jedyny na swojem obecnem miejscu, melek będzie zgubiony. Je — du — zeh — raz — dwa — trzy...
Nie wymówiłem jeszcze ostatniego wyrazu, a wszyscy Nestorjamie byli już przy swoich ogniskach. Życie dowódcy miało dla nich wysoką wartość. Gdyby na ich miejscu byli Kurdowie, nie udałby się tak dobrze ten niebezpieczny eksperyment. Ale teraz wypuściłem meleka. Padł na ziemię z bezwładnymi członkami i kurczowo wykrzywioną twarzą. Trwało dobrą chwilę, zanim przyszedł do siebie zupełnie. On wyszedł z domu bez broni, a ja stałem teraz przed nim z rewolwerem, wymierzonym w serce.
— Nie waż się wstawać! — rozkazałem mu. — Skoro uczynisz to bez mego pozwolenia, trafi cię moja kula.
— Chodih, okłamałeś mnie! — jęknął, dotykając szyi oboma rękami.
— Nic nie wiem o kłamstwie — odrzekłem mu.
— Obiecałeś mi nie robić użytku z broni!
— To prawda, ale przypuszczałem przy tem, że nie będzie się z nami wrogo postępować.
— Przyrzekłeś mi także, iż nie będziesz próbował uciekać!
— Kto ci powiedział, że chcemy uciekać? Zachowujcie się jak przyjaciele, a będzie nam się u was bardzo podobało.
— Sam rozpocząłeś kroki nieprzyjacielskie!
— Meleku, nazywasz mnie kłamcą, a sam teraz kłamstwo powiadasz. Wszakże to wy sami napadliście na nas i na Kurdów z Gumri, a gdy leżeliśmy tutaj spokojnie, twój brat chciał nas zastrzelić. Któż zatem rozpoczął kroki nieprzyjacielskie?
— Chodziło tylko o zabicie twego psa!
— O jakże proste są myśli twoje, meleku! Psa mego mieliście zabić, aby nie mógł nas bronić. Ma on dla mnie większą wartość, niż stu Chaldanich. Ktoby mu włos skrzywił lub uszkodził rąbek naszej odzieży, z tym postąpimy tak, jak postępuje przezorny z wściekłym psem, którego zabija, aby siebie ocalić. Życie twego brata było w mym ręku, a posłałem mu tylko kulę w łokieć, aby nie mógł już nigdy podnieść broni w skrytobójczy sposób. I twoje należało już do mnie. Co o nas postanowisz?
— Nic poza tem, co ci już powiedziałem; czyż nie wiesz, co znaczy krwawa zemsta?
— Czy zabiłem twojego brata?
— Popłynęła jego krew!
— Sam temu winien! A co wogóle ciebie obchodzi jego zemsta?
— Jestem jego bratem i spadkobiercą!
— Żyje jeszcze i może się sam zemścić. A czyż on dziecko, że już przed śmiercią musisz za niego działać? Nazywasz siebie chrześcijaninem, a mówisz o krwawej zemście. Od kogo przyjąłeś to chrześcijaństwo? Macie jednego katolihka[5], mutrana[6], kalfa[7], macie arkidiakonów[8], keszyszów[9], szammaszich[10], bupodiakonów[11] i wielu karuhów[12]. Czyż pośród tych wszystkich nie było ani jednego, któryby wam powiedział, czego uczył Syn Matki Bożej?
— Niema Matki Boskiej. Marryam była tylko matką człowieka Aissy[13].
— Nie chcę się z tobą sprzeczać, bo nie jestem kapłanem ani misjonarzem. Wierzysz jednakowoż, że ten człowiek Aissa „przemawiał ustami Boga?“
— Wierzę w to.
— Wiedz zatem, że nakazał on zarówno nam, jak wam: kochajcie waszych nieprzyjaciół, błogosławcie tym, którzy was przeklinają, czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą, a proście za tymi, którzy was lżą i prześladują; wówczas będziecie dziećmi waszego ojca, który jest w niebiesiech!
— Wiem, że powiedział te słowa.
— A czemu ich nie słuchasz? Dlaczego mówisz o krwawej zemście? Czy mam, wróciwszy do mego kraju, opowiadać, że nie jesteście chrześcijanami, lecz poganami?
— Ty nie wrócisz!
— Wrócę i ty najmniej chyba będziesz mnie mógł powstrzymać. Patrz na ten kawałek drzewa; wrzucam go teraz w ogień! Nim się dopali, będziesz trupem, albo przyrzekniesz mi postępować z nami, jak z gośćmi, których znieważenie byłoby największą hańbą domu i plemienia twojego.
— Czy zabiłbyś mnie?
— Wyruszyłbym natychmiast, biorąc cię, jako zakładnika; musiałbym cię jednak zabić, gdyby mi chciano przeszkodzić w odejściu.
— Więc także nie jesteś chrześcijaninem?
— Wiara moja bynajmniej nie nakazuje mi dać się zarzynać bez potrzeby, lecz pozwala mi bronić życia danego przez Boga dla służenia bliźnim i przygotowania się do wieczności. Ktoby mi ten drogi czas chciał skrócić, przeciw temu będę się bronił, o ile tylko sił starczy mi na to. A że to nie siły dziecka, o tem przekonałeś się chyba!
— Chodih, jesteś niebezpiecznym człowiekiem!
— Mylisz się. Jestem człowiekiem spokojnym, ale niebezpiecznym nieprzyjacielem. Spójrz w ogień! Ten kawałek drzewa już się dopala.
— Daj mi czas do pomówienia z bratem!
— Ani chwili!
— Domaga się twego życia!
— Niech sobie przyjdzie je zabrać!
— Nie mogę puścić cię wolno.
— Czemu nie?
— Gdyż powiedziałeś, że nie chcesz opuścić beja.
— I słowa dotrzymam.
— Jego nie wolno mi puścić. To wróg Chaldanich, a Kurdowie z Berwari przyjdą napewno, aby nas napaść.
— Powinniście byli pozwolić im przejść swoją drogą! Przypominam ci po raz ostatni, że ten kawałek drzewa rozpada się już na popiół.
— Więc dobrze, panie! Muszę ci być posłusznym, bo ty potrafisz swoją groźbę wykonać. Bądźcie moimi gośćmi!
— Czy i bej także?
— On także. Musicie mi jednak przyrzec, że nie opuścicie Lican bez mojego zezwolenia.
— Przyrzekam.
— Za siebie i za tamtych?
— Tak, ale stawiam pewne warunki.
— Jakie?
— Wolno nam zatrzymać wszystko, co do nas należy.
— Zgoda!
— A skoro tylko zachowanoby się względem nas nieprzyjaźnie, to jestem zwolniony od przyrzeczenia.
— Niech tak będzie!
— W takim razie zgoda. Podaj nam rękę i wracaj do rannego. Czy mam go może opatrzyć?
— Nie, panie! Widok twój rozdrażniłby go do wściekłości; znajdzie się inna pomoc. Gniewam się na ciebie, bo mię zwyciężyłeś, boję się ciebie, a mimo to cię miłuję. Zjedzcie wasze jagnię, a potem śpijcie w spokoju. Nikt wam nie uczyni żadnej przykrości!
Podał rękę nam wszystkim i powrócił do domu. Ten człowiek nie był już dla mnie niebezpieczny, a po minach reszty poznać było można, że nasze zachowanie wywarło na nich głębokie wrażenie. Świat należy do odważnych, a Kurdystan leży przecież na świecie.
Teraz mogliśmy już bez obawy zabrać się do naszej pieczeni. Podczas jedzenia przetłumaczyłem towarzyszom moje rokowania z melekiem. Anglik potrząsnął głową z powątpiewaniem; nie podobały mu się warunki pokoju, na które ja się zgodziłem.
— Popełniliście przecież głupstwo, sir! — rzekł.
— Jakie?
— Ha! Mogliście nicponia trochę mocniej podusić. Z innymi dalibyśmy sobie radę.
— Miejcie rozum, sir Dawidzie! Ich jest za wielu na nas.
— Przebijemy się! Yes!
— Jeden lub dwu z nas mogłoby się może przebić, lecz reszta byłaby zgubiona.
— Pshaw! Czy tchórz was obleciał?
— Zdaje mi się, że nie; przynajmniej nie trafia mię szlag, jeżeli mi z przed samych ust zniknie kawałek mięsa.
— Dziękuję za przypomnienie! Zostaniemy więc w tym Lican? Co za dziura? Miasto, czy wieś?
— Stolica, licząca osiemkroć sto tysięcy mieszkańców, z tramwajem, teatrami, z salonem Victoria i Skatikringiem.
— Away! Do licha z wami, jeżeli nie umiecie zdobyć się na lepsze dowcipy! Będzie to ładna dziura, ten Lican!
— Położony bardzo pięknie nad brzegiem Cabu, ale wskutek kilkakrotnego zburzenia przez Kurdów nie można go porównać z Londynem, alibo Pekinem.
— Zburzenia? Czy dużo poszło w gruzy?
— Zapewne.
— Wspaniale! Będę odkopywać, znajdować fowlingbulle i posyłać do Londynu.
— Nie mam nic przeciw temu, sir!
— Pomożecie mi, master. Ci Nestorjanie także. Płacę dobrze, bardzo dobrze! Well!
— Nie przeliczcie się!
— O ile? Czy niem a tam fowling-bullów?
— Pewnie, że nie!
— Więc pocóż włóczycie mnie tak niepotrzebnie po tym przeklętym kraju?
— Czy ja to czynię istotnie, czy też to wy udaliście się za mną z Mossul, całkiem wbrew mojej woli?
— Yes! Macie słuszność! Byłem tam zbyt samotny. Chciałem mieć przygodę.
— No, przecieżeście ją mieli i kilka innych w dodatku, więc zadowolnijcie się tem i dajcie spokój rezonowaniu, bo każę wam siedzieć tutaj i przepadniecie tak, że kiedyś dopiero odnajdę was jako fowling-bulla i poślę do Londynu.
— Fi! Ten dowcip jeszcze gorszy! Mam dość i nie chcę ich więcej słyszeć!
Odwrócił się i dał w ten sposób bejowi sposobność do wypowiedzenia kilku uwag. Był on bardzo posępny i milczał, teraz jednak powiedział mi szczerze:
— Chodih, nie podobają mi się warunki, na które przystałeś.
— Czemu nie?
— Są dla mnie zbyt niebezpieczne.
— Lepszych nie można było uzyskać. Gdybyśmy cię chcieli opuścić, byłoby nam lepiej, ale ty byłbyś więźniem.
— Wiem o tem, panie, i dziękuję ci, bo okazałeś się wiernym przyjacielem, ale ja nie będę przecież niczem innem jak więźniem.
— Nie będziesz mógł opuścić Lican; oto i wszystko.
— Dość już i tego. Gdzie może być teraz Mohammed Emin?
— Spodziewam się, że się udał do Gumri.
— Jak ci się zdaje; co on może tam robić?
— Sprowadzi twych wojowników, aby ciebie i nas wyswobodzić.
— To właśnie chciałem usłyszeć. Przyjdzie więc do walki, bardzo zaciętej walki, a ty sądzisz mimo to, że melek będzie z nami się obchodzić jak z gośćmi.
— Tak sądzę.
— Z wami, ale nie ze mną!
— Chyba słowo złamie, a wówczas postąpimy, jak nam się spodoba.
— Musisz także to wziąć na uwagę, że nie zgadza się to z honorem, żebym siedział tu w Lican bezczynnie, podczas gdy moi krew będą za mnie przelewać. Obyś był zabił meleka! Ci Nestorahowie byli tak przerażeni, że mogliśmy umknąć bez wystrzału.
— Zapatrywanie kurdyjskiego wojownika różni się od zdania chrześcijańskiego emira. Dałem melekowi moje słowo i dotrzymam go, dopóki pamiętać będzie o swojem.
Tą odpowiedzią musiał się bej zadowolić. Spożyliśmy nasz niewykwintny posiłek i rozciągnęliśmy się na rogożach, ustanowiwszy wprzód porządek czuwania. Ufałem melekowi na dziś przynajmniej zupełnie, lecz ponieważ ostrożność mimo to nie była zbyteczna, musiał jeden z nas mieć zawsze oczy otwarte.
Noc przeszła bez żadnego wypadku, a nazajutrz rano dostaliśmy znowu jagnię, które pzyrządziliśmy w ten sam sposób, co pierwsze. Potem nadszedł melek, aby nas do wyruszenia nakłonić. W nocy jeszcze odeszło kilka grup Chaldejczyków, nie byliśmy więc już w tak licznem towarzystwie.
Zjeżdżaliśmy po stokach gór na szeroką tu dolinę Cabu. Pól nie było żadnych, tylko wpobliżu osamotnionej wioszczyny wznosiło się zrzadka trochę zdziebeł jęczmienia. Ziemia tu bardzo urodzajna, ale wieczna niepewność odbiera mieszkańcom chęć urządzania żniw dla nieprzyjaciół.
Natomiast przejeżdżaliśmy obok pysznych lasów dębowych i orzechowych, rosnących tutaj tak bujnie i świeżo, jak to się rzadko spotyka.
Mieliśmy straż przednią i tylną, a otaczał nas dokoła rdzeń samego oddziału. Po mej prawej ręce jechał bej, po lewej melek. Ten drugi mówił bardzo mało, a trzymał się przy nas ze względu na beja i nie chciał go spuszczać z oka, ponieważ był dlań bardzo cenną zdobyczą.
Mieliśmy jeszcze co najwyżej pół godziny drogi do Lican, kiedy spotkaliśmy człowieka o wpadającej natychmiast w oko postaci. Był on rzeczywiście olbrzymiej budowy ciała, a jego kurdyjski koń należał do najsilniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Ubrany był w szerokie perkalowe szarawary i takąż bluzę. Zamiast turbana lub czapki miał na głowie chustę, a za broń służyła mu stara strzelba nieorjentalnego pochodzenia. Za nim jechało w pełnem uszanowania oddaleniu dwu ludzi, którzy, jak się zdawało, pozostawali do niego w stosunku służbowym.
Minął straż przednią i zatrzymał się przed melekiem.
— Sabbah’l ker! — dzień dobry! — powitał pełnym basowym głosem.
— Sabbah’l ker! — odwzajemnił mu się melek.
— Twoi wysłańcy oznajmili mi — rzekł przybysz — że odnieśliście wielkie zwycięstwo.
— Katera Chodeh — dzięki Bogu, tak!
— Gdzie są pojmani?
Melek wskazał na nas, a tamten zmierzył nas ponurem spojrzeniem, poczem zapytał:
— Który to z nich bej z Gumri?
— Ten.
— Taak! — rzekł, przeciągając, olbrzym. — Więc to ten człowiek jest synem oprawcy naszych ludzi, zwanego Abd el Summit Bej? Dzięki Bogu, że go pojmałeś! Odpowie za grzechy swojego ojca.
Bej usłyszał te słowa, lecz nie uznał ich za godne odpowiedzi, ja jednak uważałem za stosowne nie dopuścić do tego, żeby ten człowiek miał o nas fałszywe wyobrażenie. Dlatego też zwróciłem się do dowódcy z zapytaniem:
— Meleku, kto jest ten twój znajomy?
— To rais[14] z Szord.
— Jak się nazywa?
— Nedżir Bej.
Słowo „nedżir“ oznacza w narzeczu Kurmangdżi: waleczny strzelec, a z tego, że ten olbrzym przydał sobie niezwykłą u Chaldejczyka nazwę beja, łatwo było odgadnąć, że wpływ musiał posiadać niemały.
— Nedżir Beju, melek nie powiedział ci prawdy całkowitej. Jesteśmy...
— Psie! — przerwał mi groźnie. — Kto mówi do ciebie? Milcz, półki cię nie spytają!
Zaśmiałem mu się przyjaźnie w oczy, ale dobyłem ostentacyjnie noża z za pasa.
— Kto ci pozwala gości beja psami nazywać? — zapytałem.
— Gości? — rzekł pogardliwie. — Czyż nie nazwał was melek jeńcami?
— Dlatego właśnie chciałem ci powiedzieć, że nie powiadomił cię dokładnie o stanie rzeczy. Zapytaj go, czy jesteśmy gośćmi jego, czy też jeńcami?
— Bądźcie, czem chcecie, dość, że was pojmał. Schowaj swój nóż za pas, bo zwalę cię z konia!
— Nedżir Beju, jesteś bardzo wesołym człowiekiem, ja zaś jestem w bardzo poważnym nastroju. Bądź względem nas uprzejmym na przyszłość, bo się pokaże, kto kogo zwali.
— Psie i jeszcze raz psie! Oto masz!
— Na świętego Jezujabosa, wstrzymaj się ze słowami, bo będziesz zgubiony! — przestrzegł go melek.
— Ja? — zawołał olbrzym całkiem osłupiały.
— Tak, ty!
— Czemu?
— Ten obcy wojownik nie jest Kurdem, lecz emirem z Zachodu. Ma w pięści siłę niedźwiedzia, a przy sobie broń, której nikt się nie oprze. To mój gość, bądź więc nadal przyjaznym względem niego i jego towarzyszy.
Rais potrząsnął głową.
— Nie boję się ani Kurda, ani człowieka z Zachodu. Ponieważ jest twoim gościem, dlatego mu przebaczam, ale niech się ma na baczności przedemną, bo gotów się dowiedzieć, kto silniejszy: on czy ja. Ruszajmy dalej; przybyłem tylko, by cię pozdrowić.
Pod względem siły fizycznej miał ten człowiek z pewnością przewagę nademmą, ale była to siła surowa, niewyszkolona, niezdolna mi napędzić strachu. To też nie odpowiedziałem wprawdzie ani słowem na jego przebaczenie, nie czułem jednak bynajmniej przed nim nadzwyczajnego respektu. Miałem przytem pewne przeczucie, że przecież kiedyś zderzę się jeszcze z tym człowiekiem przy jakiejś sposobności.
Pojechaliśmy dalej i przybyliśmy niebawem na miejsce naszego przeznaczenia.
Po obu brzegach rwącego tu bardzo Cabu stoją nędzne domy i chałupy, z których składa się Lican. W łożysku rzeki leży mnóstwo brył skalnych, utrudniających nadzwyczaj żeglugę i pływanie, a most, rozpięty nad nią, sporządzony jest z grubej plecionki i przytwierdzony za pomocą ciężkich kamieni do kilku słupów. Plecionka poddaje się za każdym krokiem tak, że koń mój bardzo trwożnie tylko przeszedł przez ten most. Wreszcie dostaliśmy się bez szwanku na lewy brzeg.
Gdyśmy jeszcze po tam tej stronie byli, przyjęły nas kobiety i dzieci okrzykami radości. Niewielka ilość domków, które ujrzałem, była zbyt szczupłą na mieszkanie dla tak wielu przybyszów, domyśliłem się więc, że wśród obecnych musieli się znajdować mieszkańcy sąsiednich miejscowości.
Dom meleka, gdzie mieliśmy się zatrzymać, leżał na lewym brzegu Cabu. Był on cały w stylu kurdyjskim, ale do połowy wbudowany w wodę, skąd chłodny i silniejszy przewiew powietrza wypędzał komary, które są utrapieniem tych okolic. Pierwsze piętro budynku nie miało muru; składało się poprostu z dachu, wspartego czterema rogami na ceglanych słupach. Przewiewny ten przybytek stanowił salę audjencjonalną, do której zaprosił nas melek, gdyśmy zsiedli z koni. Leżało tu mnóstwo misternie plecionych rogoży, gdzie mogliśmy się dość znośnie usadowić.
Melek nie miał dla nas teraz zbyt wiele czasu, byliśmy więc zostawieni samym sobie. Niebawem weszła pani domu, niosąc tęgi i szeroki, z łyka pleciony, talerz, pełen owoców i innego jadła. Za nią szło dwoje dziewcząt lat około dziesięciu i trzynastu i niosły także tace podobne, tylko mniejsze.
Wszystkie trzy pokłoniły się bardzo pokornie i postawiły przed nami jedzenie. Dziewczęta oddaliły się, a kobieta została, przypatrując się nam z miną zakłopotaną.
— Czy masz jakie życzenie? — spytałem.
— Tak panie — odrzekła.
— Powiedz!
— Który z was jest emirem z Zachodu?
— Jest dwu takich emirów: ja i ten.
Przy tych słowach wskazałem na Anglika.
— Mam na myśli tego, który jest nietylko wojownikiem, lecz także lekarzem.
— W takim razie idzie tu o mnie — brzmiała moja odpowiedź.
— Czy to ty uzdrowiłeś w Amadijah otrutą dziewczynę?
Potwierdziłem to, a ona na to:
— Panie, matka mojego męża pragnie bardzo ujrzeć twoje oblicze i pomówić z tobą.
— Gdzie ona? Idę do niej zaraz.
O nie, chodih! Ty jesteś wielkim emirem, a myśmy tylko niewiasty. Pozwól, że ona do ciebie przyjdzie!
— Pozwalam.
— Ale ona stara, osłabiona i nie może stać długo...!
— Usiądzie sobie.
— Czy wiesz, że w naszym kraju nie wolno kobiecie siadać wobec takich panów?
— Wiem o tem, ale mimo to jej pozwolę.
Odeszła, a po chwili wróciła, prowadząc pod ramię staruszkę o pochylonej wiekiem naprzód postaci. Twarz jej miała głębokie zmarszczki, ale oczy spozierały z młodocianą bystrością.
Niechaj będzie błogosławione wnijście twe w dom mego syna! — pozdrowiła. — Kto jest emirem, którego szukam?
— Ja nim jestem. Chodź i usiądź!
— Nie, chodih! Nie wypada mi siadać blisko koło ciebie. Pozwól, że sobie w kącie usiądę!
— Nie, na to nie zezwolę — odrzekłem. Czy jesteś chrześcijanką?
— Tak, panie.
— I ja jestem chrześcijaninem. Religja moja powiada mi, że wszyscy jesteśmy równi w obliczu Boga, bogaty i ubogi, dostojny i niski, stary i młody. Jestem twym bratem, a ty siostrą moją, ale ty masz więcej lat niż ja, dlatego należy ci się miejsce po mej prawicy. Chodź i usiądź!
— Zrobię to tylko w takim razie, jeżeli mi rozkażesz.
— Więc rozkazuję!
— Jestem posłuszną, panie!
Kazała się do mnie przyprowadzić i usiadła obok mnie, poczem synowa jej wyszła z komnaty. Staruszka patrzyła mi długo badawczo w twarz, a potem rzekła:
— Chodih, jesteś istotnie takim, jakim mi cię opisano. Czy znasz ludzi, za których wejściem, jak się zdaje, robi się ciemniej w domu?
— Poznałem takich wielu.
— A czy znasz ludzi, którzy światło słońca wnosić się zdają? Gdzie tylko wejdą, tam robi się ciepło i jasno. Bóg dał im łaskę największą: przyjazne serce i wesołe oblicze.
— Znam i takich, lecz tych jest niewielu.
— Masz słuszność, ale sam do nich należysz.
— Chcesz być dla mnie uprzejmą!
— Nie, panie! Jestem starą kobietą, przyjmującą spokojnie, co Bóg zsyła i nikomu kłamstwa nie powiem. Słyszałam, że jesteś wielkim wojownikiem, ale sądzę, że twe najlepsze zwycięstwa odnosisz przez światło twojego oblicza. Oblicze takie m iłuje się, chociaż jest brzydkie, a wszyscy, z którymi się zetkniesz, polubią ciebie.
— O, mam bardzo wielu wrogów.
— W takim razie są to źli ludzie. Nie widziałam cię nigdy, ale dużo myślałam o tobie, a miłość moja należała do ciebie, zanim jeszcze ujrzało cię moje oko.
— Jakto może być?
— Opowiadała mi o tobie przyjaciółka.
— Kto ona?
— Marah Durimeh.
— Marah Durimeh! — zawołałem. — Czy znasz ją?
— Znam.
— Gdzie ona mieszka? Gdzie można ją znaleźć?
— Nie wiem.
— Ale skoro jest twoją przyjaciółką, to musisz wiedzieć, gdzie się znajduje.
— Bywa to tu, to tam, podobna do ptaka, który mieszka to na tej, to na owej gałęzi.
— Czy często przychodzi do ciebie?
— Nie przychodzi jako słońce regularnie o oznaczonej godzinie, lecz jako deszcz orzeźwiający raz tu, raz tam, to późno, to znowu wcześnie.
— Na kiedy jej znów oczekujesz?
— Dziś jeszcze może być w Lican, ale może tu przybyć dopiero za kilka miesięcy. A może się nie zjawi już nigdy, bo na jej barkach ciąży o wiele więcej lat niż na moich.
Brzmiało to wszystko talk cudownie, tak tajemniczo, że mimowoli musiałem pomyśleć sobie o Ruh ’i kulyan, „duchu jaskini“, o którym Marah Durimieli mówiła równie zagadkowo.
— Więc odwiedziła cię po powrocie z Amadijah? — spytałem staruszkę.
— Tak. Opowiadała mi o tobie, o tem, że może przybędziesz do Lican i prosiła mnie, żebym się tobą zajęła, jak własnym synem. Czy zezwolisz na to?
— Chętnie, lecz musisz i moich towarzyszy wziąć w swoją opiekę.
— Uczynię, co będzie w mojej mocy. Jestem matką meleka, a ucho jego chętnie słucha mego głosu, ale znajduje się pośród was jeden, któremu nie na wiele się przyda moje wstawiennictwo.
— Kogo masz na myśli?
— Beja z Gurnri. Który to z nich?
— Ten tam na czwartej rogoży. Słyszy on i rozumie każde twoje słowo, ale reszta nie mówi językiem twojego kraju.
— Niechaj słyszy i rozumie, co powiem — odpowiedziała. — Czy wiesz, co kraj nasz wycierpiał?
— Opowiadano mi wiele.
— Czy słyszałeś o Beder-Chan-Beju, o Zajnel-Beju, o Nur-Ullah-Beju i Abd-el-Summit-Beju, tych czterech mordercach chrześcijan? Ze wszystkich stron opadły nas te kurdyjskie potwory. Burzyli domy nasze, palili ogrody, niszczyli zbiory, bezcześcili świątynie, mordowali mężczyzn i młodzieńców, rozdzierali chłopców i dziewczęta i gnali nasze niewiasty i dziewice, dopóki nie padły, umierając, zagrożone jeszcze przez te potwory w ostatnich swych tchnieniach. Zabarwiły się wody Cabu krwią niewinnych ofiar, a wzgórza i niziny świeciły pożogami, chłonącemi nasze wsie i osady. Jeden jedyny straszliwy wrzask brzmiał wzdłuż i wszerz całej krainy. Był to krzyk przedśmiertny wielu tysięcy chrześcijan. Basza z Mossul usłyszał ten krzyk, ale odsieczy nie przysłał, bo chciał się łupem dzielić ze zbójcami.
— Wiem, to musiało być okropne!
— Okropne? O, chodih, ten wyraz mówi jeszcze zbyt mało. Mogłabym ci opowiedzieć rzeczy, od których serce pękłoby w tobie. Czy widzisz most, po którym przeszedłeś Berdicabi[15]? Przez ten most wleczono nasze dziewice, by je zawieźć do Tkhomy i Bazu, one jednak skoczyły do wody; wolały umrzeć i nie pozostała ani jedna przy życiu. Czy widzisz tam na prawo górę z murem skalistym? Tam schronili się ludzie z Lican; czuli się tam bezpiecznie, bo nie można ich było zaatakować od dołu. Ale mieli z sobą niewiele jadła i wody. Aby z głodu nie zginąć, musieli poddać się Beder-Chan-Bejowi. Przyrzekł im pod swą najświętszą przysięgą wolność i życie; mieli tylko wydać broń. Gdy się to stało, złamał przysięgę i kazał wymordować ich szablą i nożem. A kiedy Kurdów ręce bolały już od tej krwawej roboty, ułatwili ją sobie, strącając chrześcijan ze ściany skalnej na dziewięćset stóp: starców, mężczyzn, kobiety i dzieci. Z tysiąca przeszło ludzi uszedł tylko jeden, by opowiedzieć, co się tam stało na górze. Czy mam dalej opowiadać ci, chodih?
— Wstrzymaj się! — odparłem, wzdrygając się.
— A teraz siedzi syn jednego z tych potworów tu oto w domu meleka z Lican. Czy sądzisz, że uzyska łaskę?
Co się musiało dziać we wnętrzu beja z Gumri! Nie drgnął nawet powieką, bo był za dumny na to, aby się bronić, ja zaś odpowiedziałem:
— Uzyska ją!
— Wierzysz w to istotnie?
— Tak. On nie ponosi winy za to, co inni zrobili. Melek przyrzekł mu gościnę, a ja sam wówczas dopiero opuszczę Lican, gdy i bej z Gumri znajdować się będzie bezpiecznie u mego boku.
Staruszka spuściła w zadumie osiwiałą głowę, a następnie spytała:
— Więc jest twoim przyjacielem?
— Tak. Jam gościem jego.
— Panie, to niedobrze!
— Czemu? Czy sądzisz, że melek słowo swoje złamie?
— Nie łamie go nigdy — odrzekła z dumą. — Ale bej zostanie tu w niewoli na całe życie, a ponieważ ty nie chcesz go opuścić, więc nie ujrzysz już nigdy twojej ojczyzny.
— To w ręku Boga. Czy wiesz, co o nas melek postanowił? Czy musimy tylko w tym domu przebywać?
— Ty sam nie, ale reszta wszyscy.
— Więc wolno mi się przechadzać?
— Tak, skoro się zgodzisz wziąć sobie kogoś za towarzysza. Masz być nietylko gościem, jak oni, lecz gościem wolnym.
— No, to pomówię teraz z melekiem. Czy mogę cię odprowadzić?
— O panie, serce twe pełne dobroci. Tak, poprowadź mnie, iżbym chlubić się mogła, że nigdy jeszcze nie dostąpiłam takiej łaski.
Powstała i wyszła ze mną pod ramię. Opuściliśmy powietrzną komnatę i zeszliśmy schodami na dół. Tu rozstała się ze mną staruszka, a ja wyszedłem na wolne miejsce przed domem, gdzie zebrała się wielka liczba Chaldejczyków. Pośród nich stal Nedżir-Bej, który, ujrzawszy mnie, przystąpił natychmiast.
— Czego tu szukasz? — zapytał szorstko.
— Meleka — odrzekłem spokojnie.
— Nie ma teraz czasu dla ciebie; wracaj na górę!
— Przywykłem czynić, co mi się podoba. Rozkazuj swoim parobkom, a nie człowiekowi wolnemu, któremu nie masz nic do nakazywania!
Na to zbliżył się on do mnie i wyprostował swoje potężne członki. W oczach jego migotał blask zapowiedzi, że teraz nastąpi oczekiwane zderzenie. Tyle było pewnem, że jeżeli nie uczynię go nieszkodliwym na miejscu, to już po mnie.
— Czy posłuchasz? — zapytał groźnie.
— Chłopcze, nie ośmieszaj się! — odparłem, śmiejąc się.
— Chłopcze? — ryknął. — Masz za to nagrodę!
Zamachnął się na moją głowę, ale odparowałem cios lewą ręką, a prawą pięścią grzmotnąłem go w skroń z taką siłą, że doznałem wrażenia, jak gdybym sobie wszystkie palce połamał. Runął bez jęku na ziemię i leżał sztywny jak pień.
Stojący dokoła nas odstąpili trwożnie, jeden zaś z nich zawołał:
— Zabił go!
— Ogłuszyłem go tylko — odrzekłem. — Wrzućcie go do wody, to wnet odzyska przytomność.
— Chodih, co uczyniłeś! — zabrzmiało za mną.
Oglądnąłem się i ujrzałem meleka, wychodzącego właśnie z domu.
— Ja? — spytałem. — Czyż nie ostrzegałeś tego człeka przedemną? Mimo to chciał mnie uderzyć. Powiedz mu, żeby nigdy już tego nie robił, bo płakać będą córki biadać synowie, a smucić się przyjaciele.
— Czy żyw jeszcze?
— Żyje, ale zginie, jeżeli jeszcze raz coś podobnego zrobi.
— Panie, wywołujesz gniew u swoich wrogów, a sprawiasz kłopot przyjaciołom. Jakżeż mogę cię chronić, skoro rwiesz się ciągle do walki?
— Powiedz to raisowi, gdyż jesteś prawdopodobnie za słaby, by go obronić przed mem ramieniem. Jeżeli pozwalasz mu mnie obrażać, nie wiń mnie, że go uczę przyzwoitości.
— Panie, odejdź, bo przychodzi do siebie!
— Co, mam uciekać przed człowiekiem, którego powaliłem na ziemię?
— On cię zabije!
— Ha, ha! Nie potrzebuję nawet ręką ruszyć. Uważaj!
Towarzysze moi widzieli wszystko, co zaszło, ze swego otwartego mieszkania. Mrugnąłem na nich, a oni pojęli odrazu, czego żądam.
Obmyto wodą głowę raisa, wskutek czego on jął się zwolna podnosić. Nie mogłem dopuścić do walki na pięści, gdyż zarówno ręka, którą odparowałem, jak ta, którą zadałem cios, spuchły w jednej chwili. Dobrze, że mi ten Goljat ręki nie roztrzaskał. Ujrzawszy mnie, rzucił się z chrapliwym krzykiem wściekłości. Melek starał go się zatrzymać, inni pochwycili go także, ale on był silniejszy i wnet im się wyrwał. Skinąłem głową w stronę domu i zawołałem doń:
— Nedżir-Beju, spójrz tam w górę!
Poszedł za kierunkiem mych oczu i ujrzał strzelby mych towarzyszy, wymierzone w siebie. Miał jeszcze dość przytomności, żeby zrozumieć tę mowę. Stanął, podniósł pięść i pogroził:
— Człowiecze, spotkasz mnie jeszcze!
Wzruszyłem tylko ramionami i odszedłem.
— Chodih — rzekł sapiący jeszcze z wrażenia melek — byłeś w wielkiem niebezpieczeństwie!
— W bardzo małem. Jedno spojrzenie ku towarzyszom uczyniłoby go nieszkodliwym.
— Wystrzegaj się go!
— Jestem twym gościem. Staraj się, żeby mnie nie obrażał!
— Powiedziano mi, że mię szukasz.
— Tak. Chciałem ciebie zapytać, czy mi wolno przechadzać się po Lican?
— Wolno.
— Ale mi dasz eskortę?
— Tylko dla twego bezpieczeństwa.
— Rozumiem cię i godzę się na to. Kto będzie moim dozorcą?
— Nie dozorcą, lecz obrońcą, chodih. Przydam ci do boku jednego karuhję.
A zatem lektora duchownego! To było po mojej myśli.
— Gdzie on? — spytałem.
— Mieszka tu u mnie w domu. Przyślę ci go.
Wszedł do budynku, a niebawem wyszedł stamtąd mężczyzna w średnim wieku. Miał wprawdzie na sobie zwyczajną w tych okolicach odzież, ale w zachowaniu jego było coś, z czego można było wnosić o jego zawodzie. Powitał mię bardzo uprzejmie i zapytał, czego sobie życzę.
— Masz mi towarzyszyć! — rzekłem.
— Tak, melek chce tego.
— Życzę sobie przedewszystkiem zobaczyć Lican; czy oprowadzisz mnie po niem?
— Nie wiem, czy mi wolno, chodih. Oczekujemy każdej chwili wiadomości o napadzie Kurdów z Berwari, którzy mają nadejść, aby oswobodzić swojego beja.
— Przyrzekłem, że nie opuszczę Lican bez zezwolenia meleka. Czy ci to wystarcza?
— Ufam ci, chociaż ponoszę odpowiedzialność za ws zystko, co przedsięweźmiesz w mojej obecności. Co chcesz najpierw zobaczyć?
— Chciałbym się dostać na górę, z której Beder-Chan-Bej kazał strącać Chaldanich.
— Tam wejść bardzo trudno. Umiesz się wspinać?
— Nie troszcz się o to!
— Chodź więc za mną!
W drodze postanowiłem wypytać karuhję o stosunki religijne. Znałem je bardzo mało, to też każde wyjaśnienie byłoby mię ucieszyło niezmiernie. Karuhja uprzedził mnie szczęśliwie pytaniem:
— Czy jesteś muzułmaninem, chodih?
— Czyż ci melek nie powiedział, żem chrześcijanin?
— Nie, ale Ghaldanim nie jesteś. Czy wyznajesz może wiarę, głoszoną przez misjonarzy z Inglistanu?
Zaprzeczyłem; a on na to:
— Bardzo mię to raduje, panie!
— Czemu? — spytałem.
— Nie chcę słyszeć o ich wierze, bo ich samych znać nie chcę.
W tych niewielu słowach wypowiedział ten prosty człowiek wszystko.
— Czy spotkałeś którego z nich? — zapytałem.
— Spotkałem kilku, ale strzepnąwszy proch z obuwia mego, odszedłem. Czy znasz nauki wiary naszej?
— Niedokładnie.
— A nie chciałbyś ich poznać?
— O, nawet bardzo chętnie. Czy macie jakie wyznanie wiary?
— Tak jest, a każdy Chaldani musi je dwa razy na dzień wygłaszać w modlitwie.
— Proszę cię, powiedz mi je!
— Wierzymy w Boga jedynego, wszechmogącego, stwórcę i ojca wszech rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Wierzymy w Pana Jezusa Chrystusa, syna Bożego, jedynego syna swojego Ojca, wobec całego świata, którego nie stworzył nikt, który jest Bogiem prawdziwym z Boga prawdziwego, który jest jeden i ten sam w istocie z Ojcem, którego ręce zrobiły świat i stworzyły wszelkie rzeczy na świecie, który zstąpił z nieba dla nas ludzi i dla naszego zbawienia, który stał się przez Ducha Świętego ciałem i człowiekiem, poczętym i urodzonym przez Marję Dziewicę; który cierpiał i został ukrzyżowany pod ponckim Piłatem, umarł i pogrzebion, który trzeciego dnia powstał z grobu, jako było w piśmie objawione, i wstąpił na niebiosa, siedzi na prawicy Ojca, aby znowu powrócić sądzić żywych i umarłych. Wierzymy w Ducha Świętego, w ducha prawdy, który wyszedł z Ojca, w ducha, który oświeca. Uznajemy chrzest święty dla odpuszczenia grzechów i ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny!
Zapytałem po pauzie:
— Czy zachowujecie i posty?
— Bardzo surowo — odrzekł. — Przez sto pięćdziesiąt dwa dni nie wolno nam jeść pożywienia ze świata zwierzęcego, a patrjarcha żywi się wogóle tylko jadłem roślinnem.
— Ile macie sakramentów?
Chciał mi właśnie odpowiedzieć, kiedy tę, tak zajmującą mnie rozmowę, przerwało pojawienie się dwóch jeźdźców.
— Co tam? — zapytał ich.
— Kurdowie nadchodzą — zabrzmiała odpowiedź.
— Gdzie są?
— Przekroczyli już góry i schodzą na dolinę.
— Ilu ich jest?
— Kilkuset.
Oni pojechali dalej, a karuhja się zatrzymał.
— Chodih, wracajmy!
— Czemu?
— Obiecałem to melekowi w razie, gdyby Kurdowie nadeszli. Nie zechcesz dopuścić do tego, żebym nie dotrzymał słowa!
— Musisz go dotrzymać. Chodźmy.
Przybywszy na plac przed domem, zastaliśmy na nim wielki ruch, ale planowego działania nie było. Melek stał z kilku niższymi dowódcami, pomiędzy którymi znajdował się także rais.
Chciałem obok nich przejść spokojnie i wejść do domu, lecz melek zawołał do mnie:
— Chodih, chodź do nas!
— Poco go tutaj? — złościł się olbrzymi rais. — To obcy i nieprzyjaciel; nie należy do nas!
— Milcz! — rozkazał melek i zwrócił się do mnie: — Panie, ja wiem, czego dokonałeś w dolinie Deradż i u Dżezidów. Czy dasz nam jaką radę?
Pytanie to było mi bardzo na rękę, ale mimo to odrzekłem:
— Na to już będzie zapóźno.
— Czemu?
— Powinieneś był działać już wczoraj.
— Jak to rozumiesz?
— Łatwiej niebezpieczeństwu zapobiec, niż je zwalczyć, skoro się raz już zaczęło. Gdybyś był Kurdów nie zaczepiał, nie musiałbyś się dzisiaj bronić przeciwko nim.
— Nie to chcę słyszeć.
— Ale ja chciałem ci to właśnie powiedzieć. Czy wiedziałeś, że dziś nadejdą Kurdowie?
— Wszyscyśmy o tem wiedzieli.
— Dlaczegóż więc nie obsadziłeś wąwozów po tamtej stronie? Zajmowałbyś stanowisko nie do zdobycia, a tak Kurdowie mają już góry poza sobą i przewagę nad wami.
— Będziemy walczyć!
— Tutaj?
— Nie, w dolinie Lican.
— Tam ich chcesz przyjąć? — spytałem zdziwiony.
— Tak — rzekł z wahaniem.
— I dotąd jeszcze tu stoisz z ludźmi?
— Musimy ocalić wpierw nasze mienie i naszych ludzi, zanim odejdziemy!
— O meleku! Jakże wielkimi wojownikami są Chaldowie! Od wczoraj wiedzieliście, że Kurdowie nadejdą i nie uczyniliście nic, aby się zabezpieczyć. Chcecie z nimi walczyć, a mówicie o ocaleniu siebie i swego mienia. Zanim to zrobicie, nieprzyjaciel będzie w Lican. Wczoraj zaskoczyliście Kurdów i dlatego zwyciężyliście, dzisiaj oni was zaatakują i zniszczą.
— Panie, o tem słyszeć nie chcemy!
— To odczujecie na sobie. Bądź zdrów i czyń, co chcesz!
Zrobiłem minę, jak gdybym miał wejść do domu, melek wstrzymał mię jednak za ramię.
— Chodih, radź nam!
— Nie mogę, bo pierwej nie pytaliście się mnie o radę.
— Będziemy ci wdzięczni!
— To niepotrzebne; bądźcie tylko rozumni. Jak mogę pomagać wam do zwyciężenia tych, którzy przyszli, aby wyswobodzić mnie i moich towarzyszy?
— Wszak jesteście tylko moimi gośćmi, a nie więźniami!
— Czy i bej z Gumri?
— Panie, nie nalegaj na mnie!
— Dobrze więc, będę względniejszym, niż na to zasługujecie. Śpieszcie naprzeciw nieprzyjaciela i zajmijcie stanowisko, któregoby on nie mógł minąć. Kurdowie nie zaatakują was, lecz wyślą posła, który wprzód będzie się dowiadywać o nas. Przyślecie tu tego posła, a ja udzielę wam wówczas mej rady.
— Chodź z nami lepiej, chodih!
— Uczynię to chętnie, jeśli pozwolicie mi wziąć z sobą służącego Halefa, znajdującego się teraz tam za murem przy koniach.
— Pozwalam — rzekł melek.
— Ale ja nie pozwalam — odrzekł rais.
Wywiązała się krótka, lecz zacięta sprzeczka, w której melek ostatecznie wziął górę, bo wszyscy inni stanęli po jego stronie. Rais cisnął mi wściekłe spojrzenie, skoczył na konia i odjechał.
— Dokąd? — zawołał melek.
— To ciebie nie obchodzi! — zabrzmiało w odpowiedzi.
— Śpieszcie za nim i ułagodźcie go! — prosił melek drugich, podczas gdy ja zawołałem Halefa i kazałem mu przygotować nasze konie.
Potem poszedłem na górę do towarzyszy, aby im wydać polecenia.
— Co się stało? — zapytał Anglik.
— Kurdowie z Gumri nadchodzą, aby nas oswobodzić — odrzekłem.
— Bardzo dobrze! Yes! Dzielne chłopcy! Moja strzelba! Będę walił! Well!
— Stać, sir Dawidzie! Po pierwsze: pozostaniecie tutaj jeszcze czas jakiś i zaczekacie na mój powrót.
— Czemu? Wy dokąd?
— Tam, aby poprowadzić rokowania i załatwić może sprawę po dobremu.
— Pshaw! Zrobią sobie z wami niewiele zachodu. Zastrzelą was! Yes!
— To wielce nieprawdopodobne.
— Czy mogę pójść razem z wami...?
— Nie, tylko ja i Halef.
— Więc idźcie, ale jak nie wrócicie, to przewrócę Lican do góry nogami! Well!
Drudzy zgodzili się także, tylko bej postawił jeden warunek.
— Chodih, nie uczynisz nic bez mej woli.
— Nie. Albo sam przyjdę, albo przyślę po ciebie.
Zabrałem broń, zszedłem nadół i wskoczyłem na siodło. Plac przed domem opustoszał zupełnie, tylko melek czekał na mnie, a kilku uzbrojonych ludzi zostało dla pilnowania pojmanych „gości“.
Musieliśmy przejeżdżać znowu po niepewnym moście. Po drugiej stronie rzeki panował chaos. Piesi i konni obrońcy ojczyzny kręcili się tam i napowrót, jeden ze starą flintą, a drugi z pałką w ręku. Wszyscy chcieli dowodzić, a nikt słuchać. W dodatku teren był zawalony głazami i zarosły grupami drzew i zaroślami, i za każdym krokiem słyszało się jakąś wieść nową o Kurdach. Wkońcu doniesiono nam, że rais z Szord odszedł ze swymi ludźmi, ponieważ melek z nim się posprzeczał.
— Panie, co ja zrobię? — spytał melek z niemałą troską na twarzy.
— Staraj się dowiedzieć, gdzie się znajdują Kurdowie.
— Zrobiłem to już, ale każdy przynosi mi inną wiadomość. A popatrz na moich ludzi! Jak mogę z nimi iść do boju?
Żal mi było tego człowieka istotnie. Łatwo było poznać, że nie mógł się zdać na swoich ludzi. Tyluletni ucisk pozbawił ich męskości. Wczoraj mieli odwagę napaść podstępnie, ale dziś, gdy szło o poniesienie skutków tego napadu, brakło im do tego energji. Bez śladu dyscypliny wojskowej wyglądali jak stado owiec, pędzące bezmyślnie naprzeciw wilków.
Melek także nie robił wrażenia człowieka, posiadającego tak potrzebną teraz siłę woli i odporność. To, co przebijało z jego twarzy, było czemś więcej niż troską, to była trwoga, i kto wie, czyby dlań nie było z pożytkiem, gdyby Nedżir-Bej był jeszcze u jego boku. Było dla mnie jasnem, że Chaldejczycy musieli przegrać sprawę z Kurdami Berwari, to też odpowiedziałem na jego pytanie.
— Czy posłuchasz mej rady?
— Powiedz mi ją!
— Kurdowie mają nad wami przewagę. Dla ciebie istnieją tylko dwie drogi. Cofniesz się z twoimi ludźmi na drugi brzeg i będziesz bronił przeprawy, przez co zyskasz na czasie i będziesz mógł ściągnąć posiłki.
— Ale w takim razie muszę poświęcić wszystko, co leży na prawym brzegu.
— Oni to i tak zabiorą.
— A jakaż druga droga?
— Wejdziesz z nimi w układy.
— Za czyjem pośrednictwem?
— Mojem.
— Twojem? Chodih, czy chcesz mi umknąć?
— Ani mi przez myśl nie przeszło; dałem ci na to słowo.
— A czy ci Kurdowie zechcą się wdawać w układy po naszym wczorajszym napadzie?
— Czyż nie masz w ręku ich dowódcy? To daje ci wielką władzę nad nimi.
— Jesteś ich gościem i tak się z nimi ułożysz, że oni odniosą korzyść, a my szkodę.
— Jestem też i twoim gościem i tak będę mówił z nimi, żeby obie strony były zadowolone.
— Zatrzymają cię i nie dadzą ci do mnie powrócić.
— Nie pozwolę się zatrzymać. Spójrz na mego konia! Czyż nie wart dziesięć razy więcej od twego?
— Pięćdziesiąt, sto razy więcej, panie!
— Czy zdaje ci się, że wojownik opuściłby takie zwierzę?
— Nigdy!
— A zatem! Zamieńmy się na razie. Zostawię ci w zastaw mego karego ogiera.
— Czy to na serjo?
— Zupełnie. Czy wierzysz mi teraz?
— Wierzę i ufam tobie. Czy chcesz zabrać z sobą także służącego?
— Nie, zostanie z tobą, bo nie znasz konia dokładnie. Musi być ktoś, kto umie z nim postępować.
— Czy ma jakąś tajemnicę?
— W istocie.
— W takim razie nie jest dla mnie bezpieczny. Niech go twój służący dosiadzie, a ty weź jego konia, dopóki przy mnie zostanie.
Tego właśnie pragnąłem. Koń mój był w ręku małego Halefa pewniejszy, niż w ręku meleka, który był tylko zwyczajnym jeźdźcem. To też odpowiedziałem:
— Poddaję się twojej woli. Pozwól, żebym zaraz zamienił zwierzęta.
— Natychmiast?
— Zapewne. Nie mamy czasu do stracenia.
— A czy znajdziesz Kurdów na pewno?
— Sami się o to postarają, żeby ich znaleźć jak najrychlej. Ale czy nie możnaby połączyć obu moich propozycyj? Gdyby twoi ludzie pobili się z Kurdami, zanim ci drudzy ze mną pomówią, byłoby wszystko stracone. Przejdź z nimi na drugą stronę rzeki, to będę miał większą nadzieję powodzenia.
— Ależ w ten sposób oddajemy się im w ręce.
— Nie, uchodzicie im i zyskujecie na czasie. Jakżeż was napadną, jeśli most obsadzicie?
— Masz słuszność, panie; zaraz dam znak.
Podczas gdy się przesiadałem, zadął melek na muszli, którą nosił u boku. Na silny, głęboki, dalekonośny jej głos jęli Chaldowie powracać ze wszystkich stron, bo i kierunek ten więcej im przypadał do smaku od niebezpiecznego ataku na mężnych i dobrze uzbrojonych Kurdów. Ja natomiast pojechałem naprzód, dawszy wpierw Halefowi kilka wskazówek, jak się ma zachować. Niebawem znalazłem się sam jeden, gdyż Dojan także pozostał.




  1. Kara pieniężna.
  2. Obcymi.
  3. Rak.
  4. Tak nazywają siebie Nestorjanie najchętniej.
  5. Patriarcha.
  6. Arcybiskup.
  7. Biskup.
  8. Archidiakon.
  9. Diakon.
  10. Kapłan.
  11. Subdiakon.
  12. Lektor.
  13. Jezus.
  14. Naczelnik.
  15. Górny Cab.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.