Przygody księcia Ottona/Księga trzecia/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Księżna-Kopciuszek.

Wzmagający się hałas sprowadził widocznie ze stanowiska odźwiernego księcia, któremu powierzono straż bocznego wejścia: furtka stała otwarta pośród ciemnej nocy, i Serafina wymknęła się niepostrzeżona. A kiedy, jak cień lekka, bez szelestu przesuwała się pomiędzy drzewami, zstępując coraz niżej po tarasach, — od strony miasta zbliżał się tłum groźny, ryczący niby fala, a głuche i ciężkie stąpania miarowym szmerem napełniały powietrze. Zdala przypominało to pochód konnicy. Brzęk tłuczonych latarni kiedy niekiedy ostrym trzaskiem wyróżniał się od wrzawy głosów, a nad tem wszystkiem, jak echo przeciągłe, rozlegało się długim, dzikim krzykiem nienawistne imię Serafiny. Od strony koszar ozwała się trąbka, padł strzał, krzyk tłumu dosięgnął potęgi, i szturmująca masa ze wściekłością żywiołu rzuciła się na pałac.
Ścigana odgłosami tej burzy, księżna biegła przez ogród, niby ptak spłoszony, zaledwie stopą dotykając ziemi. Minęła park, z trudnością rozpoznając drogę przy blasku gwiazd, wśród sieci ścieżek i alei, i znalazła się pod schronieniem lasu. Tym sposobem, w przeciągu chwil kilku zaledwie, z wysokości książęcej potęgi i uciech dworskiego życia spadła w tę puszczę dziką, bezbronna, strwożona, obdarta, nędzna i samotna, księżna-kopciuszek.
Szła szybko wprost przed siebie, kierując się z początku ku jaśniejszym miejscom, jakie tworzyły regularne poręby lub naturalne polanki; widok gwiaździstego sklepienia był jedynym jej przewodnikiem. Wkrótce jednak otoczyła ją ciemność zupełna; proste, wysokie świerki stały przed nią zwartym i czarnym szeregiem, przyjęły ją w swą głębię, osłoniły zwieszonemi gałęziami, niby namiot olbrzymi.
Noc była dziwnie cicha w tej gęstwinie; najlżejszy wietrzyk nie poruszał lekkich igieł żywicznych, drzewa stały nieruchome. Lecz wśród tej martwej ciszy i ciemności, której nie rozjaśniał najbledszy promyk, ogarnęła ją trwoga nocy, podobna do przeczucia rzeczy tajemniczych, które nas otaczają niewidzialne i potężne. Z kroplami potu zimnego na skroni i zapartym oddechem, posuwała się naprzód po omacku, rękoma szukając drogi w nieprzejrzanym mroku, wpadając na pnie twarde, zaczepiając suknią o kolące krzaki, tracąc chwilami siły i nadzieję wydobycia się z tej gęstwiny, to znów przystając i z sercem bijącem nasłuchując, czy nie ścigają jej krzyki rozszalałego tłumu.
Grunt się podnosił zwolna, ale ciągle, i to jej dodawało odwagi: była pewną, że idzie wciąż w jednym kierunku; jakoż istotnie, po długiej i męczącej drodze, znalazła się na szczycie skalistego wzgórza, panującego nad tem morzem lasów.
Tu jaśniej było. Nad sobą ujrzała znowu błękitne, gwiaździste sklepienie, a dokoła bądź ostre i sterczące skały, bądź faliste i ciemne szczyty lasów sosnowych, osłaniające stoki łagodne pagórków, bądź wreszcie czarne zupełnie otchłanie dolin, przegradzających wyniosłości. A w dali nieskończony, już szary na wschodzie horyzont i profil gór dalekich.
Wieczne źródło uspokojenia, powaga i głębia natury, koiło zwolna swoim wpływem dobroczynnym wstrząśniętą i znużoną duszę Serafiny. Usiadła na odłamie wystającym skały i wysłała wzrok w przestrzeń, zanurzając go w dali przejrzystej, jak rękę rozpaloną w chłodnem źródle, — i w tem subtelnem zetknięciu z naturą odzyskiwała spokój.
Wspaniałe słońce, krążąc w błękitnem przestworzu, które przesyca złotem swych promieni, jaśnieje w wysokości hasłem dla milionów, ale z jednostką ludzką nie ma nic wspólnego; srebrzysty księżyc, niby ojciec dobrotliwy, spogląda na nas smutnie lub łagodnie; lecz tylko jasne, migające gwiazdy przemawiają do nas, niby przyjaciółki: cicho, poufale, serdecznie; jak wróżki, pełne odwiecznej mądrości i wyrozumienia bez granic, słuchają one z łagodnym uśmiechem skarg naszych i opowiadań o nędzy przeznaczenia ludzkiego, a ruchem swoim, tak miłym dla oka, a mówiącym do wyobraźni, wskazują nieskończoność i całą różnicę między wiecznością nieśmiertelnej w całości swojej natury, a znikomem przeznaczeniem ludzkiego żywota.
Na twardym odłamie skały nad przepaścią siedziała Serafina, czerpiąc nadziemską pociechę w tem obcowaniu z myślą nieśmiertelną Stwórcy, ujętą w formy nieśmiertelnych światów. I zwolna w jej pamięci budzić się zaczęły wspomnienia, pełno dźwięków i obrazów, i niby mgły wieczorne nad wilgotną łąką, podnosiły się zwolna, lekkie i przejrzyste, zmieniały barwy, kształty, i jak panorama przesuwały się przed jej wyobraźnią. I widziała hrabinę piękną i zuchwałą, z wachlarzem w ręku — jej ruchy, jej słowa, wyraz jej twarzy; wielkiego barona na kolanach, z oczyma ku niej wzniesionemi... krew na podłodze; słyszała uderzenia we drzwi; tam znów ludzie księcia niosą lektykę, z tarasu pałacowego, aleją, wiodącą ku miastu; ktoś wchodzi — to posłaniec od kanclerza: „Uciekaj!..” — krzyk z pospólstwa — strzały i groźny, wzrastający hałas...
Wszystko to jednak płynęło gdzieś w dali, niby widziadła, a jednocześnie miała rozkoszną świadomość bezpieczeństwa i ciszy tej nocy gwiaździstej, krzepiącej ducha swoim potężnym spokojem.
Zwolna zwróciła oczy ku Mittwalden; po za wzgórzami, które widok zasłaniały, krwawy blask nieba zwiastował pożogę. Tem lepiej... Wolała upaść tragicznie, wśród burzy, w blasku płonących pałaców i w gruzy walącej się wielkości.
Gondremark?.. Ten nie budził w niej politowania — był jej tak obojętnym, jak los Grunewaldu. Ten okres życia jej był już zamknięty, pogrzebany na zawsze. Jedynem wspomnieniem zostało jej uczucie dotkliwego bólu zranionej miłości własnej.
Zresztą — jedną tylko miała myśl trzeźwą i jasną: uciekać. I drugą, mniej wyraźną, nawpół odpychaną, a jednakże rosnącą w siłę przekonania: uciekać w stronę Felsenburga. Wszak miała tam obowiązek do spełnienia: czyż nie powinna była jak najprędzej uwolnić z pod zamknięcia Ottona? Rozum powiedział jej to trzeźwo i spokojnie, a serce dziwnie ciepło przyjęło ten rozkaz — ręka jej pożądała uścisku przyjaźni, życzliwego dotknięcia.
Podniosła się nagle, gdyż to wspomnienie wstrząsnęło ją dreszczem, i z nerwowym pośpiechem utonęła znowu w ponurym gąszczu leśnym. Schodziła teraz z wysokiego wzgórza stroną przeciwną, bór przyjął ją w milczeniu pod swoją osłonę i, niby otchłań czarna, zamknął ją w swojem objęciu. I znów zaczęła błądzić gorączkowo w nieprzejrzanej ciemności, bez kierunku i przewodnika. Tu i owdzie jedynie kiedy niekiedy błysnęło blade światło przez rzadsze gałęzie; tu i owdzie pień drzewa jaśniejszym konturem zarysował się na tle ciemnej masy; tu i owdzie jednakże cień zdawał się zgęszczać, mienić zwodniczem światłem, by za chwilę znowu większą jeszcze czarnością przerażać źrenicę. Cisza i ciemność stawały się jakieś kamienne, ciężkie, duszące; księżnę ogarniało rozpaczne poczucie własnej niemocy, nicości i trwogi; zatrzymywała się nagle, nasłuchując w ciszy najlżejszego szelestu; ale wówczas cisza zdawała się powiększać, stawała się martwą, otaczała ją jakimś murem niewidzialnym a nieprzebytym, strasznym; chwytała za gardło, dusiła ją... Z krzykiem zamarłym na ustach Serafina zrywała się znów do ucieczki, uderzając o drzewa, upadając czasem, lecz zrywając się szybko, aby śpieszyć dalej.
Wkrótce las cały zaczął biedz z nią razem, chwiać się i skakać. Echo jej kroków w tej ciszy okropnej rozlegało się dziwnie, przeraźliwie, tysiącem głosów, które podwajały, potęgowały jej rosnącą trwogę. Strach ją ścigał. Ujrzała go między drzewami, gdzie czyhał na nią, chwytając zdradziecko za suknię, za włosy, kalecząc ręce; ciemność nieprzejrzana ożywiła się nagle, pełna tajemniczych kształtów, sił tajemniczych. Księżna uciekała; tchu już jej brakło, ale ostatnim wysiłkiem uciekała przed własną trwogą.
Wprawdzie w głębi jej mózgu niezgasłe światełko błyskało czasem jasną, trzeźwą myślą, ale strach i ciemność tłumiły ją znowu. Pojmowała jednakże, choć nie była w stanie iść za tym głosem wiedzy, pojmowała jednak, że trzeba się zatrzymać, odetchnąć, ochłonąć — ale nie mogła i biegła wciąż dalej.
Wiedziała prawie, że szał ją ogarnia, że zginąć musi... Wtem przed nią przestrzeń wolna, choć niewielka; jakieś cienie i światła, jakieś dźwięki nowe — krok jeszcze — i zabrakło jej gruntu pod stopą. Spadła gdzieś w przepaść, ale się zerwała jeszcze o własnej sile, by natychmiast potem stracić przytomność i upaść nanowo.
Kiedy przyszła do siebie, leżała na wilgotnej skale, nad szemrzącym strumieniem, który obmywał jej stopy; woda, staczająca się po pochyłości, pryskała na nią chłodnemi kroplami; włosy jej były mokre, suknie przejęte wilgocią.
Podniosła się z trudnością; dreszcze wstrząsały jej ciałem, chłód ją przenikał; lecz przed sobą widziała jasną wstęgę wody i drżące gwiazdy, które się w niej przeglądały, białą pianę na skałach i sosny wysokie po obu brzegach spadzistych potoku.
Ten prosty widok powrócił jej spokój; przez chwilę z upajającem wrażeniem rozkosznego spoczynku wsłuchywała się w cichy szmer tej górskiej strugi. To była rzeczywistość, głos istniejący, prawda — nie złudzenie.
Drżąca z zimna, z trudem czepiając się mszystych kamieni, Serafina usiłowała iść naprzód z biegiem strumienia. Ruch tylko mógł ją rozgrzać i ocalić. Wiedziała teraz, iż byłoby zgubą, szałem z jej strony zapuszczać się znowu w czarną głąb lasu, lecz w tej dolince, rozjaśnionej blaskiem gwiazd migotliwych, ożywionej pluskiem wody bieżącej, zamkniętej i cichej, a nie grobowej, nie martwej i nie czarnej, tu — czuła się bezpieczną i była gotową czekać spokojnie na świt nowej zorzy.
Strumień łagodnie toczył się po pochyłości, jak wąż olbrzymi wijąc się wśród lasu; łożysko jego, chwilami ścieśnione, rozszerzało się znowu, a tu i owdzie słały się po brzegu wilgotne, bujną trawą pokryte polanki. Jedną z nich Serafina obrała sobie za schronienie na resztę nocy. Cień drzew posępny osłaniał jej brzegi, lecz była dość rozległą, aby na jasnej przestrzeni przechadzać się swobodnie po miękkiej murawie. Zaczęła krążyć wkoło, przecinać ją wpoprzek, wzdłuż, wszerz. Pod wpływem myśli przyśpieszała kroku, to znów zwalniała. Kiedy niekiedy nie myślała o niczem; jej umysł znużony znajdował wypoczynek, patrząc na obraz niezwykły, który ją dziś otaczał. Tam z wysokiego wzgórza setką drobnych wodospadów spływał spieniony potok, podążając ku niej; tu wśród łagodnych brzegów płynął spokojnie i cicho, odzyskując przejrzystość fali, a ponad nim wznosiło się jasne sklepienie, pełne ogni niebieskich.
Chłodny wieczór zmienił się zwolna w noc ciepłą; wietrzyk ucichł zupełnie, a z ciemności lasu płynęło ciepłe, balsamiczne tchnienie, niby łagodny oddech żyjącej istoty; rosa spadła obficie na bujne mchy leśne, wysokie trawy i igły sosnowe.
Pierwszą noc w życiu księżna spędzała w ten sposób, sama, pod otwartem niebem, wobec natury, — i teraz, kiedy ocknęła się z trwogi, czuła w duszy głęboką i spokojną radość, wielkie wzruszenie wobec tego majestatu spokoju i prostoty. Jakiż kontrast ze sztucznem i pełnem drobiazgów życiem człowieka, z przewrotnością intryg i walką sprzecznych uczuć! Tu gwiazdy odwieczne dobrotliwie patrzały z wysokiego nieba, a czysty strumień krzepił ją swym głosem, który był prawdą samą.
Nagle z bijącem sercem spostrzegła, że staje się wkoło niej światłość, — a chociaż w tej chwili było to raczej poblednięcie mroku, jej przecież to przeczucie jasności wydało się wspanialszem od łuny jaskrawej płonącego pałacu. I natura cała odczuła tchnienie dnia pierwsze: wszystko dokoła zdawało się zmieniać, przeistaczać, ożywiać; sosny stały się wyższe, uroczystsze; skały, trawa na łączce i wody strumienia zmieniły barwę, zdały się rozumieć zbliżanie wielkiej chwili.
Serafina patrzała na to w zamyśleniu, z sercem wzruszonem nieznaną radością, przeczuciem rzeczy wielkich. Jakaś tajemnicza i nieuchwytna łączność spoiła ją z nieznaną jej dotąd przyrodą — uczuła się jej cząstką. Spojrzała na niebo: gwiazdy pogasły na niem, kilka już tylko błyszczało światłem zamglonem, niepewnem i drżącem, gotowe zniknąć za chwilę, jak inne. I kolor nieba zmienił się zupełnie: zbladł szafir nocy, przesycony światłem bladoróżowo-złotem, które poprzedza jutrzenkę.
— Świt! — zawołała Serafina głosem, drżącym z radosnego wzruszenia.
Zręcznym i lekkim ruchem przeskoczyła strumień i zaczęła się wdzierać na szczyt najbliższego wzgórza. „Jasno! jasno! dzień! światło!” — śpiewało jej w duszy, a w odpowiedzi chór stokroć piękniejszy rozbrzmiewał dokoła: chór drobnego ptactwa w gniazdkach, ukrytych wśród leśnej gęstwiny, w nędznych, słabych lepiankach, opartych o stare, silne konary. Głos ich, piękniejszy nad tony muzyki, tysiącem lekkich fal wstrząsał powietrze, tysiące drobnych i błyszczących oczu świeciły wśród zieleni, tysiące serc małych biły radosnem biciem na powitanie słońca i dnia wschodzącego. Serce Serafiny wyrywało się do tych powietrznych śpiewaków, przytulonych do siebie parami w gniazdeczkach i ze zdziwieniem rzucających bystre, baczne spojrzenia na księżnę kopciuszka w poszarpanej odzieży, lekkim, szybkim krokiem przesuwającą się po mchów kobiercu.
Wreszcie znalazła się na szczycie wzgórza, skąd mogła objąć okiem horyzont szeroki i podziwiać wspaniałość cudnego zjawiska. Od wschodu ciemność cofała się drżąca, mdlejąca w świetle; ostatnie gwiazdy gasły na błękicie, jak nocne światła ludzkich siedzib gasną, zbyteczne przy dnia blasku. Szara białość sklepienia stawała się srebrną, ciepłe tchnienie blask srebrny zabarwiło złotem, złoto rozgrzało się w płomień różowy, a zaraz potem jasne czoło wschodu zapłonęło purpurą. Pierwsze dnia tchnienie przemknęło po ziemi, jasne, chłodne, spokojne, — przeniknęło nawskroś jej płaszcz roślinny i jej wód głębiny; ostatnie ślady nocy pierzchnęły, drzewa zadrżały cichem, głębokiem westchnieniem — i zamilkło wszystko. W tej samej chwili jednym potężnym ruchem słońce wypłynęło z pod horyzontu. Serafina spotkała pierwsze jego strzały okiem pełnem zachwytu, lecz olśniona blaskiem, spuścić musiała powieki. Spłoszone cienie przypadły do ziemi, rozpływając się w nicość. Dzień był. Dzień panował jasny, olśniewający, blasków pełen. Po sklepieniu czystem zwycięskie słońce płynęło powoli, wznosząc się coraz wyżej, królewskie i majestatyczne.
Serafina, oparta o pień starej sosny, upojona cudownym widokiem, na chwilę uczuła, że ją siły opuszczają: tak wiele szczęścia objąć nie mogło jej serce. I tyle wrażeń! Wszystkie odżyły na nowo wspomnieniem: noc, las i trwoga, — pierwszy brzask jutrzenki, radość — i dzień znów jasny, długi...
Dlaczegóż z nim razem zbudził się w niej niepokój? Z westchnieniem spojrzała dokoła. Słup dymu, podnoszący się gdzieś z głębi puszczy wzrok jej zatrzymał: oto schronienie człowieka — tam, niedaleko. Jakaś istota ludzka grzeje się przy ognisku. Wątpić o tem nie można. Ludzkie ręce złożyły stos suchych gałęzi, ludzkie tchnienie roznieciło pośród nich płomienie, które gorącym i czerwonym blaskiem padają teraz na twarz twórcy swego.
I ten obraz tak żywo stanął przed jej myślą, iż uczuła się znowu samą, opuszczoną, zziębłą, słabą. Blask i majestat słońca, powaga natury i piękno puszczy nużyć ją zaczęły i onieśmielać. Jakimże atomem wobec nich była! I osłonione zacisze domowe, pokój wygodny, ciepłe i jasne ognisko i komfort — w innym zupełnie kierunku zwróciły jej pragnienie. W tej chwili nic bardziej pociągać jej nie mogło: łóżko, stół nakryty, krzesło wygodne — jakież to rozkosze!
Kolumna dymu, tchnieniem wiatru zgięta, zwróciła się w jej stronę, niby gościnny przewodnik, i zaledwie zdając sobie z tego sprawę, młoda kobieta, instynktem wiedziona, powstała i zwróciła się w gęstwinę lasu, w kierunku pożądanego ogniska.
Opuszczając szczyt wzgórza i schodząc w gąszcz leśny, Serafina rozstała się znów z blaskiem dziennym; tu pod sklepieniem zielonem panował chłód, wilgoć rosy przejmująca i błękitnawy odcień porannego światła. Tylko wierzchołki sosen kąpały się w blasku, który się wlewał miejscami w gęstwinę szeroką, złotą smugą.
Serafina szła ścieżką, krokiem pewnym, przyśpieszonym. Dym straciła tu z oczu, lecz usiłowała kierować się podług słońca. Wkrótce nowe znaki za pewniejszych posłużyć mogły przewodników, i ślady rąk ludzkich stawały się bardziej widoczne na każdym prawie kroku: tutaj pień zrąbany, tam drzazgi i odpadki drzewa już usuniętego, tu stos gałęzi, tam drwa ułożone. Kierując się drogowskazami takimi, wyszła nakoniec na małą polankę, którą jej w pierwszej chwili zasłonił słup dymu. Za chwilę jednak ujrzała w kaskadach spadający potoczek i chatę na brzegu. Przed chatą siedział drwal z twarzą surową, ogorzałą od słońca, i ręce założywszy z tyłu, patrzał na niebo.
Serafina zbliżała się prosto ku niemu, z oczyma pałającemi jak gwiazdy, cudownie piękna w nieładzie książęcego stroju, w łachmanach szat kosztownych. Gwiazdy dyamentów jaśniały w jej uszach, rozdarty stanik i lekka koronka nie osłaniały jej szyi i ramion, suknia w strzępach spływała z jej smukłej postaci. O wschodzie słońca podobne zjawisko w gęstwinie lasu nie było rzeczą naturalną, nic też dziwnego, że surowy prostak cofnął się przed niem z zabobonną trwogą.
Lecz Serafina przemówiła głosem spokojnym:
— Jestem znużoną i zziębłą, pozwól mi odpocząć w swej chacie.
Drwal nic nie odpowiedział; trwoga i pomieszanie malowały się na jego twarzy.
— Zapłacę wam — dodała młoda kobieta niebacznie, a choć pożałowała natychmiast wyrazów, spostrzegłszy iskrę chciwości w spojrzeniu wieśniaka, nie czas było ich cofać. Zresztą, w jej usposobieniu przeszkody i niebezpieczeństwa podniecały tylko energię, — więc nie czekając dłużej na odpowiedź, minęła gospodarza i weszła do chaty.
Wstał i wszedł za nią prawie machinalnie, wciąż jeszcze pogrążony w zabobonnej trwodze.
Wnętrze chaty przedstawiało widok posępny i twardy, ale na kamieniu, który służył za ognisko, stos suchych drzazeg i świeżych gałęzi płonął wesoło, napełniając izbę migotliwym blaskiem żywego płomienia. Dla Serafiny było to wystarczającem, nie widziała nic więcej i z dreszczem rozkoszy umieściła się najbliżej ogniska, wyciągając do niego ręce, grzejąc mokre stopy, zachwycając oko grą jasnych płomieni albo fajerwerkami strzelających iskier.
Drwal, milcząc, patrzał na nią, posępne spojrzenie przesuwał po kosztownych, choć zniszczonych sukniach, nagiej szyi, rozdartej koronce, klejnotach... Ale nic nie mówił.
— Daj mi co jeść — rzekła księżna. — Przynieś mi tu, do ogniska.
Spojrzał jej w twarz, a potem bez jednego słowa postawił przy niej na ziemi dzban lichego wina, położył kawał chleba, sera i garść surowej cebuli. Chleb był kwaśny i twardy, ser suchy jak kamień, a surowa cebula nie może być także policzoną między książęce potrawy. Lecz Serafina jadła to, co jej podano, odważnie i stanowczo. Głód zaspokoiła i piła z dzbanka kwaśne, ciepłe wino. Nie widziała jeszcze dotychczas tak nędznego pożywienia, nie piła z nikim jeszcze z jednej szklanki, lecz kobieta w okolicznościach niezwykłych często więcej miewa stanowczości i odwagi od najdzielniejszego mężczyzny.
A przez ten czas drwal nie odwracał od niej wzroku, w którym coraz wyraźniej czytać można było walkę chciwości z zabobonną trwogą.
Serafina w tym wzroku czytała myśl jego i zrozumiała, że czas się oddalić.
Podniosła się, i podając mu florena, rzekła:
— Wszak to wystarczy?
W oczach wieśniaka błysnęło coś dziko, odzyskał nagle mowę.
— Więcej mi się należy — rzekł grubo i szorstko.
— Nic więcej nie mam — odparła spokojnie i przeszła obok niego, nie podnosząc głowy, nie odwracając się, aby nań spojrzeć.
A przecież w duszy miała strach śmiertelny, bo spostrzegła ruch ręki, którym pragnął ją zatrzymać, i ukośne spojrzenie, rzucone znienacka na siekierę u progu.
Szła jednak prosto, krokiem równym i spokojnym, zieloną ścieżką ku stronie zachodniej, dopóki pierwszy zakręt nie skrył jej przed okiem groźnego gospodarza. Tu odetchnęła: wydawało się jej, że chciwe oko śledzić jej dalej nie może, i pośpiesznie zwróciwszy w gęstwinę na prawo, biegła co tchu, bez drogi, pomiędzy drzewami, dopóki nie uczuła się zarazem bezpieczną i wyczerpaną.
Słońce podniosło się już dość wysoko, i przez zielone igły złociste promienie przenikały gęstwinę, rzucając czerwone, ogniste plamy na żywiczną korę pni starych i zielone, błyszczące od rosy kobierce mchu i murawy. Silna woń żywiczna napełniła powietrze cudownym balsamem; na pniach sosnowych krople ogniste stały błyszczące, wonne, rozgrzane od słońca. Wiatr zrywał się chwilami i kołysał zlekka blaski i cienie w jakimś tańcu napowietrznym, szybszym niż ruch jaskółki, — i ucichał znowu, czy uciekał gdzieś dalej.
Serafina szła naprzód, nie zatrzymując się wcale, schodząc po pochyłościach, lub wstępując na nie, idąc w słońcu lub w cieniu; czasem stromą ścieżką przesuwała się pomiędzy skałami, pełznąc po ziemi, niby żmija lub jaszczurka, to przedzierała się bez żadnej drogi przez gąszcz drzew młodych, to w jasnej, odkrytej dolinie kąpała się w blaskach słońca, to ze szczytu wzgórza ogarniała spojrzeniem sąsiednie pagórki, i horyzont szeroki, i kręgi rozlegle, które pod jasnem niebem zataczały ptaki.
Niekiedy spostrzegała w dali chatę nizką, albo leśną osadę, pośród drzew ukrytą, lecz wtedy śpiesznie zwracała swe kroki w stronę przeciwną. To znowu biała smuga mgły przezroczystej i szmer jednostajny wskazywały bieg potoku u stóp jej, w pobliżu; tu i owdzie przejrzyste i chłodne źródełka biły z pośród kamieni, cienką, srebrną nitką sącząc się po zielonym mchu i nizkiej trawie. W dolinkach całe sieci tych potoczków łączyły się, zlewały i szumiały głośno, spadając po kamieniach, albo rozlewając się miniaturowem, zielono-błękitnem jeziorkiem, albo z wierzchołka skały spadając szeroką, w mgłę stubarwną rozpryskującą się kaskadą.
Serafina, mijając te cuda natury, widziane po raz pierwszy, poiła się niemi z pełnym zachwytu podziwem. Tyle wrażeń niezwykłych, nowych i nieznanych odświeżało jej duszę, niby nowe życie, karmiło wszystkie zmysły subtelną rozkoszą, roztaczało przed nią niezbadane światy. A nad pięknością dziewiczą tej ziemi niebo bez chmurki i słońce złociste.
Kraina piękna!
Znużona wreszcie drogą, pośpiesznie przebytą, zatrzymać się musiała nad wodą, szeroko, chociaż płytko rozlaną na obszernej łące. Duże kamienie, niby wyspy karłów, leżały na tem niezwykłem jeziorze, krzaki zielone ocieniały brzegi, dno mech zaściełał i korzenie sosen, odbijających w tem jasnem zwierciadle swe zielone konary. Serafina lekko pochyliła się także nad powierzchnią i ze zdziwieniem patrzała w swój obraz. To była ona!.. to zjawisko blade, o wielkich, ogniem błyszczących źrenicach i stroju fantastycznym z książęcych łachmanów... To była ona!
Wiatr lekki, drobną falą marszcząc wód powierzchnię, zmieniał jej rysy; uśmiechnęła się do tego widoku, i obraz, fantastycznie ożywiony ruchem lekko wzburzonej fali, przesłał jej nawzajem uśmiech dobrotliwy i pełen wyrazu.
Długo tak stała, kąpiąc się w promieniach słońca i litując nad sobą, nad nieładem stroju, nagością ramion, podrapanych w biegu, poranionych w upadku; była powalaną, brudną i obdartą i nie miała możności, a nawet nadziei doprowadzenia wkrótce do porządku braków swej toalety!
Z uśmiechem i westchnieniem zapragnęła wreszcie skorzystać z naturalnego zwierciadła i zatrzeć chociaż trochę na swej fizyognomii ślady nocnej przeprawy. Umyła twarz i ręce, wyjęła z uszu brylantowe kolce i zawinęła je w cienką chusteczkę, poprawiła cokolwiek nieład swojej sukni i rozpuściła włosy, które osłoniły ciemnym i gęstym płaszczem jej ramiona i szyję. Przejrzała się w tym stroju, dość zadowolona z pomysłu swego. Przypomniało się jej, że Otton utrzymywał niegdyś, iż jej włosy wydają woń fiołków; chciała przekonać się o tem, lecz potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem i zaśmiała się cicho.
Śmiech dziecięcy odpowiedział jej, jak echo. Podniosła głowę i spostrzegła o kilka kroków, u pnia starej sosny, nad brzegiem wody, dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca, drobnych jak dwie zabawki, śmiejących się z figlarną trwogą. Serafina nie lubiła dzieci, i na widok tej parki uczuła w sercu urazę.
— Kto jesteście? — zapytała głosem dosyć szorstkim.
Dzieci drgnęły i przytuliły się do siebie. Przestraszyła je widocznie, i wyrzucała sobie, że spłoszyła wesołość istot tak drobnych i słabych, a jednakże czujących. Mimowolnie porównała je do ptaków, — objęła je spojrzeniem: były większe, prawda, lecz o ileż niewinniejsze i nieudolniejsze? Na ich otwartych i jasnych twarzyczkach czytała teraz bojaźń, w oczach, przejrzystych jak woda jeziora, przeglądała myśl każda.
W najlepszych zamiarach księżna postąpiła ku nim.
— Nie bójcie się mnie, — rzekła — chodźcie tutaj!
Ale niestety, w tej samej sekundzie coś mignęło pod sosną, coś się poruszyło, zachwiały się gałązki kilku młodych świerków — i widzenie zniknęło.
Bez śladu.
Serafina stała, jak zastygła w ruchu, upokorzona, zmieszana, zgnębiona... Poczucie samotności boleśnie ścisnęło jej serce. Dwadzieścia dwa lata, prawie 23 skończone, i nikogo na świecie, ktoby ją kochał prawdziwie, — nikogo prócz Ottona! Ottona?.. Kto wie?.. Kto wie, czy i on teraz zechce jej przebaczyć?..
Nagle uczuła taką rozpaczliwą trwogę, iż zrozumiała, że teraz, wśród lasu, oddać się dobrowolnie na pastwę tym myślom — to śmierć albo szaleństwo. Prędzej, uciec od nich!
Odczuła tę myśl raczej, jak dotknięcie rozpalonego żelaza, niż zdała sobie sprawę jasno i wyraźnie; wiedziała tylko, że uciekać trzeba, śpieszyć się, dalej, dalej, byle nie rozmyślać.
I z pośpiechem zwinęła rozpuszczone włosy, stłumiła ból odważnie, i myśląc jedynie o kierunku swej drogi, ruszyła dalej krokiem szybkim i stanowczym.
Było już po dziesiątej, gdy ujrzała wreszcie szeroką szosę, niby rzekę światła, płynącą między dwoma ciemnemi lasami.
Ogarnęło ją szczególne wrażenie, jak gdyby się znalazła u celu podróży, a zarazem teraz dopiero odczuła całe śmiertelne, fizyczne znużenie, całą niemoc i wyczerpanie ostateczne. Jasna, słoneczna droga, ręką ludzką bita, jak nić cywilizacyi łączyła ją znowu ze światem, pokrzepiała otuchą, i jak żyjąca istota, zdawała się udzielać jej opieki. I strudzona, bezsilna, nie myśląc o niczem, położyła się na miękkiej murawie, pod cieniem młodej, rozłożystej sosny, pod strażą bitej drogi. Uczuła, że zapada w sen ciężki i twardy, sen, który spada na nią niby wróg zwycięski, podobny do omdlenia, ale słodki i rozkoszny z chwilą, gdy mu się przestała opierać ostatnim, instynktownym wysiłkiem.
To była najpewniejsza, zupełna ucieczka, przynajmniej na czas jakiś, przed bólem, znużeniem, troską i niepokojem, spoczynek na ojcowskiem łonie. Bezwładne ciało w książęcych łachmanach leżało koło drogi pod osłoną sosny, a zadziwione ptactwo, spoglądając na nie, wykrzykiwało głośno swe uwagi z powodu gościa tak niezwyczajnego.
Słońce tymczasem, zwykłą przebywając drogę, coraz wyżej podnosiło się nad horyzontom, granice cienia stawały się krótsze; już złociste promienie objęły swym ciepłym uściskiem nogi uśpionej i zwolna a cicho posuwały się dalej, gby ogarnąć ją całą, kiedy płochliwe ptaki rzuciły wieść nową o zbliżającym się drogą powozie.
W tem miejscu spadek drogi był dość znaczny, to też powóz widocznie posuwał się zwolna, konie z trudnością ciągnęły go w górę, i turkot słychać było jeszcze dość daleko. W kilka minut jednakże ukazał się człowiek, idący brzegiem szosy. Szedł zwolna, spokojnie, rozglądając się po okolicy, zatrzymując się czasem, aby w notesie, który trzymał w ręku, zanotować jakąś uwagę. Ktoś niewidzialny, śledzący go zblizka, przekonałby się wtedy, że człowiek ów coś mówił do siebie półgłosem, skandując jakieś słowa z rytmicznym akcentem.
Powóz tymczasem słychać było wciąż zdaleka, — widocznie podróżujący znacznie go wyprzedził.
Był prawie obok śpiącej Serafiny, kiedy spostrzegł ją nareszcie. W wyrazie jego twarzy odmalowało się wielkie zdziwienie; postąpił krok jeszcze z wyciągniętą szyją, z głową naprzód schyloną, machinalnie usiłując jednocześnie wsunąć do kieszeni swój notatnik. Ale po chwili zwykły, obojętny spokój osiadł znów na jego chłodnej fizyognomii. Obok księżny leżał kamień ze znakiem granicznym; nieznajomy usiadł na nim i zaczął uważnie przypatrywać się śpiącej.
Serafina leżała na boku, skulona, prawie zwinięta w kłębek, z czołem opartem na nagiem ramieniu; druga ręka spływała bezwładnie wzdłuż ciała. Wyglądała jak przedmiot, rzucony niedbale na ziemię, gdyż nie dawała prawie znaku życia, nie widać było nawet śladów jej oddechu. Cała jej martwa, bezwładna istota była jednym wyrazem śmiertelnego znużenia, tak wymownym, iż nie potrzebował objaśnienia.
Obcy człowiek uśmiechnął się chłodnym uśmiechem, rozpatrywał ją, niby piękny posąg, i prawie mimowolnie, obok wad rysunku czy kolorytu, odkrywać zaczął niedostrzeżone odrazu, a przecież niepospolite zalety tego dzieła Stwórcy. I sumując z matematyczną ścisłością usterki i powaby młodego ciała, ze zdziwieniem spostrzegł, iż rezultat niespodziewanie wypadł na korzyść księżny. Odczuł wdzięk nieuchwytny tej bezbronnej postaci, przypominającej mu złamaną różę, jeszcze niezupełnie rozwiniętą z pączka — i poruszył się na swoim kamieniu.
— Słowo honoru, anibym uwierzył, że jest tak ładną... — szepnął półgłosem do siebie. — I pomyśleć, że mi nie wolno wspominać o niej ani słowa!
Odetchnął głębiej z wyrazem niezadowolenia i lekko dotknął księżny swoją laską.
Ocknęła się natychmiast i z lekkim okrzykiem, z błędnem spojrzeniem usiadła na ziemi.
Nieznajomy skinął głową w sposób nieokreślony.
— Sądzę, że Wasza Książęca Mość spała przyjemnie? — zapytał z powagą.
Dźwięk głuchy, nieokreślony był całą odpowiedzią księżny.
— Uspokój się, pani, przedewszystkiem — zauważył obcy, własnym przykładem dając jej wzór doskonałej zimnej krwi i panowania nad sobą. — Powóz mój nadjedzie wkrótce, i zdaje się, iż będę miał rzadką przyjemność porwania i uwiezienia panującej księżny.
— Sir John! — zawołała Serafina.
— Na rozkazy Waszej Książęcej Mości.
Zerwała się ruchem szybkim i stanęła przed nim.
— Czy jedziesz pan z Mittwalden? — zapytała.
— Wyjechałem stamtąd dziś rano, i sądzę, iż jestem jedynym człowiekiem, który mniej od ciebie, księżno, może mieć nadzieję powrotu do tego miasta.
— Baron... — zaczęła Serafina szybko, ale umilkła nagle.
— Pani... przyznaję ci zupełną słuszność — byłaś nową Judytą; jednakże... przypuszczam, iż po upływie tych kilku godzin miło ci będzie usłyszeć, że twa ofiara żyje. Przed wyjazdem dowiadywałem się o jego zdrowie. Powiedziano mi, iż ma się nieźle, ale cierpi bardzo. Tak, tak... w drugim pokoju słychać jego jęki.
— A książę? Co mówią o nim? Czy wiedzą cokolwiek?
— Słyszałem, — odparł tonem obojętnym, ale z dziwnym wyrazem — iż pod tym względem ty, księżno, sama wiesz najwięcej.
Serafina drgnęła widocznie.
— Czy zechcesz pan być tak wspaniałomyślnym, aby mi na czas jakiś użyczyć powozu? — zapytała z żywem wzruszeniem. — Potrzebuję być w Felsenburgu w sprawie najwyższej wagi. Czy zawieziesz mię tam, sir Johnie?
— Niema rzeczy, której mógłbym odmówić ci, pani — odparł stary gentleman, tym razem z zupełną powagą. — Cokolwiek mogę uczynić dla ciebie, uczynię z całą przyjemnością. Powóz mój, który nadjedzie za chwilę, jest na rozkazy twoje... Ale — dodał po chwili dawnym lekkim tonem — co to znaczy, że nie pytasz mię pani o pałac?
— A cóż on mię obchodzi? — zawołała księżna. — Zdaje się, że go spalono.
— „Zdaje się!“ To wspaniałe! — zawołał baronet. — Strata czterdziestu kosztownych toalet nie wzrusza cię, pani, wcale? W istocie, księżno, podziwiam siłę twego charakteru. A państwo? W chwili, kiedy opuszczałem stolicę, ogłaszano stan oblężenia. Nowy rząd już się utworzył tymczasowo, a imiona dwóch przynajmniej urzędników nie są pani obce: jeden z nich — Sabra, zdaje się, iż miał szczęście należeć do twej służby osobistej... lokaj, jeśli się nie mylę? Jest tam i przyjaciel nasz stary, kanclerz Greisengesang, choć zajmuje podrzędniejsze nieco stanowisko. Ale trudno się dziwić: w podobnych przewrotach pierwsi stają się zwykle ostatnimi, a ostatni pierwszymi — jak mówi Pismo Święte.
— Sir John, — przerwała księżna z wyrazem szczerości — nie wątpię, że to mówisz w najlepszym zamiarze, ale mnie już te sprawy nie obchodzą wcale.
Baronet spojrzał na nią ze zdziwieniem, a nie wiedząc na razie, co ma odpowiedzieć, rad był, iż ukazanie się powozu na nowy przedmiot skierowało ich uwagę. Zaproponował, aby pośpieszyli naprzeciwko, co też uczynili oboje niezwłocznie. Z prawdziwie dworską uprzejmością Anglik pomógł wsiąść księżnie, a następnie zajął sam miejsce obok. Konie ruszyły. Teraz, niby gospodarz uprzejmy, wyjmować zaczął z kryjówek i skrytek, w które wygodny i obszerny powóz hojnie był zaopatrzony, — wyjmować zaczął przeróżne zapasy: owoce, mięso zimne, ciasto, butelkę wina, całą zastawę stołu, zdolną zadowolić smak wybredniejszy. Z ojcowską powagą i dobrotliwym a szczerym uśmiechem grał swoją rolę: zapraszał, zachęcał, usługiwał, podawał, i ulegając może prawom gościnności, pozbył się na tę chwilę śladu złośliwej ironii w całem obejściu. Życzliwość jego zdawała się tak naturalną, iż wzruszyła Serafinę, która zapragnęła wyrazić mu swą wdzięczność.
— Wiem, — rzekła — iż w gruncie rzeczy nie cierpisz mię, baronecie; powiedz mi zatem, dlaczego jesteś dziś tak prawdziwie dobrym dla mnie?
— Szanowna pani, — odparł, nie przecząc jej wcale — jestem wielkim i szczerym przyjacielem twego męża, a do pewnego stopnia jego wielbicielem.
— Pan?! — zawołała. — A mnie powiedziano, że napisałeś o nas straszne rzeczy, o mnie i o Ottonie.
— W istocie, tą dziwną drogą nastąpiło nasze zbliżenie — odrzekł spokojnie Anglik. — Napisałem rzeczywiście „straszne rzeczy” (jeśli to jest wyraz właściwy), dotyczące szczególnie twojej osoby, pani. Mąż twój je czytał i — zwrócił mi wolność, dał pasport, powóz zaopatrzony we wszystko, czego w podróży potrzebować można, a następnie z prawdziwie młodzieńczym zapałem wyzwał mię na pojedynek. Znając cokolwiek jego domowe stosunki, przyznaję, iż byłem pokonany tą szlachetnością, tą prawością bez granic. „Nie lękaj się — rzekł do mnie: — jeśli mię zabijesz, nikt tego nie zauważy tak prędko...” Zdaje się, że ty, księżno, podzielasz to zdanie? Lecz oddalam się od przedmiotu. Otóż starałem się mu wytlómaczyć, że nie mogę przyjąć jego propozycyi i że się bić nie będę. „Choćbym cię spoliczkował?” — zapytał mię wtedy. Znakomite! I nie mogę pomieścić tego w pamiętniku! Jednem słowem, byłem pokonany; podarłem swój skandaliczny rękopis i otworzyłem serce dla człowieka, którego można sądzić, lecz niepodobna nie kochać. Księciu zatem zawdzięczasz pani, że umilkłem.
Serafina milczała także krótką chwilę. Nigdy nie dbała o to, ażeby być zrozumianą przez tłum, przez ludzi, którymi gardziła; nie czuła tak, jak Otton, tej ciągłej potrzeby pochwał, uznania, hołdów i zachęty; do obranego celu szła prosto i dumnie, z czołem wzniesionem. Lecz przed tym człowiekiem, po tem, co jej powiedział, przed przyjacielem męża — gotową była, pragnęła zniżyć się do wyjaśnień.
— Co myślisz pan o mnie? — spytała nagle.
— To już pani powiedziałem — odparł sir John uprzejmie: — myślę, że powinnaś jeszcze wypić szklaneczkę wina.
— To odpowiedź niegodna pana, baronocie — rzekła stanowczym tonem; — wszak nie masz zwyczaju lękać się wypowiadania swych myśli? Nazywasz się przyjacielem mego męża, więc w imię tej przyjaźni proszę cię i żądam: mów pan otwarcie!
— Podziwiam twą odwagę, księżno — rzekł baronet; — po za tem jednak, przyznaję, odgadłaś słusznie, iż mało między nami jest sympatyi. Zbyt różnimy się usposobieniem i upodobaniami.
— Czy masz na myśli skandal, baronecie? Czy istotnie był skandal?
— Dostateczny, księżno.
— I pan wierzyłeś temu?
— O pani!.. co za pytanie!
— Dziękuję ci za tę odpowiedź, sir Johnie! — zawołała gorąco Serafina. — A teraz ci przysięgam na honor, na duszę, na wszystko, co jest świętem, że wbrew wszelkim skandalom i opinii całego świata, byłam i jestem uczciwą kobietą.
— Nie wiem jeszcze, czy zgadzamy się, księżno, w pojmowaniu tego wyrazu: uczciwość — zauważył sir John spokojnie.
— Ach! — zawołała z lekkiem drżeniem w głosie — względem Ottona byłam niegodziwą, sama wiem o tem i nie to miałam na myśli. Pragnę tylko, abyś pan wiedział, pan, przyjaciel mego męża, chcę, abyś mię zrozumiał: mogę mu spojrzeć w oczy zawsze czystem okiem.
— Być może, księżno; nie chcę o tem sądzić, nie mam żadnego prawa.
— Pan nie chcesz mi wierzyć! — zawołała gwałtownie. — Masz mię za żonę występną? Sądzisz, że ten człowiek był moim kochankiem!
— Pani, — odparł baronet chłodno i spokojnie — rozdzierając pamiętnik, dałem słowo mężowi twemu, iż waszemi sprawami zajmować się już nie będę; przyjmij więc po raz ostatni szczere zapewnienie, że nie pragnę cię sądzić.
— Bo nie chcesz rozgrzeszyć. Bozumiem cię, baronecie. Ale on — on przebaczy, on będzie mi wierzył — on zna mię lepiej!
Sir John uśmiechnął się zlekka, dyskretnie.
— Moje cierpienie bawi pana? — zapytała z nietajoną goryczą.
— Nie cierpienie, księżno, lecz twoja pewność siebie. Mężczyzna nie miałby tyle odwagi, tyle wiary w siłę swoich argumentów... Jest to może zresztą bardzo naturalne, i nie wątpię, że słuszne; jednak — jeżeli mówimy poważnie, jeżeli żądasz, księżno, ażebym był szczerym — oto co myślę i czuję w tej chwili: nie mam dla ciebie szczerego współczucia, ani nawet litości. To, co nazywasz cierpieniem, jest tylko nieuniknioną konsekwencyą twych własnych czynów, karą zasłużoną. Byłaś tak doskonałą egoistką w szczęściu, iż w złej doli powinnaś mieć odwagę i siłę pożywania owoców tych, jakie posiałaś. Gdybyś wcześniej myślała niekiedy o mężu, nie zaś wyłącznie i zawsze o sobie — nie byłabyś dziś samą, opuszczoną, bezsilną, ze śladami krwi na ciele, bezbronną, skazaną na słuchanie słów gorzkich z ust starego dziwaka i prawd dotkliwszych może, niżeli złorzeczenia.
— Dziękuję panu — rzekła drżącym głosem Serafina. — Masz zupełną słuszność. Proszę, każ zatrzymać powóz.
— Nie, moje dziecko, nie zostawię cię samej na drodze, póki nie będziesz zupełnie spokojną i panią siebie.
Nastąpiło milczenie; powóz toczył się po drodze, wśród skał i lasów. Po niejakim czasie Serafina odezwała się spokojnie:
— Sądzę, iż jestem teraz panią siebie, i wymagam od pana, jak od człowieka honoru, abyś mi pozwolił wysiąść.
— Nie przyznaję słuszności żądaniu twemu, księżno, i proszę cię usilnie, racz korzystać z powozu, który jest na twe usługi.
— Sir Johnie, — rzekła Serafina dumnie — gdybym wiedziała, że na pierwszym kroku śmierć mię czeka na drodze, wysiadłabym bez wahania. Nie mam do ciebie urazy, dziękuję ci za szczerość. Wiem tylko teraz jasno, co ludzie myślą o mnie. Ale oddychać tem samem powietrzem, co ktoś, kto ma o mnie podobną opinię, o!...
Głosu jej zabrakło.
Sir, John zatrzymał powóz, wysiadł pierwszy i chciał jej pomódz, ale nie przyjęła jego ręki.
Droga w tem miejscu przestała płynąć po równinie i wspięła się do wysokości, z której dokładnie można było objąć okiem urwisty kant północnej granicy Grunewaldu. Serafina znalazła się na nagiej prawie, wysokiej skale, uwieńczonej kilku nędznemi sosnami, które szał wichrów pogiął i poskręcał. U stóp jej, nizko, błękitniała przestrzeń, zlewająca się w dali na zachodzie z błękitem nieba; przed nią bita droga pięła się coraz wyżej, spadała w doliny i wznosiła się znowu aż do wysokości, na której w oddaleniu widzieć można było samotną, panującą swojem stanowiskiem nad okolicą, wieżę Felsenburga.
Baronet ręką wskazał ją Serafinie.
— Oto cel twej podróży, Felsenburg, księżno! Żałuję, bardzo, iż nie mogę być ci dłużej użytecznym. Przyjmij życzenie szczęśliwej podróży.
Wsiadł znowu do powozu, dał znak, konie ruszyły, i wkrótce ekwipaż jego zniknął z oczu księżny.
Serafina, zostawszy samą na szczycie skały, stała przez długą chwilę nieruchoma, patrząc przed siebie, ale nic nie widząc. Sir John już zniknął z jej myśli bez śladu; nienawidziła go: to wystarczało, by przestał istnieć dla niej; było to cechą jej stanowczej natury, iż czego nienawidziła, albo czem gardziła, przybierało natychmiast rozmiary tak drobne, tak niegodne uwagi, iż zajmować jej dłużej nie mogło.
Inne zresztą wrażenia opanowały jej umysł zupełnie: wspomnienie ostatniego widzenia się z Ottonem stanęło przed nią żywo i plastycznie, ze szczegółami intonacyi głosu, wyrazu twarzy... I cała rozmowa, której mu dotychczas jeszcze przebaczyć nie mogła, ukazała się nagle w innem oświetleniu. Więc tak... On przyszedł do niej pod świeżem wrażeniem odebranej zniewagi, wzburzony i drżący, wprost od sir Johna, z którym stoczył walkę o nią, o cześć jej. Teraz rozumiała. Jakże inne znaczenie nadawała teraz jego wyrazom! O, tak, on ją kochał!.. To było odwagą i męstwem z jego strony, nie słabością.
A ona? Czy była zdolną kochać?.. Mogła wątpić o tem, niestety!..
I hamując łzy, które cisnęły się jej do oczu, stała się nagle jednem gorącem pragnieniem ujrzenia znów Ottona, aby mu wyjaśnić wszystko, by na kolanach błagać go o przebaczenie i zwrócić mu przynajmniej wolność osobistą, której go tak okrutnie pozbawiła.
I pod wpływem tych uczuć, pokrzepiona, silna, szybko ruszyła w drogę, zstępując w doliny, wdzierając się na wzgórza, krążąc i zbaczając od głównego kierunku razem z szeroką szosą, dla złagodzenia stromych pochyłości, tracąc z oczu cel główny i widząc go znowu w sinej dali, samotny, dziki i odosobniony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.