<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Niewola maurytańska — mój pan robi mię ogrodniczkiem — uczę się pracować — pomieszkanie i pożywienie — rybołówstwo — Xury i Mulej.

Nowy mój pan nie był wcale rozbójnikiem z professyi, ale bogatym magnatem maurytańskim. Wysyłał on okręty na zdobycz, bo mu to korzyść przynosiło, a korsarstwo u Maurów niebyło wcale hańbiącą sprawą, ale czemś bohaterskiém, rycerskiém. Więc sami nawet członkowie rodziny sułtańskiéj wysyłali statki na chwytanie i łupienie psów chrześciańskich[1], a pan mój wielką fortunę na tych wyprawach zrobił.
Za przybyciem do Sale[2], dozorca niewolników Akib, obejrzał mię i przeznaczył na ogrodniczka. Nie mogę narzekać żeby mię bito lub dręczono, ale jako chrześcianin, byłem pogardzany od Maurów i traktowany na równi z murzynami, z któremi mieszkać i jeść musiałem. Mieszkaliśmy w ciasnéj, podziemnéj prawie izbie, zanieczyszczonéj brudem i mnóstwem obrzydłego robactwa. Placek z prosa, kawał jęczmiennego, grubego chleba i nieco gotowanego ryżu, stanowiło nasze pożywienie. Noc była dla mnie najokropniejszą: leżąc pośród kilkunastu murzynów, których ciała nieznośny zaduch wydają, dręczony od owadów, nieraz na garści zgniłéj słomy rzewnemi zalewałem się łzami.
Wówczas stawały mi w najżywszych barwach w pamięci szczęśliwe chwile przepędzane w domu rodziców.... jakże mi tam dobrze było w schludnym pokoiku, na czyściutkiém posłaniu, otoczonemu troskliwością ukochanéj matki!... a dziś!... jakiż los mój okropny! I wzburzony temi myślami, zrywałem się z posłania, głośne wydając jęki, a murzyni zbudzeni mém narzekaniem, złorzeczyli mi, grożąc biciem, jeśli im będę przerywać spoczynek.
A jednak mimo tak strasznego położenia, myśl o Bogu nie powstała w méj duszy. Złorzeczyłem tylko, albo rozpaczałem, lecz nie szukałem pociechy w modlitwie, a kiedy wzruszenie moje uspokoiło się nieco, naówczas rozmyślałem o sposobach ucieczki z niewoli.
Kopiąc, lub plewiąc po całych dniach w ogrodzie, miałem dosyć czasu do rozmyślania. Z początku pocieszała mię nadzieja, że pan mój wyprawiając się na morze, weźmie mię z sobą; że przyjdzie szczęśliwa chwila, iż dogoni nas wojenny okręt chrześciański i pokonawszy korsarza, wyrwie mię z niewoli. Lecz wkrótce przekonałem się o zwodniczości tych marzeń. Ile razy Maur przedsiębrał wyprawę, zawsze zostawiał mię w domu pod nadzorem Akiba.
Tak zeszły dwa ciężkie lata w niewoli. Pomimo trudów wyrosłem i zmężniałem. Położenie moje było wciąż przykre, lecz zyskałem bardzo wiele pod innym względem. Dostawszy się do niewoli byłem wierutnym próżniakiem; ale bojaźń plag zmuszała mię do roboty; widziałem nieraz jak bat dozorcy krwawe znaczył bruzdy na plecach leniwego murzyna i wcale nie miałem ochoty spróbować jak smakuje.
Tak więc ze strachu nauczyłem się pracować, a robota nietylko mi nie sprawiała przykrości, lecz przeciwnie, w każdy piątek, będący u muzułmanów naszą niedzielą, gdy uwalniano nas od pracy, nudziłem się niezmiernie. I tak sam nie wiem kiedy stałem się wytrwałym i roboczym, co mi się w późniejszém życiu bardzo przydało.
Pracowitość moja i uległość nie uszły oka Akiba i doniósł o tém panu. Właśnie wówczas okręt nasz po krwawéj bitwie został przez Hollendrów zniszczony. Pan mój więc porzucił korsarstwo, ale nawykły do morza, nie chciał się z niém rozstawać. Z rozkazu jego zbudowano ładną szalupę, w któréj częstéj używał przejażdżki, wypływając na połów ryb.
W skutku pochwał Akiba, obrócił mię do służby na tym statku, co było wielką dla mnie ulgą. Ja i Xury, czternasto-letni Maur, chłopiec cichy i dobry, stanowiliśmy osadę szalupy. Że byłem zręczny i szczęśliwy w łowieniu ryb, więc czasami wysyłał mię z Xurym, pod nadzorem dozorcy domu, Muleja.
Jednego dnia, podczas pięknéj pogody, wypłynęliśmy bardzo rano z Mulejem i Xurym na ryby. Nagle zawiał zimny wiatr z północy, a w mgnieniu oka powietrze przesiąknięte parą, zamieniło się w gęstą, nieprzejrzaną mgłę. O kilka kroków nic widać nie było. Niemając kompasu, ani żadnego narzędzia żeglarskiego, musieliśmy płynąć na ślepy traf. Przez cały dzień i następną noc błąkaliśmy się pośród mglistych tumanów, w największéj niespokojności. Nakoniec drugiego dnia, około dziewiątéj rano, kiedy słońce rozpędziło mgłę, znaleźliśmy się oddaleni o siedm mil morskich od Sale. Zgłodniali i utrudzeni, wieczorem dopiéro powróciliśmy do domu.
Pan nasz lękając się aby jego coś podobnego nie spotkało, kazał zbudować kajutę wśród szalupy i dorobić pokład. Kajutę zaopatrzono w kompas i dodano skrzynkę z napojami i żywnością, tak aby na kilka dni starczyło.
Jednego dnia pan mię kazał przywołać do siebie.
— Słuchaj! — rzekł do mnie. — Jutro z Marokko przyjeżdżają moi krewni. Chcę ich zabawić rybołówstwem; przygotuj więc statek i zaopatrz go w świeże owoce. Niechaj Mulej zaniesie do kajuty cztery muszkiety i dostateczną ilość prochu i ołowiu, bo może zapolujemy na ptaki morskie. Pamiętaj żeby wszystko było w porządku i równo ze dniem gotowe do rozwinięcia żagla. Nie zapomnij o napojach i wodzie — a teraz precz!

Wypełniłem starannie polecenia pana i o brzasku czekałem na jego przybycie. Tymczasem zamiast niego, przyszedł Mulej i oświadczył mi, że goście dopiéro po południu przybędą, a pan rozkazał nam trzem popłynąć na ryby, ażeby ich na wieczerzę dostarczyć.
W téj chwili błysnęła mi w duszy myśl upragnionéj ucieczki; pan zajęty krewnemi łatwo mógł o nas zapomniéć. Szalupa zaopatrzoną była w żywność na kilka dni; należało tylko powiększyć jéj zapasy; broni zaś i amunicyi było dosyć. Rzekłem więc do Muleja:
— Mamy płynąć na ryby, ale nie wiem jak to będzie z żywnością?
— Alboż jéj niema w kajucie podostatkiem? — zapytał Mulej zdziwiony.
— Jakto! i ty śmiałbyś dotknąć chleba naszego pana? ja zanicbym tego nie uczynił, bo by mi nie przeszedł przez gardło; i Xury niezawodnie myśli tak samo.
— Tak! tak! — przyświadczył mi chłopiec.
— Masz słuszność — zawołał przekonany Mulej. — Idę więc po chleb dla nas.
— A weź go sporo — rzekłem, — bo wszyscy trzej mamy niezgorszy apetyt, i nie zapomnij o wodzie. Nużby nas wiatr przeciwny zaskoczył, tobyśmy poumierali z pragnienia.
Mulej odwrócił się i poszedł ku domowi.
— Ale, ale — zawołałem za nim, — a przynieśno trochę prochu, bo może co przy téj sposobności upolujemy.
— Dobrze — odrzekł Maur i poszedł.
Wysłałem Xurego do domu, aby narwał w ogrodzie nieco owoców, a sam korzystając z nieobecności obydwóch poskoczyłem boczną ścieżką i zabrawszy z budy ogrodniczéj dwie siekiery, młot, piłę, świder i worek kaszy przeznaczonéj dla murzynów, zniosłem to do łodzi i ukryłem w kajucie pod łóżkiem.
Wkrótce nadbiegł Xury niosąc kilkanaście pomarańcz i dwa kawony, a za nim niedługo przywlókł się Mulej, dźwigając kosz sucharów, worek prochu i śrutu. Nadto dwaj negrzy przynieśli po ogromnym dzbanie wody.
Podnieśliśmy kotwicę i wypłynęli na pełne morze. Straż zamkowa znając łódź mego pana, bez trudności ją przepuściła.
Kilkakrotnie Mulej radził zatrzymać szalupę i zarzucić sieci, ale ja zawsze sprzeciwiałem się, twierdząc iż tu ryb nie ma. Nakoniec kiedyśmy już byli przeszło o milę morską od brzegu, kazałem Mulejowi zwinąć żagiel i zacząłem połów; lecz chociaż czułem rybę w sieci, opuszczałem ją niżéj, pozwalając ujść zdobyczy. Tak zeszło około godziny czasu.
— No i cóż — zagadnął Mulej, — czy nic dotąd nie złowiłeś?
— Nie wiem co to jest — odpowiedziałem, — czy czary, czy urok jaki; męczę się nadaremnie i nic schwytać nie mogę.
— Cóż więc zrobimy? — zagadnął Maur niespokojnie; — bez ryb wracać niepodobna, Sidi Mustafa gniewałby się okropnie.
— Wiem ja jedno miejsce bardzo w ryby obfite, ale o milę na południe; tam niechybnie możnaby miéć piękny połów.
— A więc płyńmy — rzekł Mulej rozwijając żagiel.
Skierowaliśmy się ku południowi; wiatr wiał w tamtą stronę, co się sprzeciwiało moim zamysłom, gdyż do ucieczki ku brzegom europejskim, należało mieć wiatr ku północy; lecz mimo to nie zrzekłem się mego planu, postanowiwszy zmykać w jakimbądź kierunku, byle tylko raz wydobyć się z nienawistnéj niewoli.






  1. Jestto pogardliwy przydomek, nadawany chrześcianom przez fanatycznych Mahometanów.
  2. Salé, miasto portowe w cesarstwie marokańskiem, nad oceanem Atlantyckim leżące.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.