<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Droga powrotna — Jezioro genewskie — Tartarin proponuje zwiedzenie więzienia Bonnivarda — Krótka rozmowa pośród róż — Cała banda pod kluczem — Nieszczęsny Bonniyard — Gdzie się odnalazła lina awinjońska.


Wycieczka na Jungfrau przyniosła Tartarinowi, prócz sławy, to jeszcze, że nos mu oblazł ze skóry, spuchł, a cała twarz spękała do krwi. Przez pięć dni siedział zamknięty w hotelu „Belle-vue“, kładł kataplazmy, smarował się różnemi maściami, a także grał z przyjaciółmi w domino, chcąc w ten sposób odegnać nudę i zniecierpliwienie. Podyktował też długi, detaliczny opis całej przeprawy, który miał być odczytany na uroczystem posiedzeniu K. A. w Taraskonie i opublikowany w „Forum”. Kiedy wreszcie minęło zmęczenie ogólne, nos i twarz się wygoiły, a pozostały jeno niewielkie czerwone znaki, blizny i wogóle ślady bohaterskiego przedsięwzięcia, czcigodny P. K. A. oraz delegaci wybrali się w drogę powrotną do domu przez Genewę.
Pominiemy rozliczne przygody, jakie mieli w podróży. Banda południowców wzniecała popłoch i szerzyła zamieszanie w ciasnych wagonach, kajutach, przy stołach biesiadnych, swemi krzykami, śpiewem, hałaśliwem, pełnem przesady zachowaniem, sztandarem i wysokiemi laskami, w które się wszyscy uzbroili od czasu pamiętnej ekspedycji. Na laskach tych widniały oczywiście pamiątkowe napisy, ozdoby i wiersze okolicznościowe.
Dojechawszy do Montreux, podróżni postanowili za poradą swego prezesa zatrzymać się tutaj na czas krótki, by zwiedzić słynne wybrzeża jeziora genewskiego, zwłaszcza zamek Chillonu, w którego podziemiach znosił katusze wielki patrjota Bonnivard, a który upamiętnili swym pobytem Byron i Delacroix.
Tartarina, w gruncie rzeczy, bardzo mało obchodził Bonnivard, albowiem smutna przygoda z Wilhelmem Tellem podkopała zupełnie jego wiarę w istnienie legendarnych postaci szwajcarskich, ale dowiedział się w drodze, że Zonia udała się do Montreux z bratem, którego stan zdrowia pogorszył się znacznie. Owa pielgrzymka historyczna była mu tedy jeno pretekstem, by ją zobaczyć i nakłonić do jechania z nim razem do Taraskonu. Miał słabą nadzieję, że się zgodzi.
Oczywiście, towarzysze jego byli najmocniej przekonani, że idzie o oddanie hołdu wielkiemu obywatelowi genewskiemu, o którego czynach cuda opowiadał im Tartarin. Poza tem, rozmiłowani w teatralnych wystąpieniach, zapragnęli zaraz po przybyciu do Montreux rozwinąć sztandar i ruszyć na Chillon z okrzykiem: — Niech żyje Bonnivard!
Prezes musiał ich mitygować.
— Zjedzmy przedewszystkiem śniadanie! — powiedział. — Potem, zobaczymy...
Zgodzili się i wsiedli w pierwszy lepszy omnibus pierwszego z brzegu pensjonatu Mayera czy Müllera, stojący w ciżbie innych przy samym debarkaderze przystani.
— Kroć... o przepraszam... — powiedział nagle Pascalon — Jak ci żandarmi oglądają się za nami!
— To prawda! — zaniepokoił się Brawida. — Cóż ma za powód ten drab gapić się na nas w ten sposób?
— Musiał mnie poznać! — skromnie zauważył Tartarin i uśmiechnął się życzliwie do żandarma, ubranego w długą niebieską pelerynę, śledzącego pilnie omnibus, posuwający się zwolna wysadzaną topolami nadbrzeżną drogą.
Był to właśnie dzień targowy i wzdłuż wybrzeża stało mnóstwo kramów z owocami, jarzynami, taniemi koronkami, oraz ową specyficzną szwajcarską biżuterją, złożoną z łańcuszków, breloczków, dzwoneczków, agrafek, brosz i bransolet, która stanowi niezbędną cześć składową toalety Szwajcarek. Na falach chwiała się cała flotyla małych, jaskrawo malowanych łódek, czółen i bocików, służących dla przejażdżek. Dalej na wodzie, na wsuniętych głęboko w jezioro molach i debarkaderach piętrzyły się całe góry worów, skrzyń i beczek, wyładowywanych z większych żaglowych brygantyn, czy paropakebotów, rozlegały się ostre poryki sygnałów i dźwięczały dzwony. Zgiełk i szum dochodził i z drugiej również strony, z otwartych na ściężaj piwiarń i jadłodajni, a tłumy zalegały ulice. Gdyby to oświecić jaskrawie słońcem, możnaby sądzić, że znajdujemy się w jakiejś miejscowości śródziemnomorskiej pomiędzy Mentoną a Bordigherą. Ale brakło, niestety, onego południowego słońca, a taraskończyk patrzył na to całe rojowisko poprzez szafirową mgłę, wznoszącą się z jeziora, snującą w górę i splatającą z nadlatującemi od skraju horyzontu szaro-siwemi chmurami, niosącemi deszcz i chłód w łonach.
— Kroćset tysięcy... Nie lubię bajor! — zawołał nagle Excourbanies, przecierając szybę omnibusu, by przyjrzeć się lepiej lodowcom, zamykającym horyzont od zachodu.
— I ja nie! — westchnął Pascalon. — Ta mgła, ta martwa woda, to wszystko razem pobudza mnie do łez.
Brawida użalał się również i wyrażał obawy nawrotu podagry.
Tartarin zgromił ich surowo. Czyż nie było to oczywistym zyskiem, że będą mogli opowiadać za powrotem, iż zwiedzili kazamaty nieśmiertelnego Bonnivarda, że zapisali swe nazwiska na historycznych murach, obok autografów; Russa, Byrona, Wiktora Hugo, George Sand i Eugenjusza Sue?
Nagle, w samym środku tyrady, prezydent urwał, pobladł, poczerwieniał... Zobaczył znany dobrze kapelusik i bujne, jasne włosy... Nie zatrzymując nawet omnibusu, który toczył się dość wolno w górę, wyskoczył, wołając do osłupiałych alpinistów:
— Spotkamy się w hotelu!
— Zonia! Zonia! — wrzeszczał zdala i biegł, przerażony myślą, że jej nie dogoni. Szła szybko, ginąc w tłumie, to wynurzając się znowu. Nareszcie usłyszała, obejrzała się i przystanęła:
— A, to pan?
Uścisnęła mu dłoń i szła dalej. Postępował obok zadyszany i urywanemi słowami usprawiedliwiał się, dlaczego ją porzucił tak nagle, bez pożegnania nawet... Przybyła delegacja... musiał koniecznie pójść na Jungfrau i z tej wycieczki pozostały mu jeszcze na twarzy skazy. Słuchała w milczeniu, nie patrząc nań wcale, przyśpieszając kroku, z oczyma wbitemi w ziemię i jakimś skurczem mięśni twarzy.
Spostrzegł, że przybladła, nie miała już owego dziecięcego powabu, owej anielskości, przeciwnie, surowość i skupiona wola, przebijające dotąd w mowie jeno, rozlały się po obliczu, pełnem wdzięku zawsze i młodzieńczego uroku.
— Jak się ma Borys? — spytał po chwili, zażenowany tą oziębłością, która mu się zwolna zaczęła udzielać.
— Borys? — zadrżała. — A, prawda, pan o niczem nie wie!.. Chodź pan ze mną... chodźmy!
Szli małą uliczką, otoczoną winnicami, staczającą się zlekka ku jezioru. Mijali wille, ogrody o strzyżonych krzewach i piaskiem wysypanych ścieżkach, terasach, okrytych winoroślą, pełnych róż rozkwitających, petunij i mirtów w zielonych drewnianych wazonach.
Czasem spotykali postacie wybladłe, o smutnym wyrazie oczu i zapadłych policzkach, jakie się widuje w Mentonie i Monako. Tylko tam blask słońca ćmił wszystko, tutaj zaś, wśród mgieł, wyraźniej występował smutek, niemoc fizyczna i duchowa.
— Wejdź pan! — powiedziała Zonia, otwierając jakąś furtkę w murze, na którym widniał napis rosyjskiemi głoskami.
Tartarin nie wiedział zrazu, gdzie się znajduje. Widział jeno rozkwiecony ogród, przecięty ścieżkami, tu i owdzie rozrzucone grupy tui, cyprysów, topol i brzóz, wreszcie powódź róż wysokopiennych, pełzających, zwieszających się w festonach, tworzących aleje, bukiety i żywopłoty.
Po chwili dostrzegł ukryte wśród kwiatów płyty, krzyże, sarkofagi, a stanąwszy przy jednym, odczytał świeży napis, wyryty w kamieniu:

Borys Wasyljew, lat 22“.

Spoczywał tu od kilku dni dopiero, a zmarł natychmiast niemal po przyjeździe do Montreux. Na tym cmentarzyku, gdzie spoczywali Rosjanie, Polacy i Szwedzi, znalazł pobratymców i znajomych. Tutaj było ostatnie osiedle piersiowo chorych synów Północy, dla których Montreux było Nizzą. Nie wysyłano ich dalej, gdyż różnica klimatu mogłaby wywołać fatalne skutki w organizmach, nienawykłych do przelśniewania słońcem.
Przez chwilę stali bez ruchu i słowa, spoglądając na białą kamienną płytę, odcinającą się jaskrawo od ciemnej, świeżo poruszonej ziemi. Zonia oddychała wonią róż i wpatrywała się w głaz zaczernienionemi od płaczu oczyma.
— Biedaczko! — powiedział wzruszony, ujmując delikatnie jej dłoń w swą żylastą prawicę. — Biedaczko! Cóż się teraz z panią stanie?
Spojrzała mu prosto w oczy rozbłyśnionym wzrokiem, a na oczach jej nie było już łez:
— Odjeżdżam stąd za godzinę! — powiedziała.
— Pani odjeżdża?
— Bołybin jest już w Petersburgu. Maniłow czeka, by razem ze mną przekroczyć granicę. Wracam do roboty... Posłyszy pan znów o nas! — Pochyliła się ku niemu i szepnęła z uśmiechem, wpijając się weń swemi modremi oczyma:
— Kto mnie kocha, pójdzie za mną!
Ach... ach... iść za nią! Ta szalona dziewczyna wzniecała w nim przestrach wielki. Przytem ponure środowisko cmentarne przygłuszyło jego miłość. Szło jeno o to, by nie zemknąć jak tchórz. Położył rękę na sercu gestem teatralnym i zaczął:
— Zoniu! Znasz me uczucia!
Nie chciała słuchać.
— Gaduła! — rzuciła z pogardliwem wzruszeniem ramion, obróciła się i odeszła dumnie, nie obejrzawszy się ani razu poza siebie.
Powiedziała jeno słowo „gaduła”, ale intonacja była taka, że biedny Tartarin zaczerwienił się wyżej uszu i obejrzał się trwożnie wokoło, by się przegonić, czy byli sami i czy ktoś nie usłyszał.
Wrażenie nie trwało, na szczęście, długo u naszego bohatera. W piąć minut potem szedł swobodnym, lekkim krokiem jakąś wielką ulicą, szukając hotelu Müllera, gdzie nań mieli czekać alpiniści ze śniadaniem. Czuł ogromną ulgę, wprost radość, że nareszcie zerwana została ta beznadziejna, a nad wyraz niebezpieczna znajomość. Idąc rozważał jak się wszystko stało i podkreślał w myśli despotyzm Zoni. Mógł sympatyzować nawet z ich poświęceniem... oczywiście, ale przejść do czynu... hę... kroćset... za nic! To przecież rzecz okropna! Cóż to zresztą za stanowisko, za zajęcie, — polowanie na despotów? Gdyby wszystkie uciemiężone ludy miały się doń zwracać i żądać, by wymordował tyranów... ha... ha... ha... ładny interes! Byłoby z nim tak jak z Bombonnelem, do którego zwracają się Arabowie, gdy pantera zaczyna krążyć koło duaru...
Jakaś dorożka najechała nań tak ostro, że zaledwo miał czas uskoczyć na chodnik i krzyknąć: — Kanaljo jedna! Ale okrzyk ten przemienił się natychmiast w ryk zdumienia: — Gues aco! Budiu!
Żaden z czytelników nie domyśliłby się, co zobaczył Tartarin w owej dorożce. Oto ni mniej ni więcej, tylko całą delegację taraskonską: Brawidę, Excourbaniesa i Pascalona w pomiętych ubraniach, bez kaszkietów, otoczonych żandarmami z karabinami w ręku. Wyglądali tak, jakby stoczyli bójkę z reprezentantami władzy. Wszystkie obrazy, któremi strach przepełnił noce Tartarina w Interlacken, przemknęły mu przez myśl błyskawicą. Stał wrośnięty w ziemię, podobnie jak wówczas, gdy go związały z lodowcem niefortunne kolce Kennedyego i patrzył na odjeżdżający galopem pojazd.
W tej chwili wysypała się ze szkoły gromada uczniów z tornistrami na plecach i biegnąc za dorożką, krzyczeli głośno:
— Brać ich! Do dziury drabów!
Nie miał czasu obrócić się, bo w tejże chwili uczuł, że go jakieś ręce chwytają, podnoszą, więżą, niosą. Wsadzono go do drugiej dorożki, dwaj żandarmi umieścili się po obu stronach, a na przedzie znalazł się oficer z ogromnem szabliskiem miedzy kolanami, którego garda sterczała wysoko, dotykając niemal sklepienia budy.
Tartarin chciał mówić, tłumaczyć. Niezawodnie zaszła jakaś pomyłka. Powiedział swe imię, nazwisko, skąd pochodzi i powołał się na swego konsula, handlarza miodem, nazwiskiem Ichener, którego poznał na jarmarku w Beaucaire. Ale to wszystko nie pomagało nic a nic, eskorta milczała, więc mu przyszło do głowy, że to jakiś nowy, nieznany figiel „Towarzystwa“. Zwrócił się tedy do oficera i uśmiechnięty spytał:
— To żart! Prawda? Ja wiem dobrze, że to żart finta dla ożywienia ruchu turystów w Szwajcarji! Prawda?
— Milcz pan, albo każę ci zakneblować usta! — warknął oficer, przewracając straszliwie oczyma.
Tartarin zamilkł. Jechali niesłychanie długo, mijali domy, ogrody, więzień widział jezioro, góry, hotele o różnobarwnych dachach i szyldach, werandy, pełne gości, słyszał nawoływania, dalej maleńką kolejkę zębatą, niebezpieczną mechaniczną zabawkę, czepiającą się skał i wspinającą się prostopadle w górę, a jakby dla uzupełnienia podobieństwa z Rigi, deszcz kroplisty zaczął siec i cała góra wraz z kolejką osnuła się gęstą żółtą mgłą.
Powóz zadudnił na moście, przesunął się szpalerem małych straganów, gdzie rozłożone były najrozmaitsze drobiazgi i zatrzymał się, po przejechaniu nisko sklepionej bramy, w krągłym bastjonie o poczerniałych murach. Tartarin dowiedział się, gdzie jest, słuchając rozmowy oficera ze stróżem zamku, który nadbiegł, pobrzękując pękiem zardzewiałych kluczy.
— Osobna cela? Osobna cela? Ależ nie mam osobnej celi... wszystkie zajęte. Chyba go wsadzić do celi Bonnivarda.
— Wsadźmy go do celi Bonnivarda! — zgodził się oficer. — To w sam raz mieszkanie dla takiego ptaszka.
Stało się jako rzekł.
Zamek Chillonu, o którym prezes alpinistów taraskońskich opowiadał od dwu dni bez przerwy, gdzie przez dziwne zrządzenie losu został właśnie zamknięty, jest to jeden z tych zabytków historycznych Szwajcarji, które pociągają turystów siłą nieprzepartą. W dawnych czasach służył za letnią rezydencję książętom sabaudzkim, potem był więzieniem stanu, składem broni i arsenałem, a dzisiaj jest jeno celem wycieczek, podobnie jak Rigi-Kulm, Tellsplatte i inne miejscowości. Pozostawiono tam jednak posterunek żandarmerji i kilka celek, przeznaczonych dla pijaków i rzezimieszków kantonalnych. Ale mieszkańcy Szwajcarji nie są naogół skłonni do wybryków, to też pustką stojące celki zużytkował stróż i przewodnik po zamku na składy drzewa, jarzyn i innych prowjantów na zimę. Niemile został tedy zdziwiony pojawieniem się tylu więźniów naraz, a do pasji doprowadziło go, że musi niebezpiecznego złoczyńcę zamknąć w celi Bonnivarda, zwiedzanie której przez turystów stanowiło główne źródło jego dochodu. Nie będzie mógł otwierać jej i pokazywać, a właśnie sezon był w całej pełni.
Strasznie zagniewany, prowadził Tartarina, który szedł za nim pokornie, nie myśląc o ucieczce, ani oporze. Zeszli po kilku chwiejących się schodach w kurytarz cuchnący i wilgotny, minęli olbrzymią bramę, nabitą gwoździami wielkości pięści i najeżoną kolcami i znaleźli się w obszernem, sklepionem podziemiu, z podłogą z ubitej ziemi, opartem na dwu grubych filarach romańskich z pierścieniami, przeznaczonemi do zakładania łańcuchów, w które dawniej okuwano więźniów stanu. Panował tu mrok szary i migotliwy, bo, odbite od fal jeziora, światło wpadało przez wysoko umieszczone, okratowane okienka. Widać było przez nie mały ledwo skrawek nieba.
— Oto pański apartament! — powiedział dozorca, kasztelan i przewodnik po zamku w jednej osobie. — Radzę tylko, nie spaceruj pan zbyt daleko, bo są tam „zapominki“, w które wpadłszy, nie zobaczyłbyś pan już nigdy własnej brody w zwierciadle!
— Zapominki?... Budiu!
— Trudno mój przyjacielu! Kazano pana zamknąć w kazamatach Bonnivarda... zamknąłem cię tedy i basta! A teraz, jeśli posiadasz pan pieniądze, mógłbym dostarczyć czegoś, nap. kołdry i materaca na noc.
— Przedewszystkiem proszę o jedzenie! — zawołał uradowany Tartarin, stwierdziwszy z zadowoleniem, że nie zabrano mu pieniędzy.
Dozorca przyniósł niedługo świeżego chleba, piwa i salcesonu, a nowy więzień Chillonu rzucił się na to i pożerał z chciwością niezmierną. Od kilkunastu godzin nie miał nic w ustach, a zmęczenie i wrażenia wyczerpały go bardzo. Jadł, siedząc na kamiennej ławce w półświetle okienek, a dozorca przyglądał mu się z zajęciem.
— Cóżeś to pan, u licha, zmalował, że cię traktują jak zbrodniarza? — spytał.
— Kroćset tysięcy... nie wiem... nie wiem! — odparł Tartarin, mając pełne usta.
— Nie ulega kwestji — ciągnął dalej dozorca — że nie wyglądasz pan na złego człowieka! Sądzę, że nie zechcesz pan pozbawić biednego człowieka, obarczonego rodziną, zarobku, z którego żyje? Prawda? Ano, to dobrze! Mam tam na górze całą bandę turystów, którzy chcą zwiedzić podziemie Bonnivarda. Gdybyś mi pan przyobiecał, że będziesz się zachowywał spokojnie i nie uciekniesz gdy otworzę drzwi...
Poczciwy Tartarin złożył najuroczystszą przysięgę i w pięć minut potem zobaczył w swem więzieniu całe, znane sobie, towarzystwo z Rigi-Kulm, Tellsplatte i Scheidecku. Był tu słynny Astier-Réhu i równie słynny wróg jego prof. dr. Schwanthaler z żoną, był lord Chipendale z siostrzenicą (hm... hm...) były chłopięce misses, słowem cała menażerja Cooka znalazła się w komplecie.
Strasznie zawstydzony, bojąc się, by go nie poznano, ukrył się za filarem i cofał się wgłąb podziemia, w miarę, jak turyści następowali mu na pięty. Dozorca oprowadzał ich sumiennie wszędzie, mówiąc grobowym głosem:
— Oto tutaj nieszczęsny Bonnivard...
Uczeni kłócili się ze sobą znowu w dwu językach, nie słuchając się wzajem, ale gotowi każdej chwili skoczyć sobie do oczu. Jeden potrząsał kuferkiem, drugi torbą, a turyści przysłuchiwali się, ziewali i łazili ospale po podziemiu.
Tartarin, posuwając się coraz to bardziej wgłąb, stanął nareszcie nad skrajem owej „zapominki”, to jest dziury w podłodze, głębokiej i czarnej, studni, w którą rzucano więźniów, lub w którą sami wpadali przypadkiem. Wiał stamtąd zgniło-lodowaty dech stuleci. Zatrzymał się przerażony i zaszył się w kąt, nasuwając kaszkiet na oczy. Ale wilgoć i saletrzany odór oddziałały w ten sposób na jego narządy powonienia, że zakręciło mu się w nosie i kichnął tak potężnie, ze zadudniło pod sklepieniem, a przerażeni turyści cofnęli się wstecz.
— Patrzcież państwo, to sam Bonnivard! — zawołała bezczelnie rzekoma siostrzenica członka Jockey-Klubu, wykrygowana i ustrojona w najmodniejszy kapelusz.
Trudno mu się było dłużej ukrywać.
— To bardzo ciekawa rzecz te „zapominki”! — rzekł najnaturalniejszym w świecie tonem, jakby sam właśnie zwiedzał podziemie w roli turysty. Potem wmieszał się w gromadkę zwiedzających, którzy uśmiechnęli się, poznawszy aranżera balu na Rigi-Kulmie.
— He... mosje... ballir... dancir...
Stanęła przed nim filigranowa starowinka, w tanecznej pozycji, gotowa każdej chwili puścić się walca. Ponieważ jednak nie miał do tego narazie ochoty, a nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji, przeto podał jej szarmancko ramię i zaczął oprowadzać po własnem więzieniu, pokazując pierścienie, wmurowane w filary, do których przywiązano biednego Bonnivarda, oraz ślady stóp jego na flizach, wydeptane ciągłem chodzeniem tam i z powrotem. Słuchając go, zacna dama nie byłaby nigdy przypuściła, że ten, który z taką swadą kreśli dzieje męczeństwa ofiary państwa, jest sam więźniem stanu, ofiarą niesprawiedliwości i przewrotności ludzkiej.
Sytuacja stała się nieco dziwną, kiedy Tartarin, odprowadziwszy do drzwi swą damę, pożegnał się z nią uprzejmie. Musiał użyć całej siły władania sobą, by powiedzieć:
— Nie... nie, dziękuję... nie pójdę. Zostanę jeszcze, mam tu poczynić zapiski naukowe!
Skłonił się całemu towarzystwu, dozorca zamknął bramę z trzaskiem, założył żelazne antaby, a wszyscy otwarli z podziwu usta.
Co za skandal! Potniał ze wstydu, słysząc oddalające się coraz to bardziej okrzyki zdziwienia turystów. Na szczęście, tortura ta nie ponowiła się w ciągu dnia. Skutkiem niepogody, nie było zwiedzających. Wył przeraźliwy wichr i jęczał w czarnych dziurach, jakby się skarżyły duchy pomordowanych skazańców, którym odmówiono pogrzebu. Tłukły o ściany wezbrane nurty jeziora, a woda tryskała aż do okien, pozbawionych szyb i spadała kroplami na Tartarina. Od czasu do czasu zaryczał parowiec, zaszumiały po wodzie koła, akompanjując ponurym rozmyślaniom biednego więźnia, który kulił się i drżał coraz to bardziej, w miarę zapadających ciemności, od których ściany więzienia zdawały się rozszerzać.
Jakże wytłumaczyć sobie to uwięzienie? Jak zrozumieć zamknięcie w lochu tak okropnym? Może to akt zemsty Costecalda? Może to jego manewr przedwyborczy? A może policja rosyjska dowiedziała się o jego nierozważnych słowach, jego znajomości z Zonią i zażądała wydania go w ręce rządu rosyjskiego? Ale w takim razie, pocóż aresztowano całą delegację? Cóż można było zarzucić tym nieszczęśnikom? Wprawdzie nie wtrącono ich do podziemnej kazamaty, nie wydano na łup straszliwym szczurom i cichym, przeraźnym pająkom, skradającym się jak mary, ale muszą być i tak przestraszeni bardzo!
Tak rozmyślał biedny Tartarin.
Jakąż jednak jest potęga czystego sumienia? Oto, mimo szczurów, chłodu, mimo przeraźnych mar pajęczych, bohaterski Tartarin, ufny w czystość serca swego, zdołał zasnąć snem sprawiedliwego i spał z otwartą gębą, chrapiąc na potęgę, podobnie jak spał zawieszony między niebem a ziemią w schronisku pod Jungfrau... spał... spał i spał, aż go zbudzono na drugi dzień, po dziesiątej. Zdawało mu się, że to sen, gdy nań zawołał dozorca:
— Wstawaj pan! Przyjechał sam prefekt okręgu! Musisz pan być nielada złoczyńcą, skoro fatygował się sam pan prefekt!
Nie był, coprawda, złoczyńcą, ale mógł wyglądać na coś podobnego, zważywszy, że spędził noc w wilgotnej, brudnej piwnicy i nie mógł, pobieżnie bodaj, umyć się, uczesać i uporządkować ubrania.
Przesłuchanie odbywało się w dawnej stajni zamkowej, przemienionej w salę sądową. Gdy Tartarin wszedł, ujrzał siedzących na ławie, pomiędzy żandarmami, swych towarzyszy, przelękłych i pobladłych. Uspokoił ich skinieniem głowy i stanął przed prefektem, uświadamiając sobie jak musi wyglądać w porównaniu z tym czarno ubranym eleganckim panem z jedwabistą, starannie utrzymaną brodą,
— Nazywasz się pan Maniłow, prawda? Poddany rosyjski? Popełniłeś pan zbrodnię polityczną w Petersburgu? Uciekłeś do Szwajcarji i dopuściłeś się tu morderstwa?
— Nie nazywam się tak i nie popełniłem nic złego w życiu! — zawołał. — To pomyłka!
— Milcz pan, albo każę ci zakneblować usta! — krzyknął ten sam oficer, który go tutaj przywiózł.
Prefekt powiedział spokojnie:
— Krótko i węzłowato... zaprzeczysz pan może i temu? Poznajesz pan tę linę?
Podał mu własną jego linę... Kroćset tysięcy... była to owa słynna lina, przerabiana stalą, sporządzona umyślnie dla niego w Awinjonie.
Spuścił głowę i powiedział ku zdumieniu delegatów:
— Poznaję ją!
— Na tej linie powieszony został człowiek niedaleko Brünigu w kantonie Unterwalden.
Tartarin drżący przysiągł, że on tego nie uczynił.
— Zaraz się przekonamy! — powiedział prefekt — i po chwili wszedł do sali tenor włoski, agent tajnej policji, którego nihiliści powiesili na konarze dębu, ale który został w cudowny sposób ocalony przez drwali.
Szpieg spojrzał na Tartarina i powiedział:
— To nie on!
Potem objął spojrzeniem delegatów:
— To nie oni! Zaszła pomyłka!
Prefekt wpadł w straszny gniew i wrzasnął na Tartarina:
— Cóż pan więc robisz tutaj?
— Kroćset, właśnie sam sobie od wczoraj zadaję to samo pytanie.
To rzekłszy, uśmiechnął się z godnością i poczuciem niewinności.
Po krótkiem wyjaśnieniu zwrócono wolność alpinistom taraskońskim, którzy coprędzej wydalili się z Chillonu, którego ponury i dziwnie romantyczny charakter poznali dokładniej od każdego zwyczajnego turysty. Udali się do hotelu Müllera, by zabrać rzeczy, sztandar i zapłacić za wczorajszy posiłek, którego żaden nie tknął nawet. Potem wsiedli do pociągu i pojechali do Genewy.
Deszcz lał ciągle. Odczytywali nazwy stacyj przez zapłakane szyby: Clarens, Vevey, Lozanna. Mijali czerwone szalety, ogródki, pełne rzadkich roślin, osiedziałych od mgły i chłodnego dżdżu, spoglądając melancholijnie na mokre dzwonnice, dachy i terasy hotelowe.
Wciśnięci w kąt długiego, szwajcarskiego wagonu, mieli miny ponure i niesamowite. Brawida, kwaśny i bolejący, uskarżał się na łamanie w kościach i od czasu do czasu zapytywał prezesa, z dziką ironją, jak mu się podoba więzienie słynnego Bonnivarda, które tak bardzo pragnął zwiedzić? Excourbanies, po raz pierwszy, zapewne, nie mogący wydać głosu z piersi, spoglądał z obrzydzeniom na przewalające się tuż przy oknie jezioro i wreszcie oświadczył:
— Co tu wody! Budiu! Do śmierci nie będę się kąpał! Mam tego dość!
Pascalon, do cna ogłupiały od wrażeń, trzymał między kolanami sztandar i krył się zań jak zając, obawiający się wystawić na strzał głowy.
A Tartarin? Oo... Tartarin był zawsze i wszędzie sobą, zawsze zachować umiał godność i spokój! Teraz właśnie delektował się odczytywaniem dzienników południo-francuskich, przysłanych do hotelu przez poczciwego redaktora „Forum“, które powtórzyły za tem pismem opis jego wyprawy na Jungfrau, ubarwiając jeszcze własną jego relację, wyolbrzymiając niebezpieczeństwa i wyrażając się o nim z najwyższemi pochwałami.
Nagle prezes wydał głuchy jęk, który rozbrzmiał donośnie po całym wagonie. Pasażerowie wzdrygnęli się i zwrócili nań spojrzenia. Sądzono, że nastąpiło zderzenie. Tymczasem powodem rozpaczy Tartarina była notatka, zamieszczona w „Forum“.
— Słuchajcie! — powiedział do alpinistów i przeczytał głośno:
Obiega pogłoska, że wiceprezes K. A., pan Costecalde, który dopiero co wyleczył się z trapiącej go od kilku dni żółtaczki, zamierza wyprawić się na Mont-Blanc, aby przewyższyć prezesa K. A. Tartarina“.
— Ach, to bandyta! — zawołał Tartarin. — Chce zniweczyć wrażenie mojej wyprawy na Jungfrau! Czekaj drabie jeden, zdmuchnę ja ci z przed nosa twoją Mont-Blanc! Słuchajcie! Chamonix oddalone jest od Genewy o kilka zaledwo godzin drogi. Decyduję się uprzedzić Costecalda i zatknąć przed nim sztandar na Mont-Blanc! Pójdziecie ze mną, chłopcy!... zgoda?
— Protestuję! — oświadczył Brawida. — Mam dość awantur! Mam ich wyżej uszu!
— I ja też! — zgodził się cichym głosem Excourbanies.
— A ty Pascalonie? — spytał słodko prezes.
Uczeń, nie śmiejąc podnieść oczu, wydał zwykły swój cielęcy bek:
— Mistrzu — mi i... i... strzu!
I on wyparł się Tartarina.
— Dobrze! — oświadczył spokojnie nasz bohater. — Pójdę zatem sam i moją będzie, wyłącznie, sława! Kroćset tysięcy... oddaj mi sztandar Pascalonie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.