<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.
Wiosna — wycieczka do letniego mieszkania — uprawa roli — pułapka na kozy — przestrach — ucieczka — nocleg na drzewie — powrót do domu.

Zaledwie słoty minęły, a już wyspa przybrała się w szatę prześlicznéj zieloności, lasy okryły się świeżym liściem, łąki świeżemi trawami, powietrze nabrało balsamicznego zapachu, wezbrane strumienie powróciły do swych łożysk, a roje ptastwa znowu napełniły bór wesołym gwarem. I mnie téż tęsknota opuściła, a na widok odradzającéj się wiosny i dusza odżyła, i nadzieja wstąpiła w serce.
Gospodarz, rolnik, posiadacz tak znakomitych obszarów ziemi, nie mógł gnuśnieć w bezczynności, trzeba było pomyśleć o wysianiu... trzech kwaterek jęczmienia, to nie żarty grunt pod niego uprawić.
Zabrawszy więc motykę, łopatę, łuk i strzały, wpakowawszy kosz na plecy, osłonięty parasolem, wyelegantowany w leśny kostium, puściłem się w drogę do owéj pięknéj doliny, przed zimą odkrytéj. Rozważywszy dobrze jéj położenie, udałem się drogą daleko bliższą wprost przez las.
Zapomniałem powiedzieć, że w ciągu zimy, a osobliwie téż przy jéj schyłku, zupełnie mięsa mi brakowało. Zające gdzieś się pokryły, o kozach ani słychu, ptaki wyniosły się w inne strony, jedném słowem odbyłem post bardzo ścisły, i wyglądałem jak niedźwiedź na wiosnę. W końcu żyłem tylko gotowaną kukurydzą, któréj miałem zapas i mlekiem: kozy mało go dawały, nie mając paszy dostatecznéj, a i tą trochą musiałem dzielić się z koźlętami. Otóż na drugą zimę postanowiłem przygotować zapas solonego mięsa, powiększyć moją trzódkę, aby czasem z niéj można wybrać na rzez koźlątko, a nareszcie postarać się o zapas tłuszczu.
Po trzygodzinnéj wędrówce, przybyłem do miejsca przeznaczenia. Nic się nie zmieniło od czasu ostatniego mego tutaj pobytu, na dachu chatki tylko liście pogniły, ale zaraz zastąpiłem je świeżemi, i miałem przewyborne letnie mieszkanie.
Całe południe poświęciłem próżniactwu; jutro, myślałem sobie, wezmę się do pracy, a dziś trzeba użyć wiosny. I jak chłopiec piętnastoletni, uganiałem się za motylami, zrywałem kwiaty, plotłem wieńce, i nareszcie użyłem kąpieli w czystéj jak kryształ rzece, która mi posłużyła doskonale. Oczyszczona skóra z zimowych wyziewów, stała się elastyczną, a członki dziwnéj nabrały giętkości.
Przepędziwszy przyjemnie noc w moim pałacyku, wziąłem się na drugi dzień do uprawy roli. Zdawało się, że to będzie łatwa robota, a tymczasem trzeba było nad nią dobrze się napocić. Najprzód należało ściąć trawę, korzenie jéj powydobywać, ażeby chwast zasiewu nie głuszył, a dopiero potém ryć ziemię. W ten sposób pracując, w dwóch dniach oczyściłem kilkanaście sążni przepysznego czarnego gruntu, zasiałem a raczéj zasadziłem w nim jęczmień, robiąc co trzy cale dołek i kładąc weń ziarnka; poczém zarównałem wszystko przydeptując z lekka.
Że jeszcze spory kawałek ziemi wolnéj pozostał, zasadziłem na niéj kilkanaście flanców melona, w dołkach umyślnie nieco głębiéj dla utrzymania wilgoci i zachrony od wiatru wykopanych. Ukończywszy te roboty, ogrodziłem pólko płotkiem z żerdek bambusowych, powtykanych nakrzyż w ziemię, ażeby zasiewu zające antylskie albo kozy nie zniszczyły.
Nad wieczorem poszedłem ku bliskim skalistym wzgórzom, chcąc obejrzeć znak przed zimą zrobiony, ale inna okoliczność całkiem zajęła mą uwagę. Pomiędzy skałami a wąwozem wiła się drożyna jakby wydeptana. Przyglądając się uważnie téj ścieżce, dostrzegłem liczne ślady kóz; widać więc że tędy przechodziły na sąsiednią dolinę. Widok tych tropów, naprowadził mię na myśl urządzenia pułapki: miałem wprawdzie w domu cztery kozy i kozła, ale w czasie zimowym brak mięsa dotkliwie uczuwać się dawał. Zwierzęta te pierzchliwe, były bardzo trudne do podejścia: nieraz chcąc je ustrzelić, musiałem pełznąć ku nim na brzuchu, kryjąc się za krzakami i to pod wiatr, bo poczuwszy mię węchem z daleka, natychmiast uciekły. O schwyceniu zaś żywcem niepodobna było marzyć. Raz tylko puściłem się za jedną, lecz mimo wysilenia, nie mogłem jéj doścignąć. Dawno już więc rozmyślałem nad urządzeniem pułapki, ale brakowało mi konceptu.
Dzisiaj spostrzegłszy wązką ścieżkę między skalistemi ścianami, znalazłem bardzo dogodne na ten cel miejsce; trzeba było tylko dość głęboki dół wykopać, przykryć go gałęziami dla niepoznaki, i tym sposobem kozy chwytać. Ile namęczyłem się aby tego dokonać, nikt nie uwierzy: grunt to był twardy i kamienisty, a ja żadnych nie posiadałem do kopania narzędzi; ale praca i wytrwałość zwalczy największe przeszkody. Kilkakrotnie rozpoczynałem i porzucałem znowu kopanie; nareszcie po pięciu dniach niewypowiedzianych trudów, zrobiłem dół przeszło na sążeń głęboki, a do dwóch łokci średnicy mający. Zagłębieniu temu dałem szerokość większą od dołu jak od góry; ażeby kozy wyskakiwać z niego nie mogły. Na wierzchu ułożyłem cieniutkie pręciki bambusowe nakrzyż, tak aby tylko znieść mogły ciężar trawy przykrywającéj te gałązki.
Cztery dni przeszły w daremném oczekiwaniu, nareszcie piątéj nocy znalazłem młodą kózkę w dole. Spuściłem się na dno i powiązawszy nogi, z trudnością wywindowałem na wierzch moją zdobycz. Koza była nadzwyczaj trwożliwa, drżała mi w ręku. Zaniosłem ją do chatki i za ogrodzenie wpuściłem. Przez dwa dni nie dostała nic jeść, trzeciego złagodniała w skutek postu, i jadła z ochotą trawę podawaną jéj ręką.
W ten sposób w ciągu tygodnia złapałem jeszcze dwie kozy i koźlątko, w parę dni zaś potém wpadł duży i stary kozieł do pułapki. Obawiałem się zleźć do niego do dołu, bo rył ziemię racicami i groźnie łbem wstrząsał, spoglądając na mnie. Z chęcią wyrzekłbym się téj zdobyczy, lecz jak ją wypuścić z więzienia. Wreszcie spuściłem nogi chcąc zleźć, ale kozioł skoczył ku mnie z nadstawionemi rogami, tak iż tylko przez prędkie cofnięcie się uniknąłem uderzenia.
Wtém przyszło mi do głowy, żeby go głodem ukorzyć. Przez trzy dni zostawiłem mego panicza w dole, czwartego z rana leżał osowiały na ziemi, porzuciwszy nieprzyjacielskie zamysły. Dał się związać nie robiąc najmniejszego oporu, ale był tak ciężki, że go zaledwie do zagrody zawlokłem i przywiązałem przy innych kozach.
Miałem więc teraz trzodkę z dziesięciu kóz złożoną, licząc pozostałe w domu, należało ją tylko przetransportować do zamku, dokąd nazajutrz umyśliłem wrócić.
Powiązawszy kozy za rogi i trzymając w ręku sznur, poganiałem mą trzódkę prętem, która szła dosyć powolnie. Przebywszy dolinę, na krańcu lasu rozłożyłam się na południowy wypoczynek, lecz pędzenie i zaganianie kóz tak mię zmęczyło, że nie mając zresztą potrzeby tak bardzo spieszyć się do domu, postanowiłem tu noc przepędzić. Przywiązałem więc kozy do drzew, a sam zająłem się szukaniem żywności.
Były wprawdzie rośliny bananowe w pobliżu, lecz chciałem uraczyć się kawałkiem mięsa i ostrygami, dlatego puściłem się przez bliskie pagórki nad brzeg morza; dostawszy się na szczyt, ujrzałem go wprawdzie, lecz w odległości trzech ćwierci mili. Mimo nużącego upału odważyłem się na odbycie téj drogi, témbardziéj, że nęciła mię dawno nie używana kąpiel morska. Jakoż przyszedłszy nad brzeg, znalazłem dość ostryg i orzeźwiłem się niemi, ale przez całą drogę ani zająca, ani ptaków nie spostrzegłem.
Po kąpieli i odpoczynku należało wrócić do kóz, lecz chęć dostania mięsa kusiła mię aby tu zabawić do wieczora i doczekać się nocnych wycieczek szyldkretów na ląd. Wszak kozy mają dość trawy i wodę tuż przy sobie, zwierząt drapieżnych na wyspie nie ma, a więc im się nic złego stać nie może, choćby mi tutaj przyszło przenocować.
Wieczór był prześliczny, zaraz po zachodzie zajaśniało gwiazd miliony na niebie. Kto nie był w krajach podzwrotnikowych, wyobrażenia mieć nie może świetności tamtejszego nieba: zdaje się że iskrzące dyjamenty pokrywają przecudny szafir, a gwiazd nierównie więcéj w tém przejrzystém powietrzu dostrzedz można, aniżeli na naszym smutnym i bladym widnokręgu.
Leżąc na wznak i wpatrując się w niebo, czekałem rychło żółwie zaczną z morza wyłazić dla obejrzenia gniazd swoich: lecz nagle jakiś czerwony blask okrył zachodnią część nieba. Zerwałem się przestraszony: byłżeby to blask księżyca? nie, to wyraźnie łuna. Czy jaki palący się okręt zagnały wiatry na zachodni brzeg wyspy?.. I to nie, bo łuna była zanadto wielką, aby ją mógł wydać palący się statek. Przestrach ogarnął mię niezmierny, miałżeby się las zapalić na wyspie, lecz z czego? wszak burzy nie było wcale, a tylko piorun mógł rozniecić pożar. Byliżby to ludzie?.. Tysiące myśli przeciwnych i krzyżujących się z sobą, przejęło mię niewypowiedzianą trwogą. Z szybkością wiatru puściłem się ku miejscu gdzie zostawiłem kozy, lecz potém strach wybił mi nawet z myśli trzódkę, — Co mi po wszystkiém — szeptałem drżącemi usty, — jeżeli jaki nieprzyjaciel najechał wyspę i podpalił lasy? trzeba co żywo umykać do domu.
I biegłem wciąż, dopóki zmęczenie zupełnie mi sił nie odjęło. Padłem znurzony na ziemię, serce biło mi gwałtownie, a szybki oddech zdawało się że mi pierś rozsadzi. Złapałem téż parę guzów na czole rozbijając się w ciemności o drzewa, a raz wpadłem po pas w wodę, natrafiwszy niespodzianie głęboki potok. Po chwili przyszedłem nieco do siebie. Łuny zakrytéj sklepistym lasem nie było widać. Zacząłem nieco zimniéj rozważać moje położenie.
— Głupcze — zawołałem wreszcie sam do siebie, — i czegoż uciekasz? czy cię kto goni? czyś widział nieprzyjaciela? Czy zresztą nie pamiętasz że Opatrzność czuwa nad tobą, a bez Jéj woli włos z głowy ci nie spadnie? Dlaczegóż nie polecisz się opiece Boskiéj, i nie wracasz spokojnie do domu? Strach to najgorszy doradca, zamącony nim umysł nie zdoła przedsięwziąść odpowiednich środków ostrożności, tylko pędzi na oślep w manowce; nie wiedząc sam co robi. Rozważ wszystko dobrze: wszak ogień mógł powstać w trawach skutkiem ciągłych upałów, gdzie lada iskra może wzniecić pożar.
— To prawda — odpowiedziałem, — ale zkądże się ta iskra wzięła?
Ale porzuciwszy na chwilę trapiące myśli, ukląkłem i zacząłem się modlić. To mię pokrzepiło, i wlało męztwo w serce. Uspokojony wdrapałem się na drzewo, i przepędziłem na nim noc tę okropną.
Na drugi dzień obudziwszy się, spostrzegłem że jestem w nieznanéj okolicy lasu. Napróżno usiłowałem sobie przypomnieć jakie drzewo znajome, pamiętałem tylko, że wczoraj biegłem ku wschodowi; chcąc więc dostać się napowrót w miejsca znajome, trzeba było kierować się na zachód. Mimo śpiesznego pochodu, dopiero w trzy godziny ujrzałem wzgórza wczoraj opuszczone; przestrzeń tę w nocy przebyłem w godzinie, bo téż strach dodawał mi skrzydeł.
Napróżno z najwyższego pagórka upatrywałem śladów pożaru, nic nie było widać, zapuszczać się zaś bliżéj dla wyśledzenia przyczyny, nie miałem odwagi; trzeba było do kóz powrócić. Znalazłem je w wczorajszém stanowisku, ale kozieł zerwał się i uciekł, znać go pożar wystraszył tak jak mnie.
Zabrawszy pozostałą trzodkę, ruszyłem przez las ku mojemu zamkowi, gdzie téż szczęśliwie przed zapadnięciem nocy przybyłem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.