<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pytania
Pochodzenie Przędze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Ten płomyk, z którym przyszedł, a który właściwie był nim samym, sprawiał, że często wznosił oczy ku górze. Lubił opuszczać książki, które z ciekawością chciwą czytywał, towarzyszy, wśród których wesoło czas mu schodził, i stanąwszy u okna, wzrokiem przebijać mgły mętne, zmroki szare, tumany śnieżne, szukając na wysokościach czegoś, o czem nie był pewien ani jak wygląda, ani jakie imię nosi, lecz mniemał, że musi być tem właśnie, co zawiera w sobie tajemnicę mgieł, zmroków i tumanów ziemskich.
Raz, kiedy ciemność nocna owijała mury i zasłaniała dachy ludnego miasta, zobaczył wysoko wśród ciemności błyszczące światełko, o którem pomyślał, że było oświetlonem oknem pewnej wyniosłej budowy. Ciekawość go zdjęła: kto żyje, co się dzieje za tem oknem, w migotliwym blasku światełka samotnego i górnego, więc przypatrywać mu się począł coraz częściej i dłużej, a potem wpatrywał się w nie tak już często, z takiem upragnieniem, z takiem wytężeniem woli, myśli i uczucia, że światełko poczęło przybierać mu w oczach rozmiary coraz większe i wolę, myśl, uczucia przykuwać do siebie coraz mocniej i wyłączniej. Było nawet z powodu tego w gronie wesołych towarzyszy trochę zdziwienia a potem śmiechu, a potem jeszcze tego pogardliwego nieco smutku, z jakim ludzie mawiają o kimś: szkoda go! Ale on o to nie dbał i, gdy tylko było podobna, wpatrywał się w tajemnicę nocy, pragnąc przejrzeć ją i jasno ujrzeć, co się w niej kryje. Niebawem też życzeniu temu, a raczej palącemu pragnieniu, zadość stawać się zaczęło.
Zdarzyło się, że pewnej nocy uczuł się smutnym; coś w dniu ubiegłym stanęło w poprzek jego zamiarom, jakiś piołun spiekł mu serce, jakieś kolce weszły mu w dłonie; po raz pierwszy doświadczył, że ziemia, do której przybył w gościnę, nie zawsze zachowuje należną gościom uprzejmość. Stanął tedy przed oknem pokoju swego, wzniósł oczy ku światełku umiłowanemu i zaraz doznał uczucia takiego, jakby na oczach, które dziś nieco płakały, spoczął mu ciepły, mądry, wyrozumiały wzrok, stokroć wyższego nadeń przyjaciela. Jakaś struga pociechy i siły ciekła z górnego światełka i szły od niego szepty podobne tym, z jakimi wiatry rzeźwiące muskają korony mdlejących w posusze kwiatów. Patrzał, a światełko rosło, zaokrąglało się w kształt tarczy, wzbierało w blask i świetność, aż rozżarzyło się w słońce wspaniałe, i otoczył je wieniec z tęczowo połyskujących promieni. Wzrok oswoić się musiał z tem wielkiem światłem wprzód, nim mógł dostrzedz rysujący się na jego tarczy tłum kształtów i ruchów, lecz gdy raz dostrzegł, obraz, jakkolwiek rozległy i tłumny, stawał się bardzo wyraźnym.
Było to naprzód, zalegające dół tarczy słonecznej, mrowisko istot ludzkich, w najprzeróżniejsze sposoby powykrzywianych, poranionych, zakrwawionych, pomiętych, kalekich, z których jedne we wściekłych o coś zapasach nawzajem porywały się za bary, ciskały o twarde głazy, strącały do ciemnych czeluści; inne zwolna i z trudem wlokły się za pługami, porąc grudy skaliste i ostre; inne znowu tarzały się po bagnistej murawie, którą zaprawiały wonie winne i różane; a inne jeszcze, może ze wszystkich najsmutniejsze, w skupionych postawach siedząc, lepiły sobie skrzydła z wosku, który wciąż tajał lub rozłamywał się na okruchy i przeciekał lub przesypywał się im przez blade palce. Tak działo się u dołu tarczy, a powyżej był również ścisk i zamęt, ale wcale inny. Tu potwornie uskrzydlone jaszczury i smoki, w ciężkim locie rozmijały się z cielskami chmur, siejących ulewy i ciemności; bałwany wód nieposkromionych, pieniste grzywy za siebie rzucając, gnały po przestworzach, zalanych krwawemi łunami pożarów; z za jednego brzegu tarczy wylatywał czarny ptak rozpaczy, z za drugiego wyglądało kościane oblicze śmierci; wichry rozwiewały i błyskawice pruły unoszące się wszędzie woale żałobne i biły stamtąd grzmoty, gromy, świsty, jęki, krzyki, szlochania, których daleki nawet odgłos w omdlenie trwogi i grozy rzucaćby musiał serca najmężniejsze, gdyby na to piekło nie spływała z góry jasność wielka, czysta, wspaniała i razem łagodna.
Skąd spływała?
Trudno było dojrzeć, bo wierzchołek tarczy płonął błękitnym i złotym żarem, tak potężnym, że zamykać się musiała przed nim śmiertelna powieka; lecz patrzący dojrzał i ramiona wyciągnął ku archanielskiej postaci, która, w mgłach srebrnych kryjąc oblicze, z oblicza tego, z szat swych, z rąk promienistych, na piekło u stóp jej grzmiące i wrzące lała jasność taką, że zdawało się, jak gdyby była oddechem nieba, gorejącego w błękitnych i złotych żarach. Ku postaci archanielskiej, ku srebrnej mgle jej szat i rozwiewnym liniom rysów, ku niewymownej słodyczy lejącej się od niej jasności, mnóstwo istot kłębiącego się w dole mrowiska wyciągało ramiona — tak, że całe mrowisko jeżyło się od tych wyciągniętych, wyprężonych, błagających, rozpaczających, biednych, krótkich ramion, z pomiędzy których przecież nieliczne istoty w pełni wysokich wzrostów wstawały i z orężem w dłoniach rzucały się w uściski i hałasy piekła, albo po wątłych drabinach przez piekło wspinały się ku górze. Istoty te wyglądały rozmaicie, ale wszystkim rycerstwo biło z czół i z oczu; oręże miały również rozmaite, lecz wszystkie puklerzami jednostajnymi okrywały piersi; puklerze te miały kształt serc, z palącym się pośrodku płomykiem, i zroszone były kroplami krwi. Im większy był płomyk na puklerzu, tem większą zdawała się siła rycerza, a im gęściej na puklerz występowała rosa krwawa, tem szerszy otwór powstawał w ścisku zawieszonego nad mrowiskiem piekła.
Walka! Oręże rozbijały chmury i gnały smoki, aż za brzegi tarczy; nieustraszone dłonie chwytały za grzywy bałwany wód rozszalałych, ścinały skrzydła ptakowi rozpaczy, z błyskawic ponurych splatały zwycięskie wieńce i z tej górnej jasności, która była oddechem nieba, przędły nici złote, któremi spajały wyżyny z padołem. Czyniąc to, padali rycerze... kruszyły się pod ich stopami drabiny; w dłoniach ich łamały się miecze i na piersiach pękały pancerze w kształcie serc, a ilekroć pękł który, koścista ręka śmierci zrywała go z piersi rycerza i unosiła za brzegi tarczy...
Co było dalej, patrzący nie zobaczył, bo już nie patrzał. Upadł na klęczki, czoło do ziemi przycisnął i czynił akt czci. Cześć oddawał walce i pękającym śród niej puklerzom w kształcie serc...
Nie zawsze przecież to światełko, które coraz więcej kochał, przybierało rozmiary tak ogromne i ukazywało obrazy tak szerokie i tłumne; niekiedy miewało ono prostą postać okna, za którem działy się rzeczy proste. Był to czasem pokój cichy, w którym światło lampy opływało pochylone nad otwartą księgą czoło człowieka. Nic więcej, tylko to czoło i ta księga; oczu nawet nie widać, lecz na czole, linie zmarszczek kreślą hieroglif, którego zagadkę wyczytywać trzeba. Byłożby nią ogromne szczęście człowieka, który, podniósłszy utkaną z pozorów zasłonę, spogląda w oblicze prawdy, lub szalona męka jego, gdy spostrzega, że to nieprawda jeszcze, lecz tylko cień jej cienia? Innym razem, w ciasnej izdebce, białe miłosierdzie, bezsenne i czujne, stoi nad szczupłem posłaniem, na którem szemrzą westchnienia i jęki. Nocna lampka pełga nikłymi błyskami, miłosierdzie w białej szacie czuwa, a nizko przy ziemi szmer westchnień i jęków ustaje... Potem znów, za świecącem w górze oknem oświetlonem, zjawia się droga wązka, kręto pnąca się po stromem zboczu, a postępuje nią, pnąc się też w górę, dwoje ludzi, nawzajem wspierających się o siebie. Ilekroć jednemu stopa zaplącze się w kolczaste wikliny, drugie ma łzy w oczach, gdy jedno potknie się o kamień, drugie co prędzej ruchem pieszczoty ramię na szyję mu zarzuca... Idą z trudem, ale niekiedy podnoszą głowy i śmieją się do ptaków, które w przelocie końcami skrzydeł krople znoju z czół ich ścierają. U serc rozkwitają im róże białe, u ramion wyrastają pierwsze pióra skrzydeł...
Wkrótce po ostatniem z tych widzeń światełko wzrosło znowu w tarczę okrągłą, lecz nie słoneczną jak przedtem, tylko księżycową, blado-złotawą, mlecznie łagodne światła siejącą, a na tarczy tej, jak na bursztynowej szybie, stanęła postać dziewczyny, alabastrem młodości jaśniejąca, upowita w fale płowych włosów i w sznury gibkich, jak usta różane rozwartych, powojów. Za nią, w nieskończenie pogłębiającej się tarczy księżyca, ukazał się ogród bezgraniczny, powodzią światła zalany i pełen róż.
Pełen on był róż i migdałów. Jak płaszcze królewskie purpurowe, jak niewinność białe, jak ogień żółte róże, rozkwitały w cieniu drzew migdałowych, których gałęzie, złotawą rosą dojrzałych owoców okryte, ocieniały pościele z narcyzów, fiołków, stokroci, na niewymownie świeżych murawach rozpostarte. Skrzydła kolibrów, jak roje turkusowych i szmaragdowych iskier, migotały w koronkach listowia; z nad róż zrywały się chóry motyli; w powietrzu, z za migdałowych i różanych gęstwin, płynęła muzyka harf i fletni, czarodziejstwo harmonijnych tonów splatając z czarodziejstwem barw, blasków i tonów. Razem z tonami muzyki lekkie wiatry wlatywały do fiołkowych ustroni, pieściły puchy płatków kwiatowych, pomykały po ich atłasach i tajemniczymi szepty napełniały gaje migdałowe, których złotawe owoce strącały na aksamitne murawy. A wszędzie i z pośród wszystkiego wynurzała się ona, dziewczyna w alabastry i w rozkwitłe powoje spowita; wyrastała ze śnieżnej korony narcyza i kryła się w zwojach purpurowej róży; kładła się na stokrociach i zapadała w zielone gęstwiny; nabywała skrzydeł kolibrzych, na których w złotem powietrzu ze srebrzystem obłokiem igrała; wzbijała lot w dal nieścignioną i powracała znowu, aby w zarośli białych lilii stanąć nad strumieniem, który dzwonił w cienistem zaciszu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szedł, biegł, śpieszył do światełka tajemniczego, aby zobaczyć je z bliska, aby rozpoznać, zgłębić, przejrzeć aż do dna okno czarodziejskie, które z wysoka i z oddali objawiało mu tajemnice kryjące się w ziemskich nocach. Wiedział którędy trzeba iść; szedł, biegł, pierś piekło mu pożądanie, serce wzbierało mu tęsknotą i pomimo że u stóp czuł skrzydła, krople potu zraszały czoło.
Noc była majowa, ale ciemna. Nad ludnem miastem tylko co przeciągnęła burza i pozostawiła na niebie chmury gęste, a na ziemi — wśród ostrych kamieni stojące wody. W górze nie widać było gwiazdy ani jednej; w powietrzu stała ciemność nalana gorącem i woniami bzów, które rozkwitły w ogrodach. Wonie te przypominały mu raj, w bezgranicznych głębiach tajemniczego księżyca widziany. Kiedy niekiedy odzywał się w dali śpiew słowiczy i wnet milkł, a jego napawał wspomnieniem harf i fletni, których muzyką rozbrzmiewał raj...
Szedł coraz szybciej; o, wiedział dobrze którędy iść trzeba! Już blizko! Już ulica wspina się pod górę, już u szczytu góry gmach wyniosły widać... Tu! u szczytu tego... to okno...
Co to? Co to znaczy? Niema! Niema żadnego oświetlonego okna! Byłoż złudzeniem światełko, w które przez tyle nocy pogrążał wzrok i duszę?
Owszem, światełko istniało. W ciemnościach świeciła, na brzydkim słupie zawieszona, latarnia uliczna i przez zapłakane szkiełka, słała po wodach stojących mętne i martwe połyski.

Ramiona opuścił, głowę nizko pochylił i myślał, myślał...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Co ujrzał?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.