<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Pierwsza wycieczka na morze i co mię w niéj spotkało.

Rozszedłszy się z Wiliamem pobiegłem co tchu po towary i zwiozłem je jak najprędzéj, aby nie obudzić podejrzeń ojca. Biédny staruszek pochwalił mię, mówiąc, iż z radością przekonywa się, że mi dawne głupstwa wywietrzały z głowy. Mówił to w chwili kiedy najczarniejszą gotowałem mu niewdzięczność. Przez cały dzień byłem roztargniony. W nocy spać nie mogłem, bojąc się uchybić naznaczonego terminu. Ciemno jeszcze było gdy porwałem się na nogi, ubierając spiesznie. W całym domu cichuteńko jak makiem zasiał. Rodzice i domownicy spali. Lękając się obudzić stróża, nie przez bramę, ale przez parkan wydostałem się na ulicę.
Serce mi biło z bojaźni, to żeby ojciec się nie obudził, to żebym kogo znajomego nie spotkał, albo wreszcie nie spóźnił się do portu. A chociaż wyrzuty sumienia dręczyły mię bardzo i rodzice stali ciągle na oczach, nie zważałem na to i biegłem tém prędzéj, aby raz dostawszy się na okręt, przeciąć sobie drogę do powrotu.
Wiliam niecierpliwie przechadzał się po brzegu i poznawszy mię zdaleka krzyknął:
— Ha, idziesz przecie; myślałem że się rozżalisz, rozbeczysz i zostaniesz przy matusi. No! siadaj prędzéj, bo tam ojciec musi niecierpliwić się i kląć szkaradnie, że nas dotąd nie ma.
Wskoczyłem do łodzi.
Silném pchnięciem wioseł majtkowie odbili od brzegu, a ranny odpływ morza[1] ułatwiał nam przeprawę. Łódź podskakiwała, pląsała na falach, przechylając się często, a ja pierwszy raz w życiu płynąc, zbladłem ze strachu, lecz nie śmiałem słówka przemówić, gdyż mi się zdawało że lada chwila czółno wywróci kozła.
Za przybyciem do okrętu, nowy przestrach. Wiliam kazał mi wstępować w górę po jakichś schodkach, czy drabince, zawieszonéj nad wodą. Niewypadało okazywać bojaźni; krew uderzyła mi do głowy, ale przecież jakoś wydrapałem się na pokład[2].
Kapitan oburczał nas żeśmy się nie pospieszyli i natychmiast gwizdnął silnie, co było znakiem do podniesienia kotwicy[3]. Zawarczał kołowrót i za jego pomocą wyciągnięto ciężką kotwicę. Majtkowie wdarli się na reje, rozwiązali żagle, które natychmiast wiatr powabnie wydął, jakby skrzydła jakiego ogromnego ptaka. Zagrzmiały działa, a okręt pochyliwszy się nieco, w lekkich pląsach z wdziękiem wybiegł na pełne morze.
Byłto piękny trójmasztowiec kupiecki, mający z obu stron po sześć dział i sześćdziesiąt ludzi osady; zbudowany silnie i zgrabnie do odległych podróży. Z wysokich masztów zbiegało ku bokom mnóstwo lin, to przytrzymujących maszty, to tworzących drabinki sznurowe, a na tyle wiatr rozdymał wspaniale dumną flagę rzeczypospolitéj angielskiéj; na szczycie masztów długie szkarłatne chorągiewki wesoło igrały, odbijając się od ciemnego błękitu niebios.
Nie umiem opisać uczuć jakie mną miotały. Raz przecież dogodziłem najgorętszéj chęci żeglowania; byłem nareszcie na pokładzie okrętu. Wszystko dla mnie było nowością, każda rzecz zajmowała mię niezmiernie. Dumny mojém szczęściem, z pogardą spoglądałem na niknące wieże rodzinnego miasta. Płynęliśmy nader szybko; wkrótce już tylko brzegi Anglii, niby sinawa chmurka rysowały się w oddaleniu; ale wkrótce i te znikły, a zostały tylko nieprzejrzane przestwory wód podemną i niebo nad głowami.
Ale zachwycenie moje niedługo trwało. Około jedenastéj przed południem zerwał się silny wiatr zachodni i począł statkiem mocno kołysać. Raptem dostałem mocnych nudności, bólu głowy i mocnych wymiotów. Była to morska choroba, któréj każdy pierwszy raz płynący po morzu uledz musi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, myślałem że lada chwila okręt wywróci się i zatonie. Natychmiast przypomnieli mi się biédni, zmartwieni mojém nieposłuszeństwem rodzice; ciężki żal mię ogarnął i począłem gorzko płakać.
Tymczasem wicher srożył się coraz bardziéj, morze wzdymało się gwałtownie, bałwany piętrzyły się, rosły, a mnie zdawało się iż lada chwila nas pochłoną. Śmiertelna trwoga opanowała mię, począłem się modlić i ślubować Panu Bogu, że jeżeli mi tylko pozwoli dostać się na ląd, nigdy domu rodzicielskiego nie opuszczę i w sklepie jak najusilniéj pracować będę. O jakże mój ojciec słusznie robił, gdy mi zabraniał puszczać się na morze, powtarzałem w duchu; jakąż miał racyę gdy mi zachwalał ciche i spokojne życie handlowe, a ja waryat nie słuchałem go i samochcący wpadłem w nieszczęście, z którego już się pewnie nie wyratuję. I znowu na myśl o śmierci zalałem się łzami.

— A ty czego się mazgaisz, babo jakaś — krzyknął nadbiegający Wiliam. — Ślicznie wyglądasz z tym bekiem i morską chorobą. Ruszaj do kajuty i połóż się na łóżko, a nie rób mi wstydu przed całą osadą.

Na czworaku, z wielkim trudem, to popychany przez przebiegających majtków, to podrzucany chyleniem się statku, zaledwie zdołałem dopełznąć do mego posłania w kajucie kapitana, gdzie mię jako zaproszonego gościa umieszczono. Ległem na łóżku, ale długi czas usnąć nie mogłem; okręt raz wybiegał na szczyt bałwanów, to znowu pogrążał się w przepaści, maszty i całe belkowanie przeraźliwie trzeszczały; podrzucane beczki i paki podskakiwały robiąc szalony hałas, a cała ta muzyka przerażała mię w najwyższym stopniu.
Nakoniec zmordowany chorobą, znękany przestrachem i zmartwieniem, usnąłem.
Na drugi dzień późno już obudziłem się. Słońce wesoło zaglądało przez okienko kajuty [4]; okręt leciuchno się kołysał.
— A więc burza szczęśliwie minęła! — zawołałem zrywając się z łóżka; a że wczoraj nie rozbierałem się wcale, więc téż pobiegłem na pokład.
Pierwszą osobą napotkaną tam był Wiliam.
— No i cóż ty szczurze ziemny — zawołał wesoło, — żyjesz przecie; myślałem żeś już umarł ze strachu; było się czego trwożyć.
— Pewnie że było, — odpowiedziałem zniecierpliwiony trochę jego żarcikami; — jak żyję nie widziałem podobnéj burzy.
— Burzy! co, burzy!? — zawołał Wiliam zanosząc się od śmiechu. — Cha! cha! cha! on silny wiatr burzą nazywa. Ciekawy jestem cobyś powiedział, gdyby prawdziwa burza zaryczała. Ale bądź spokojny tchórzu, okręt nasz silnie zbudowany i kierowany umiejętnie, nie zlęknie się najgwałtowniejszego uraganu. A teraz pójdź, dam ci lekarstwo, które cię w mgnieniu oka z morskiéj choroby uleczy.

To rzekłszy zaprowadził mię do ojcowskiéj kajuty i podał potężną szklanicę groku[5], którego majtek przyniósł całą wazę z kuchni.
— Wypij to, ale do dna, — mówił pijąc sam, — to ci dobrze zrobi i powróci odwagę.
Jak żyję nie piłem groku. Rodzice moi nie używali mocnych napojów i oprócz lekkiego piwa, nie znałem nawet smaku innych trunków. Gdybym śmiał, byłbym odmówił Wiliamowi; ale on nazwałby mię znów babą lub niedołęgą, a ja chciałem uchodzić za mężczyznę. Krztusząc się wypiłem wszystko.... lecz czułem odrazu że mi się głowa potężnie zawraca. Zaledwie téż wyszedłem z kajuty, gdy nogi zaczęły mi się plątać, a majtkowie ujrzawszy to poczęli śmiać się i szydzić ze mnie. Zawstydzony, zrejterowałem do łóżka trzymając się ścian. Tak to pierwszy raz tylko wyłamawszy się z pod czujnego oka rodziców, już upiłem się i zostałem pośmiewiskiem prostaków.
Przez parę dni następnych, okręt z przyczyny przeciwnych wiatrów posuwał się bardzo powoli. Kapitan mając interes w Yarmouth[6], skierował ku brzegom. Zaledwie upłynęliśmy parę mil morskich, gdy w oddaleniu na horyzoncie ukazała się czarna linia chmur. Wiatr wilgotny zaczął podmuchiwać i marszczyć powierzchnią morza, pokrywającą się tu i owdzie białawą pianą.
— Źle! będzie burza i to porządna — zawołał kapitan. — Zwinąć wielki żagiel! kieruj ku lądowi!
Dreszcz przebiegł mię od stóp do głów na te słowa. Burza, i jeszcze kapitan mówi że porządna! ach nieszczęśliwy, teraz już niezawodnie nie wyjdziesz cało, zginiesz w tak młodym wieku, nie dotkniesz nogą ziemi i nie zobaczysz swoich.
Te i podobne myśli trapiły mię srodze. Tymczasem okręt płynął szybko ku brzegom Anglii i niedługo ujrzeliśmy port w Yarmouth. Kapitan nie kazał jednak wpływać do portu, ale zarzucić kotwicę w przystani, zasłoniętéj wzgórzem, gdzie zdawało mu się, iż okręt nie będąc tyle narażonym na wściekłość wiatru, szczęśliwie przeczeka nawałnicę.
Zaledwie kotwica dosięgła dna, kiedy nagle zawył wicher tak gwałtowny, iż o mało nie zerwał nam wszystkich rejów i nie zgruchotał masztów. Kapitan kazał natychmiast zwinąć żagle co do jednego i zarzucić drugą kotwicę, bojąc się aby lina pierwszéj nie pękła, a wicher nie roztrącił nas o skaliste wybrzeże. Szalony uragan dąc z przerażającą siłą, zginał potężne maszty, które jak giętkie trzciny dotykały prawie szczytami o powierzchnią wody. Czarna opona chmur zajęła całe niebo, sprawiając niemal nocne ciemności; co chwila ogniste węże piorunowe rozdzierały obłoki, jaskrawém, biało–fioletowém światłem oblewając cały widnokrąg, poczém znów robiło się ciemno. Olbrzymie bałwany, niby góry wodne pędząc ku lądowi, z taką wściekłością raz po raz uderzały w okręt, że wszystko trzęsło się, trzeszczało; statek to w tę, to w ową stronę miotany, szarpał się jak brytan na łańcuchu i zdawało się że lada chwila potarga grube kotwiczne liny i popędzi ku brzegom. Żagle, reje, poszarpane, potrzaskane w kawały, odrywały się od masztów; nareszcie przedni zgruchotany uraganem, padł pokrywając siecią lin cały przód okrętu. Kapitan rozkazał zrąbać wszystko i wrzucić w morze; lecz przez upadek tamtego, maszt środkowy straciwszy punkt oparcia, zaczął się chwiać gwałtownie, zagrażając przewróceniem okrętu; trzeba było i ten jak pierwszy zwalić. Niezmordowany kapitan nie szczędził wszelkich usiłowań aby okręt ocalić, lecz na wybladłéj jego twarzy wyraźnie czytać można było, iż nie wiele pozostaje nadziei.
Podówczas siedziałem skurczony przy drzwiach pokładu, trzymając się z całéj siły żelaznego kółka, za które obie założyłem ręce. Przerażony w najwyższym stopniu, drżałem jak liść, nie wiedząc gdzie się schronić, co z sobą począć. Wszystkie słowa ojca, wszystkie jego przestrogi stały mi wciąż na myśli. Choroba morska jeszcze silniejsza jak przed pięcią dniami, dokuczała mi srodze, a wyrzuty sumienia nieznośnie trapiły.
— Ach Boże! mój Boże! — szeptałem odchodząc od zmysłów; — ja to wszystkiemu jestem winien; przez moje nieposłuszeństwo ściągnąłem gniew Twój na tych niewinnych ludzi: przezemnie wszyscy poginą! Ach, ratuj mię miłosierny Boże! zlituj się nademną. Nigdy już dopóki życia nie zrobię nic bez wiedzy i woli moich kochanych rodziców; będę im posłusznym we wszystkiem. Ach, Panie! Panie! zmiłuj się! zmiłuj!
Ale burza wrzała straszliwie, huk piorunów i świst wiatru nie ustawał na chwilę; dwa statki kupieckie zerwane z kotwic, przeleciawszy jak błyskawica koło naszego okrętu, roztrzaskały się o nadbrzeżne skały; inny okręt o kilkaset sążni od nas odległy, z całym ładunkiem i wszystkiemi ludźmi poszedł na dno; widziałem starych majtków, doświadczonych marynarzy, modlących się na klęczkach i gotujących się na śmierć.
Wtém we drzwiach, przy których siedziałem, ukazał się wybladły utykacz szpar[7] i zawołał przerażającym głosem:
— Otwór w okręcie! cztery stopy wody w kadłubie!
— Do pomp! do pomp cała osada! — krzyknął kapitan zwołując wszystkich na pomost.
— Wstawaj próżniaku! — zawołał utykacz potrącając mię silnie. — Czy nie słyszysz co się dzieje! ruszaj do pompy, bo cię wrzucę w morze niedołęgo!
Zerwałem się na nogi i pobiegłem pracować z innemi, ale mimo wysilenia robota nie na wiele się zdała, po cało–godzinném pompowaniu, zawołano z wnętrza okrętu: pięć stóp wody!....
Naówczas kapitan zagrożony zatonięciem okrętu, rozkazał dać ognia z dział na trwogę! Nieobeznany ze zwyczajami marynarskiemi, usłyszawszy ten huk, myślałem że okręt pękł na poły i zemdlałem ze strachu.
Porwano mię i odrzucono na bok, sądząc że umarłem. Każdy tylko sobą zajęty nie troszczył się wcale o drugich; już się zciemniało kiedy odzyskałem zmysły.
Na okręcie panowało zupełne zamieszanie. Pomimo ciągle dawanych wystrzałów, ani od brzegu, ani od innych statków stojących na kotwicach, żadna łódź nie przybywała nam na pomoc, a okręt coraz więcéj nabierał wody; wszelka nadzieja ratunku zniknęła. Nakoniec bryg wojenny, wzruszony naszym losem, poświęcił swą szalupę, wysyłając ją ku nam. Długi czas walczyli dzielni majtkowie z rozhukaném morzem, zanim zdołali przybliżyć się; nakoniec uchwycili rzuconą linę i przybili do naszego statku.
Popłoch i zamieszanie mogłyby nas zgubić, gdyby nie energia kapitana, który powstrzymawszy cisnących się tłumem, nietylko wszystkich szczęśliwie do szalupy przesadził, ale nadto swoją gotówkę, papiéry i kosztowności ocalił. Z początku chcieliśmy się dostać na pokład brygu, lecz o tém ani można było marzyć. Kapitan więc nakłonił sternika szalupy ażeby skierował ku lądowi, biorąc na siebie odpowiedzialność w razie gdyby zatonęła. Z pomocą wioseł i wiatru szybko przebywaliśmy przestrzeń przedzielającą nas od brzegu; lecz zaledwie odpłynęliśmy o paręset sążni od opuszczonego statku, kiedy ten pogrążył się w przepaściach morskich.
Po nadludzkich wysileniach, zmordowani, przemokli i drżący, dostaliśmy się nakoniec do brzegu w pobliżu latarni Winterton.
Mieszkańcy miasta Yarmouth, zgromadzeni w niezmiernéj liczbie na brzegu, przyjęli nas z największą gościnnością, zabrali do domów i pokrzepili rozgrzewającą strawą i ciepłém posłaniem. Właściciele ocalonych okrętów zrobili natychmiast składkę i doręczyli kapitanowi, prosząc ażeby rozdał ją między potrzebnych. Za pomocą tego wsparcia każdy z nas mógł dostać się do Londynu, albo do domu wrócić.
Za wstawieniem się Wiliama dostałem trzy gwineje[8]; było to aż nadto na drogę do Hull, gdzie jak każdy z moich czytelników zapewne mniema, zaraz się udałem dla pocieszenia i przebłagania strapionych rodziców.
Gdybym miał iskierkę rozumu, gdybym miał poczciwe serce, byłbym to niezawodnie uczynił; ale posiadając tak znaczną kwotę nie mogłem się oprzéć chęci zobaczenia Londynu. Razem z niebezpieczeństwem i strachem przeminęły dobre zamiary; a zresztą wracać, do domu po tak niefortunnéj próbie, narazić się na gniew ojca i pośmiewisko wszystkich znajomych — nie... na to nie mogłem się odważyć. Zamiast więc myśléć o powrocie, zacząłem błąkać się po mieście, szukając sposobności udania się do Londynu.
Na drugi dzień napotkałem naszego kapitana idącego z Wiliamem. Kolega mój miał wcale niewesołą minę i z westchnieniem podając mi rękę, rzekł:
— I cóż biedny Robinsonie, spotkał cię strach niemały, a wszystko z mojéj przyczyny.
— Jakto z twéj przyczyny? — zapytał kapitan.
— Tak, ojcze, bo to ja go namówiłem aby z nami popłynął, a tymczasem zamiast spodziewanéj przyjemności, o mało téj wycieczki nie przypłacił życiem.
— Słuchaj chłopcze! — rzekł poważnie kapitan, — ostrzegam cię po przyjacielsku, ażebyś więcéj nie próbował żeglugi. Wypadek jakiego doznałeś, powinien cię przekonać, że nie jesteś stworzonym na marynarza.
— A pan czy także nigdy już w życiu nie wsiądziesz na okręt? — zagadnąłem go.
— Ja to całkiem co innego — odrzekł kapitan; — żeglarstwo jest mojém zatrudnieniem i utrzymaniem. Ale ty wcale się tém nie trudnisz i zapewne tylko nierozsądna namowa mojego syna nakłoniła cię do sprobowania tego niebezpiecznego żywiołu.
— O nie, panie! — odpowiedziałem z zapałem. — Żegluga od lat dziecinnych zajmuje mię i pociąga niezmiernie, tak, iż przeciw woli ojca, wbrew jego najsurowszych zakazów, puściłem się potajemnie na morze, bez którego żyć nie mogę.
— Jakto! — zawołał z niezmierném oburzeniem kapitan, — ty dzieciuchu odważyłeś się wbrew rozkazom ojca postąpić. I czémże ja sobie na to zasłużyłem, żeby taki urwisz śmiał wstąpić nogą na mój statek. A czy ty wiesz niepoczciwy synu, że nieposłuszeństwo dla rodziców pociąga za sobą karę bożą, i kto wie czy nie przez ciebie straciłem okręt. Precz mi z oczu niecnoto i nieważ pokazywać mi się więcéj, ani wdawać z Wiliamem, bo mię popamiętasz!
Widząc że spłonąłem ze wstydu i oczy mi łzami zaszły, poczciwy kapitan wzruszył się i rzekł łagodniéj:
— No, nie martw się i nie przypuszczaj sobie do głowy; jeszcze możesz być porządnym człowiekiem, staraj się więc jak najprędzéj naprawić złe któreś uczynił i wracaj natychmiast do domu.
I uścisnąwszy mię za rękę, wsunął w nią dwie gwineje.
Wiliam pożegnał mię także i ucałował serdecznie.
Na drugi dzień rano, ugodziwszy za parę szylingów furmana, wracającego do domu, wsiadłem na wóz i pojechałem... do Londynu.







  1. W ciągu 24 godzin morze dwa razy płynie ku brzegom i dwa razy odpływa. Każda przemiana taka trwa przez sześć godzin. Zjawisko to zowie się przypływem i odpływem morza i pochodzi od siły przyciągającéj księżyca.
  2. Pokład jest to pomost z desek i belek, szczelnie zamykający wnętrze okrętu, ażeby podczas ulewy woda nie dostała się do środka.
  3. Kotwice są to ogromne podwójne lub potrójne haki, ważące 20, 30 a nawet 60 centnarów, stosownie do wielkości okrętu; spuszczone w morze zahaczają się na dnie i tym sposobem utrzymują okręt w miejscu.
  4. Kajutami zowią się pokoiki w tylnéj części okrętu, pod pokładem zbudowane, służące za pomieszkanie kapitanowi i starszyznie. Majtkowie, żołnierze i służba podrzędna, sypia pod pokładem, lub między pomostami na wiszących łóżkach, zwanych hamakami.
  5. Napój składający się z gorącéj wody, rumu i cukru.
  6. Yarmouth, miasto portowe w Anglii, nad morzem Północném, w hrabstwie Norfolk.
  7. W razie gdy zrobi się szczelina w okręcie, zatyka ją przeznaczony umyślnie do tego majtek, zwany utykaczem szpar.
  8. Gwineja, pieniądz złoty angielski, wynosi około siedmiu talarów,





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.