Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
II.
OZDROWIENIE

Tristan miał przed oczyma najpiękniejszą, białą, rumianą. okrytą blond włosami główkę. Była to jedna z tych kobiet, co blaskiem oczu, rysami twarzy, ułożeniem włosów, przypominają aniołów chrześcijańskich Cimabuego i Giotta. Długie i świetne sploty okulały jéj głowę, a końce od nich spadały na szyję alabastrowej białości. Zdała się być najdokładniejszą kopią Eufrozyny Cheniego. Resztę postawy osłaniało okrycie batystowe, przez które przebijały ręce jak gdyby z róż utkane: a potém dostrzedz jeszcze można było nóżki małe, pieszczono, zdaje się tylko dla harmonii utworzone, przypominające wieki Sylfów, wróżek, aniołów, którzy mając skrzydła nie potrzebują ich używać. Młoda kobiéta tak wolno, tak lekko, tak cicho zbliżyła się do śpiewającego Tristana, że len nieposłyszał jéj nawet, i zobaczywszy ją za krzesłem swojém, chciał upaść na kolana, sądząc że ma widzenie z nieba. Na to ciche uwielbienie malujące się wyrazisto w rysach jego, odpowiedział boski uśmiech świeżych ust kryjących dwa rzędy pereł, z których wyszły te wyrazy:
— Jakże się pan masz?
— Te słowo Pan, przywołało Tristana do rzeczywistości. Zdawało mu się, że usta takie niepowinny się były otwierać jak tylko dla śpiewu miłosnego.
— Daleko lepiéj, i bezwątpienia z łaski pani, odpowiedział.
— Widzisz pan, rzekła piękna nawiedzająca, zawołałeś mnie i zaraz przyszłam.
— Jakże pani dobrą jesteś! Od trzech dni jak się tu znajduję, miałem tylko po jednéj godzinie na dzień radości, téj godzinie w któréj pani śpiwwałaś: resztę dnia przepędzałem rozpamiętywając śpiew, w nadziej że go nazajutrz znów usłyszę.
— Pochlebstwo!
— Nie pani, przysięgam ci; temu słońcu, tym kwiatom, temu lazurowemu niebu, tym drzewom które mam przed oknami, brakowało czegoś, te coś, to był głos pani: tak Pani dopełniłaś twórczości najwyższéj, swoim śpiewem.
— Lecz jeżeli sobie dobrze przypominam, odpowiedziała młoda kobiéta, zdaje mi się, że niedawno głos mój obudził inny także glos, któremu w połowie ze mną należy się pochwala jaką pan dopiero co wyrzekłeś.
— Mój glos pani? odrzekł Tristan, nie żartuj pani ze mnie. Śpiew pani to odgłos z nieba, a mój tylko rzemiosło.
— Czy pan jesteś śpiewakiem?
— Nie pani, alem już wszystkiego w życiu mojém próbował, i właśnie spróbowawszy wszystkiego. chciałem się zabić: lecz i ta próba nie lepiéj mi się nad inne powiodła, jak pani sama widzisz i znać w tém wolą Boga że mi się nie udała, bo mi zesłał anioła swego aby mnie do życia przywiązać.
— To pan dużo cierpiałeś?
— O bardzo wiele!
— I może mnie przeklinasz żem ci umrzéć przeszkodziła?
— Przeciwnie, i jeżeli mam wnioskowali o przyszłości z ocknienia swego, pozostaje mi nadzieja.
— Jednakże zdajesz się pan być smutnym, z przyczyny Ludwiki, nie prawdaż?
— Z przyczyny Ludwiki? odpowiedział Tristan zdziwiony, że ta kobieta wiedziała jéj imię. Czy możesz pani powiedziéć mi co o néj?
— Niestety, nie wiem nic.
— Ale, jakim sposobem wiesz pani, że Ludwika jest przyczyną smutku mego?
— Bo obchodziło mnie nietylko życie pańskie, ale i szczęście: może to źle, ale spojrzałam na adres listu który napisałeś, domyśliłam się że kiedy to imię było pierwszą myślą pana, jak przyszedłeś do przytomności, od niego więc musi zależyć szczęście twoje przyszłe.
— Czas już pani, abyś raczyła wytłumaczyć się przedemną. Brałem panią dotąd za istotę nadprzyrodzoną, przysłaną mi przez jaką dobroczynną wróżkę, naprzykład chrzestną moją matkę, bo codzień zgadując myśli moje i stosując pieśń do smutku lub rozweselenia, podług tego jak miałem uśmiech na ustach albo boleści w sercu, zgadła — jeszcze i imię które stanowi połowę życia mego.
— Nie panie, nie jestem ani aniołem, ani wróżką, sposoby moje dowiedzenia się czy pan wesoły albo smutny, były bardzo zwyczajne i naturalne: po prostu pytałam się służącego jakim mu się pan wydawałeś, i do tego zastosowywałam się. Teraz mój pumie biedny chory, ponieważ pierwszy raz wstałeś, oddalam się, bo nie chcę abyś miał w wieczór goryczkę, a po niéj był zmęczonym i smutnym.
— Ledwie jest kwadrans jak pani weszłaś. Bądź do końca dobrą i wspaniałą i nie zostawiaj mnie tak prędko samego.
— Pewien poeta niemiecki powiedział; że się nigdy nie jest samym z myślami swojemi.
— Lecz jeżeli te myśli nasuwają wątpliwość i niepewność, lepiéj nie myśléć wcale: a zresztą w kilka dni będę zupełnie wyleczony, powrócę do mego smutnego sposobu pędzenia życia, a to mi da wiele czasu do myślenia.
— No! więc panie, jesteś tutaj u siebie, odpowiedziała młoda kobiéta siadając. Nie chcę, abym tylko życie ratując, to jest ciało, gubiła duszę twoją. Ja sama w kilka dni wyjeżdżam. Pożyczam panu albo powierzam (jeżeli tak wolisz) ten dom. Będziesz zatem na wsi, a to może przyjemniéj i miléj będzie niż być w Paryżu.
— Tak pani, lepiéj jak w Paryżu. Dziękuję pani. Jeszcze zgadłaś żem ubogi i ofiarujesz mi pomoc i ratunek, po uciechach jakich mi nie szczędziłaś. O dzięki! jednakże tego przyjąć nie mogę.
— Źle to pan rozumiesz co ja mówię, rzekła rumieniąc się młoda kobiéta i zrobiwszy poruszenie, aby się zbliżyć do Tristana. Dla każdego uczciwego człowieka zdarzają się tak trudno położenia czasem, że te doprowadzić go mogą do samobójstwa; trzeba tedy, aby te okoliczności i położenia które zdarzy przypadek, albo Opatrzność zeszłe mu w drodze życia, mogły go uratować i przynieść mu pomoc. Jestem bogatsza od pana, dzielę się więc z nim, do dnia w którym pomoc Boska zastąpi moją. Ja nie obrażam pana, wypełniam tylko prawo Chrystusa. Oto jest wszystko.
— Pani jesteś aniołem! ze łzami w oczach wymówił cicho Tristan. Przebacz mi żem źle twe słowa zrozumiał, ale pani wiesz, że ci co cierpią łącznie na ciele i umyśle, są tkliwsi od innych: to jest dziełem bardziéj nerwów niżeli serca. Chciéj więc być wyrozumiałą.
— Zatem pan przyjmujesz?
— Nie pani, nie mogę.
— Ależ pan wyszukasz Ludwikę, będziesz z nią razem tu mieszkał, ja wam zawadzać nie będę bo wyjeżdżam.
— Pani jedziesz?
— Tak jest.
— Może pani dla tego wyjeżdżasz, aby mi ten dom zostawić?
— Oh mój Boże! wcale nie. Kiedym pana umierającego znalazła, byłam właśnie w drodze, w celu odbycia podróży.
— I pani spóźniłaś podróż dla mnie?
— Tak jest.
— Przypominam sobie, że w chwili kiedy się miałem zastrzelić, ujrzałem nadchodzący pojazd, czy to był pani?
— Tak jest; z mojéj, strony słyszałam naprzód jeden wystrzał, potém drugi i na ten czas wysiadłam z powozu.
— Dwa wystrzały! wyjęknął Tristan blednąc.
— Cóż to panu?
— Bo zabiłem człowieka!
— Więc to był pojedynek?
— Nie.
— Nie, wymówiła młoda kobiéta z zadziwieniem, a więc...
— A więc to było zabójstwo, chciałeś powiedziéć. Nie nie było to zabójstwo, to była fatalność.
— Fatalność?
— Tak jest, w chwili gdym pistolet do piersi przłożył, człowiek jakiś wpadł na mnie, i właśnie mi rękę wstrzymując szamotał się za mną, pistolet wystrzelił i roztrzaskał mu głowę.
— Oh Boże!
— To szczególne, nieprawdaż? szczególne i trudne do uwierzenia, a przecież to istotna prawda. Zabójstwo którego mimowolnym byłem wykonawco i z którego nie będę, zdawał rachunku przed Bogiem! — jeżeliby jednak zostało odkrytém, musiałbym się przed ludźmi usprawiedliwić, co byłoby mi niepodobném: w takim razie potępionoby mnie, a w cóżby się Ludwika obróciła?
— A cóżby się było z nią stało, gdybyś pan by umarł.
— Byłaby mnie zapomniała. poszłaby powtórnie za mąż i po wszystkiém. Gdy przeciwnie będąc żoną więźnia, jéj los z moim jest złączony, życie z mojém spojone, zostawiłbym jéj więcéj niż nędzę, bo wstyd wieczny i hańbę!
— Słuchaj no mnie! możeby był sposób zaradzenia wszystkiemu.
— Jakiż to sposób?
— Ujechać!
— Ujechać?
— Tak jest.
— Jakim sposobem?
— Ze mną.
— Z tobą pani?
— A pewnie.
— Lecz do wyjazdu potrzebuję mieć paszport, a dla dostania go muszę wyjawić moje nazwisko.
— To niepotrzebne.
— jakżeż zrobić?
— Słuchaj mnie: w wielkich kłopotach życia trzeba się chwytać wszystkich jakie tylko być moga sposobów dla wydobycia się z biedy. Czy uważasz co mówię?
— Uważam.
— Kiedym się spotkała z panem, byłam już w drodze, i na paszporcie moim wymieniono, że podróżuję z kamerdynerem.
— No cóż tedy?
— Nie rozumiesz mnie pan?
— Nie.
— Zostawię mego służącego tutaj, pan zajmiesz jego miejsce aż do Genewy, a w Genewie zostaniesz już samym sobą. Przebędziemy Alpy, dostaniemy się do Włoch, napiszesz pan do Ludwiki aby do ciebie przyjechała, a potém zamieszkacie mały śliczny dumek nad brzegiem jeziora większego, tylko o milę od Arona oddalony, który jest moją własnością.
— Oh! jakiż to by był piękny zachwycający sen.
— Tak to, odmawiasz?
— Czyż, mogę przyjąć? Ja, cudzoziemiec, bez żadnych zasobów, ja mam przyjmować od ciebie pani taki dar wielki? To być nie może! tak, tak, odmawiam.
— To też nie panu ofiaruję go, lecz Ludwice; pomiędzy kobietami nie istnieją takie przesądy i uprzedzenia jak pomiędzy kobietą i mężczyzną istnieć mogą, i to co pan odmawiasz ona bardzo śmiało może przyjąć.
— Oh! pani jesteś aniołem.
— Więc tedy?
— Więc poruczam się pani, gdyż jesteś moją opatrznością na tym święcie.
— To bardzo dobrze. We dwa dni wyjedziemy: ale od dzisiaj zaraz aż do wyjazdu naszego trzeba obciąć tę brodę, która nie przystoi dla służącego, trzeba ubrać się w liberyą i przyzwyczaić się mówić do mnie jak do trzeciej osoby. Ah! jak to będzie śmiesznie.
— Jakże pani dobrą jesteś!
— Może więcej pusta niż dobra: to co pan nazywasz za przysługę, ja uważam to za największą dla mnie rozrywkę: to mnie nadzwyczaj ubawi, jak pana widziéć będę usługującego mi przy stole. Lecz bądź pan spokojny, nie zawsze będziemy w oberżach i możemy użyć nie jednej godziny na miłe pogadanki, w czasie których będę pana przepraszała za wszystko co z mojej przyczyny ucierpisz. Zatém już wszystko ułożone i na wszystko zgoda.
— Zgoda.
— Pan się nazywasz Piotr.
— Dobrze pani.
— Zresztą, możesz pan wybrać pomiędzy imionami: Piotr, Jan, Józef, najwięcéj w rodzaju służących upowszechnionemu.
— Ochrzcij mnie pani sama.
— No! niech będzie Jozef, a teraz, dodała śliczna gospodyni — Józefie, przykazuję ci żebyś nie wychodził, lecz odpoczął: jutro powrócę do ciebie dla dowiedzenia się o mojém zdrowiu. Teraz żegnam cię panie.
— Zegnam panią.
Młoda kobiéta zniknęła, zostawiając Tristana samego, który przybliżył się do okna aby wzrok nasycić wspaniałym widokiem słońca: późniéj, jak już ciemniéć zaczynało, zamknął okno, położył się i zaczął rozmyślać o wszystkiém co mu się od trzech dni przytrafiło. Rozważał sobie wszystkie, zbiegi i wypadki, które tak łatwo niweczą zamiary i przedsięwzięcia ludzkie: cztery dni przed tym, śmierć uważał za najpewniejszą dla siebie ucieczkę w nieszczęściu; inny za niego umarł, a on zaczynał się na nowo przywiązywać do życia, chociaż te cztery dni sprowadziły smutną i okropną zmianę w bycie jego. Zbudził się w czasie uroczo świecącego słońca, w pośród kwiatów i dźwięku całej przyrody: odzyskawszy przytomność, znalazł kobiétę przy nim siedzącą, która mu nakazywała ufać, miéć nadzieję, i może dla tego że oskarżenie chciałoby mu życie wydrzéć, on właśnie dla tego z zawziętością bronić go postanów d. i uwielbiał dziwne nieprzewidziane przypadki zjawiające się w chwilach fatalizmu i rospaczy. Tak to wśród gorączkowego nocnego czuwania, w boleści każdego dnia doznawanéj, marzy się o samobójstwie, jęczy, rospacza, wszystko czyni aby się zbliżyć do śmierci, a témczasem darzy się wypadek przemieniający rozpoczętą tragiczną scenę na komedyę. Tristan postanowił sobie czekać, na to co mu Bóg, fatalizm, albo traf gotował, i z temi myślami zasnął.
Nazajurz wcześnie się przebudził. Ptaki cudownie śpiewały, pola okazałe i kwiaty skropione rosą, błyszczały pod słońce jakby brylantami obsypane, wszystko, nawet węglarze ciężkim krokiem przechodzący drogą, wszystko to dorzucało nutę dziwnie dźwięczną do ogólnéj harmonii.
Im więcéj zdrowia powracało Tristanowi, tém mniéj pojmował, jak mógł choć na jednę chwilę chciéć porzucić tę cudowną przyrodę, któréj sam widok pociesza serce, a poezya jéj unosi duszę. Co do Ludwiki, nie przypuszczał nawet, aby się zabić chciała, i prawie był pewnym że jak pośle na ulicę Ś-go Jakóba, odbiorze ztamtąd zaspokajające o niej wiadomości. Powracał więc razem do zdrowia i do nadziei; tylko smutna pamiątka kiedy nie kiedy zachmurzała mu czoło i twarz zasępiała, było to wspomnienie wystrzału z pistoletu, którym zabił Karola: nie domyślał się, że biedny przyjaciel Henryka właśnie śmiercią swoją zrobił mu tę ważną przysługę. którą chciał za życia uczynić, i że ciało jego przez roztrzaskanie głowy nie do poznania zeszpecone, zostało wzięte za ciało Tristana, a tym sposobem, ten ostatni ochronionym został od oskarżenia o zabójstwo.
Służący przyniósł jak zwykle śniadanie, które Tristan z niezwykłą uprzejmością przyjął. Następnie zapytał go o któréj godzinie życzy sobie wstać: domyślając się zatém, że prześliczna odwiedzająca chciała dowiedziéć się kiedy i w jakim czasie przyjść do niego będzie mogła, odpowiedział, że za pół godziny wstanie.
Pospieszył ze śniadaniem, ubrał się jak mógł najprędzéj i usiadł w oknie, patrząc na tysiączne przedmioty które wieczny Poeta wymyślił, a które wprawiają w zadumę umiejących postrzegać je i pojąć. Wciągu tego zachwytu, dostrzegł że ktoś przesuwa się koło niego, odwrócił głowę i postrzegł młodą kobiétę, tak jak on patrzącą się na drzewa, i kwiaty.
— Jakżeś Pani dobra, żeś przyszła nawiedzieć biednego chorego!
— Potrzebaż przecie abym wiedziała jak się ma mój kamerdyner, i czy prędko będzie wstanie udać się w podróż.
— W cztery dni najpóźniéj: tak mi przynajmniéj powiedział doktór.
— Dobrze! tym czasem zrobią Panu liberyę. A ponieważ Pan będziesz moim służącmy od chwili dopiero jak wyjeżdżać ztąd będziemy, do tego więc czasu jesteś pan moim przyjacielem: kazałam bardzo wygodny i lekko niosący pojazd zaprządz, patrz pan jaki czas prześliczny! powietrze orzeźwi pana, obciąłbyś przejechać się trochę?
— Pani! ileż dobroci z twojéj strony! jeżeli nazwą tylko jestem służącym pani, całe życie będę dla ciebie niewolnikiem serca.
— No! więc ubieraj się pan prędko.
Na te słowa Tristan zarumienił się, bo przypomniał sobie, że miał tylko te suknie w których z domu wyszedł, a które były skrwawione. Spuścił głowę. Jedne słowo zasępiło wesołość jego i pogrążyło w smutek.
Młoda kobiéta postrzegła tę zmianę i odezwała się: przyniosą panu wszystko co ci może być do ubrania potrzebném.
Tritan westchnął, ale ani słowa nie wymówił.
— No! no! odpowiedziała, biorąc go za rękę, mój przyjacielu, czyż nie jestem wróżką? Czyż nie znajdujesz się w miejscu zaczarowaném? Czyż cię czarami memi nie wybawiłam? Czyż znasz moje imię? Wiesz-że z pewnością że nie jestem Arjelem i czyż nie mam prawa (jako siła nad ludzka) dary ci ofiarować? Tak samo jest łatwo wróżce kazać zrobić w cztery dni suknie, jak uratować życie człowiekowi. Zresztą, zobaczysz że to nadludzka władza kazała te suknie wygotować, bo chociaż krawcy paryzcy nawet Veronigue albo Humann może równie dobrze potrafiliby je zrobić, ale nigdy tak prędko, a zresztą, dodała uśmiechając się, jeżeli dobrze leżéć nie będą, zobaczysz jak za topnieniem tylko nogą, tyle sukien spadnie, że możnaby niemi odziać świat cały. No! jakże wierzysz mi? jest żeś spokojnym?
— Gdybym wiedział że istnieje jaka nazwa wyższa, więcéj znacząca niż nazwa anioła, dałbym ci ją pani. Lecz nie mogę tylko rzucić się do nóg twoich i całować ślad ich niebiański.
— No! wstańże. Pójdź teraz zobacz jaki cudny widok przedstawia nam natura, wrócisz rozweselony, a potém razem obiad jeść będziemy. Chciałam towarzyszyć ci, ale muszę pozostać, bo czekam na kogoś.
Wkrótce potém przynieśli Tristanowi nie tylko to co mu na jedne teraźniejsze ubranie potrzebném być mogło, ale i na późniéj. Ubrał się, szedł po mału bo był jeszcze słabym, i znalazł przed wejściem śliczny otwarty pojazd parą końmi zaprzężone.
— Gdzie pan chce jechać? zapytał się stangret.
— Gdzie ci się podoba, odpowiedział ranny wsiadając.
W chwili gdy ruszał pojazd. Tristan ujrzał w oknie dolnego mieszkania młodą kobiétę, uśmiechającą się do niego i żegnającą go.
Wkrótce był daleko od domu, i nie miał na co innego patrzéć tylko na drzewa, bo wszystko koło niego było milczącém i spokojném: mimowolnie myśl jego zwróciła się na te słowo; „czekam na kogoś” które wymówiła piękna wróżka, jak ją już nazywał.
— Kto to być może, ten ktoś, na którego czeka? może jaka przyjaciółka, a może podobniej do prawdy, jaki kochanek.
Tristanowi zdało się, że drugi jego wniosek jest naturalniejszy od pierwszego bo mając wspólną z biednymi ludźmi naturę, wołał więcéj wierzyć w złe jak w dobre, ciągnął więc daléj rozmyślania swoje:
— Gdyby to była przyjaciółki!, byłaby mi kazała zarzekać i potém wszyscy troje moglibyśmy na spacer pojechać, ale przeciwnie, ona mnie wyprawiła z domu, i pozbyła się może dla tego, abym nic nie widział i nie był sam widzianym.
Jak gdyby Tristan miał prawo siedziéć, podglądać i naganiać czynności kobiéty, która dla niego to uczyniła, co tylko Bóg miał uczynić, i z łaski której mógł się teraz cały oddać nowemu życiu! Lecz w nim tyk jak we wszystkich był zarodek potrzeby panowania, i zdało mu się dziwném, że ta kobiéta nie przyznała mu się iż miała kochanka, i nie powiedziała że czeka na mego. Czyż powinna była zdawać rachunek z czynności swoich, człowiekowi któremu życie uratowała, którego w woziła z Francyi gdzie, mógł być aresztowanym, któremu miała powrócić1 Ludwikę? i okazując mu tyle zajęcia się zoną jego, nie dałaż mu do zrozumienia, że pomimo iż był zajmującym i pięknym, nie miała żadnéj ukrytéj myśli i chęci zawiązania intrygi, nagląc go do podróży przyjemnéj tylko dla niéj, a niezbędnéj i koniecznéj dla niego.
Nie ma żadnéj wątpliwości, wymówił do siebie Tristan, że to jest mężczyzna którego czeka, bo bez takiéj przyczyny, nie nakazałaby mi prawie abym się oddalił. Co też to za dziwna rzecz, że kobiéty obejść się nie mogą bez kochanków, że każda miéć ich musi!
W pośród tych złośliwych myśli, ani razu nie wspomniał o niczém co dla niego już uczyniła, co jeszcze zrobić jest wstanie na przyszłość.
Gdy tak wciąż marzył, pojazd skręcił na inną drogę, i w kilka minut Tristan postrzegł mały domeczek, okryty i ocieniony drzewami jak gniazdo ptasie. Przetarł sobie, oczy, myślał że śni lub ma widzenie nad naturalne, wykrzyknął więc nagle:
— Tak! to ten sam!
Potém kazał stangretowi, aby stanął przed białym domkiem, który ledwie o pięćdziesiąt kroków był oddalony, stangret zatrzymał się, i młody człowiek znalazł się przed mieszkaniem, w którém matka jego umarła i które zmuszony był sprzedać. Z sercem wzruszoném, z wilgotnemi oczyma, wysiadł z pojazdu i przybliżył się do kraty wchodowéj. Wszystko było prawie w tym samym porządku jak dawniéj. Tylko kilka drzew ubyło, kilka ławeczek, więcéj oznajmiało i cechowało że jest kogo innego własnością; wszystko tam nie niszcząc pamiątek dla serca, zmieniało postać dla oczu. Zdawało mu się że ujrzy matkę, syna lub Ludwikę. Ale dwoje złych osób już umarło, a Bóg tylko wiedział co się z trzecią na teraz działo. Zadzwonił i usłyszał dużego psa szczekającego i brząkającego łańcuchem. A potém wyszła jakaś służąca otworzyć, której zapytał:
— Proszę powiedziéć mi, do kogo teraz ten dom należy?
— Do Pana Michel.
— Pan Michel czy jest w domu?
— Nie panie, nie ma, handel zatrzymuje go cały tydzień w Paryżu, w Niedzielę tylko przyjeżdża tutaj z panią.
— Czy mógłbym obejrzéć ten dom, panno?
— Ale dom nie jest do sprzedania.
— Wiem o tém, lecz mieszkałem w nim dawniéj z moją matką, która w nim umarła i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zwiedzić go.
— Ah! kiedy bo.... nie wiem czy mogę...
— Bądź panna spokojną, nie jestem złodziejem, zresztą panna mi wszędzie towarzyszyć będziesz.
— A no! to wejdź pan.
Tristan wszedł do domu, a jako znający miejscowość doskonale, udał się na ganek i otworzył drzwi od dalszego mieszkania.
— Tak to zupełnie to samo, wymówił do siebie — to tutaj przyznałem się matce mojéj że kochałem Ludwikę, tutaj mi powiedziała abym się z nią ożenił.
Czém głębiéj w dom się zapuszczał, za każdym krokiem, za każdym otwarciem drzwi, nowe wspomnienia mu się jawiły.
— To tutaj matka moja umarła.... tutaj syn mój umarł....
Oczy łzami mu zaszły, bo blizny serca więcéj mu boleści niż rany w ciele sprawiały.
Najsmutniejszą rzeczą dla człowieka odwiedzającego dom, który zmuszony był opuścić, a w którym przebył życie zapełnione pamiątkami, jakich się nigdy zapomniéć nie może, bo zostawiły głęboko wyryte ślady w duszy. Najsmutniejszą rzeczą powiadam, jest dla takiego człowieka, dostrzedz, że ten który po nim dom objął, nie domyśla się nawet ile zdziera uciech, boleści i smutku, zdejmując obicia dawne i ustawiając nowe meble na miejscu starych.
Tristan oglądał wszystko od góry do dołu, od strychu do piwnic, jak człowiek któremu by dozwolono dotknąć ręką rzeczy przeszłych Wyszedłszy z domu, odwrócił się znów aby spojrzéć na całość pamiątek, obejrzawszy je pierwéj w szczegółach. Zewnątrz, ślady były widoczniejsze jak wewnątrz domu. Ten sam był mur i ściany, to samo niebo i prawie te same drzewa wszędzie.
Przyszedłszy do jednego kląbu, wymówił do służącéj mającéj trochę głupowatą minę, jak wszystkie, służące, które noszą niebieskie pończochy, szare suknie, popielate fartuchy i policzki czerwone:
— Wyrzucono lulaj ławkę darniową!
— Tak jest panie! natomiast postawiono żelazną. Pani tak chciała, bo znajdowała, że dawna była bardzo wilgotną.
— Znajdować wilgotną, pomyślał Tristan, ławkę, na któréj co wieczór siadałem z Ludwiką! Ah! głupcy! w jakim wieku twoja pani?
— Oh! ona może, miéć od pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu lat, panie.
— A twój pan?
— Pan ma blizko sześćdziesięciu.
— Cóż oni robią? czém się trudnią?
— Są czapnikami. O! to bardzo dobry zakład.
Tristan wzruszył ramionami i wyszedł. Szukał jeszcze domu gdzie mieszkała ciotka Ludwiki, ale ten dom już rozebrano.
Wsiadł żatém do powozu, powiedziawszy stangretowi, aby tam jechał zkąd przybyli.
Wjeżdżając na drogę, prowadzącą do mieszkania nieznajoméj która mu życie uratowała, postrzegł że pojazd najęty stoi przed domem.
— Jeszcze nie odjechał, pomyślał sobie.
Zaledwie wysiadł, spotkał natychmiast swoją piękną gospodynię i drugą jakąś kobiétę któréj nigdy nie widział a która postrzegłszy go wsiadła zaraz do wspomionego pojazdu.
— No! i cóż dobry miałeś pan spacer? zapytano go.
— Najdoskonalszy, pani widziałaśże osobę na którą czekałaś?
— Właśnie jak pan widzisz, wyjeżdża ztąd. Jest to moja szwaczka, która przywiozła mi nowe suknie do podróży, a ponieważ przybywa z Paryża, nie chciałam ją napróżno sprowadzać.
Otóż to jest właśnie jedyna rzecz, któréj Tristan nie zgadł i nie domyślił się nawet; lecz trzeba na jego wymówkę przydać, że to była rzecz najniepodobniejsza do prawdy.
W trzy dni potém, ząpowiedziano mu. że nazajutrz wyjadą: okazał żywą chęć dowiedzenia się przed wyjazdem, co się siało z Ludwiką; zachwycająca więc gosposia podjęła się dostawić mu wiadomości żądanéj. Sama udała się na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie jéj odźwierny powiedział: że wczoraj właśnie zapłacono w domu wszystko co się od Ludwiki należało, i że ona sama kazała prosić gospodarza, aby rzeczy jéj wyprzedał, a zebrane za nie pieniądze ubogim w parafii rozdał.
— Zatém ona żyje? zapytała piękna dowiadująca się.
— Żyje pani, odpowiedział odźwierny.
— A więc! dodała nieznajoma pani, jeżeli w przeciągu trzech miesięcy będzie jaka sposobność dowiedziéć się gdzie przebywa Ludwika, proszę jéj ten list oddać.
Oto jest co się mieściło w liście:
„Pani!
„Osoba zajmująca się panią, jest gotowa udzielić ci w smutku twoim pociechę, i może przywrócić ci całą twoją dawną wesołość. Umarli mogą z grobów powstać, lecz trzeba ich daleko szukać. Po odebraniu tego listu, raczysz pani pójść do mego bankiera, mającego polecenie wypłacić ci tyle, ile ci się podoba użyć na podróż do Włoch, gdzie trzeba abyś się udała koniecznie.
mój bankier wymieni ci także, jaką drogą winnaś się udać, dla dostania się do domu w którym znajdziesz całe szczęście twoje na przyszłość. List ten zda się pani tajemniczym, lecz mógłby zostać zgubionym, mógłby narazić kogoś którego pani bardzo kochałaś i kochasz jeszcze. Miej nadzieję!”
Tu następował adres bankiera i nazwisko nieznajoméj.
— Jeżeli w trzy miesiące nie będzie się można dowiedziéć niczego o Ludwice, powiedziała odźwiernemu, proszę natenczas list spalić. jeżeli przeciwnie pan ją ujrzysz a ona się ciebie zapyta kto ten list pisał, proszę powiedziéć że go pisała kobieta w podeszłym wieku.
„W trzy miesiące, pomyślała sobie nasza piękna nieznajoma wsiadając w powóz, będziemy już z powrotem; a zresztą jeżeli w trzy miesiące Ludwika nie da się widziéć, to już chyba będzie znakiem że nie żyje.
Powróciwszy, opowiedziała Tristanowi o czém się dowiedziała i co uczyniła.
Młody człowiek całował jéj ręce dając wszystkie niebiańskie nazwiska, a nazajutrz około południa podróżny pojazd stał zaprzężony przed domem. Wszyscy służący odprawieni zostali godziną przed wyjazdem, aby nie wiedzieli w jakim kostiumie wyjeżdżał tajemniczy chory.
Tristan uśmiechając się gotów był do umieszczenia się za pojazdem.
— Józefie! pójdź mi przynieś książkę otwartą, która leży na stole w moim pokoju.
Tristan przyniósł żądaną książkę, a oddając ją pięknéj podróżującéj, uczuł małą rączkę ściskającą jego rękę, jakby na podziękowanie że jéj tak zręcznie usłużył.
— A teraz, odezwał się cicho Tristan, potrzebuję koniecznie wiedziéć imię i przezwisko pani, bo bez téj wiadomości mógłbym być w wielkich kłopotach w ciągu całéj podróży.
— To sprawiedliwie, odrzekła młoda kobieta; No! otóż dla wszystkich jestem hrabiną Henryką de Lindsay, ale dla ciebie jestem w krótkości Henryką tylko. Odwagi przyjacielu. Powiedz Józefie, dodała głośniéj, niech ruszają.
I pojazd zniknął w tumanie kurzawy, porwany czterema końmi w galopie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.