Raz, około Wielkiej Nocy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Pilot
Tytuł Raz, około Wielkiej Nocy
Pochodzenie Panny szczerbate: opowiadania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1962
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RAZ, OKOŁO WIELKIEJ NOCY

Raz, około Wielkiej Nocy, mogło to być w Wielki Piątek albo w Wielką Sobotę — chłopaki stali przed wejściem do kościoła i po cichu ćmili papierosy, bo ze szczętem już znudziły im się te Gorzkie Żale i inne nabożeństwa, których w ten czas jest bez liku.
— Patrz! — szturchnął nagle Eśku Rzun Jacka Liptaka. Obejrzeli się wszyscy. Drogą szli Psiarkowie, ilu ich było, wszyscy w niedzielnych ubraniach, stary w swoim czarnym, ślubnym jeszcze.
Zawsze około Wielkiej Nocy zjeżdżali do ojców Psiarkowe chłopaki, ale tym razem ściągali wszyscy, nie brakowało ani jednego; niektórzy zjawili się nawet ze swoimi kobietami. Chałupa była zapchana od podłogi po komin. Sześciu chłopa jadło, piło, gadało do późnej nocy. Raz po raz któryś siadał na motor i jechał do spółdzielni po jedzenie i picie, a jak nastał Wielki Tydzień to już tylko po wódkę, bo choć tam pewnie po swoich dalekich miastach chłopaki i w post kiełbasę jeść się nauczyły — to jednak w domu matka pomietłem by ich za to wygnała, choć to rodzeni synowie i dawno niewidziani.
Czasami przy wódce pokrzykiwali sobie, pięściami bili w ławy, aż sąsiedzi zapalali światła w chałupach i wychodzili w opłotki słuchać, co się dzieje. Nieraz też wybierali się do gospody i wtedy Ignac zamykał interes grubo po północy, kiedy już kobieta przylatywała po niego i klęła wszystkich żywymi cholerami. Wychodzili więc na wieś i śpiewali, ilu ich było, żołnierskie piosenki albo też rechotali chórem z wiców, aż spod dalekiego boru zwracało je echo.
Z rana brali się do jakiejś roboty, choć spozimek był dopiero i specjalnych robót nie było: tyle drzewa, co stary miał pod szopą, połupali prawie na wiórki i drzazgi. Sągów im brakło, zabrali się do siebie: jak jednego razu Rochu z Wackiem wzięli za się, to kusego podwórka nie starczyło, na płot się zwalili, wyłamali go i zgnietli prawie na proch. Stary był płot.
— Jak to zebrało im się na pobożność — powiedział Jacek. Ale Psiarkowie nie skręcili do kościoła, minęli chałupę Borzymskich i za chwilę pokazali się na krzyżówce.
— Do miasta pewnie jadą. Zaraz będzie autobus.
— Po co?
— Pewnie nie na drogę krzyżową.
Ktoś nadchodził, więc rzucili papierosy i weszli do środka.
Autobus przejeżdżał przez wieś dwa razy dziennie: rano, kiedy szedł do powiatu, i po południu, kiedy stamtąd wracał.
Więc kiedy autobus wracał, chłopaki, którzy właśnie wyszli z któregoś tam kolejnego nabożeństwa, jakie bywają w te dni, ruszyli na krzyżówkę.
Tymczasem Psiarkowie z miasta autobusem nie przyjechali. Chłopaki odczekali, aż autobus ruszy, i zaczęli się śmiać tak, że ksiądz, który przechodził, z daleka pogroził im palcem. Ale oni rechotali dalej.
— Piątą klasą, po rowie, przyturnują Psiarki — krzyknął Stasiek Piusek i tak się z tego zaczął cieszyć, że o mało nie wpadł w kałużę.
— No, szos jest rozpaćkana, że pożal się Boże — kiwnął głową Beniek Pasota.
— Nogawic, bidoki, nie powyciągają z błota — litował się Jacek Liptak. — O trzewikach to tam nawet i nie ma o czym gadać.
— Przylizą Psiarki na bosaka, jak to zawsze chadzali — powiedział Zygma Stołbiński. — Wyście ta młode, chłopaki, to nie pamiętacie, jak to przed wojną u Psiarków było. Wyżerantus: kluseczki ze serwatką. Lato-zima, cała ta psiarnia na bosaka latała.
— Dzisiaj będzie tak samo.
— To dopiero.
Stali na krzyżówce i czekali. Ciemniało pomału i robiło się zimno. Z roboty jechał rowerem Sylwer Pawlików. Powiedział: „Cześć” i chciał jechać dalej, ale przytrzymali go za bagażnik.
— Nie widziałeś ta gdzie Psiarków?
— Gdzie niby miołem ich widzieć?
— Na rowie gdzie — powiedzieli razem i zaśmiali się, tak równo im to wyszło.
— W mieście w gospodzie żem ich widział, chlają, staremu aż glaca zapotniała.
— Narozrabia jak pijany zając — powiedział Zygma Stołbiński. Widać było, że jest zły, sam sobie lubił narozrabiać po pijaku.
— To cholery — mruknął Eśku Rzun.
Skądś wziął się deszcz i zacinał drobno. Rozejrzeli się wszyscy dokoła; dawno by poszli do gospody, ale że był Wielki Tydzień, Ignac wcześniej zamykał interes. W końcu pociągnęli na ganek szkoły, palili papierosy i patrzyli na szosę, ciemną już i pustą. Pytali jeszcze Sylwera, co Psiarki zapijają aż w powiecie, ale Sylwer nie wiedział. Widział tylko przez okno, jak pili i jak staremu spociła się glaca. Zresztą zaraz pojechał, zrobiło mu się zimno. Im też było zimno, ale stali i gadali, jak to Psiarki piątą klasą po rowie przyturnują. Później i taka mowa nie szła, więc już tylko stali i nic nie gadali, pomału zbierali się do domów. Wtedy Eśku Rzun zauważył, że jakiś samochód jedzie szosą. Nie było go jeszcze widać, tylko z daleka biło światło. Potem samochód wyskoczył zza zakrętu i całą szosę i wieś zalał blaskiem.
— Jeszcze jeden za nim — mruknął Eśku. Miał dobre oko do samochodów. Oba samochody dojechały do krzyżówki i przystanęły przygaszając światła.
— No, patrzcie — mruknął Benek Pasota. Wszyscy polecieli ku samochodom.
— Pewnie jakieś zabłądzili, o drogę będą pytać — powiedział jeszcze Zygma Stołbiński.
Ale kiedy dobiegli, drzwi pierwszego samochodu otworzyły się i wyszedł najmłodszy z Psiarkowych chłopaków, Włodek. Zatoczył się, oparł się o karoserię.
— He, he! — zaśmiał się z uznaniem Eśku Rzun.
Patrzyli teraz, jak wychodzą inni Psiarkowie, Wacek, Kaziu, Franek i Rochu, a na koniec sam stary.
— Jak się macie, Psiarki — dopiero teraz odezwał się Zygma Stołbiński. Wyglądał na mocno złego.
Stary zrobił chwiejny krok w jego stronę, próbował zdjąć kapelusz, nasadzony tak, że ledwo mu uszy było widać. Nie udało mu się jedną ręką, poradził sobie dopiero obiema. Machnął kapeluszem i powiedział:
— Tam tego... co ja niby chciałem... Psarski od dzisia, powiadam ci, żebyś wiedział: Psarski.
Stołbiński nie pojął:
— Co mówicie?
— Na sądzie żeśmy byli, mózguj sobie — powiedział Rochu. — Nazwisko nam sąd zmienił. Psarskie my teraz, żebyś wiedział.
Stołbiński nic nie mówił, inni też się nie odzywali, nawet Eśku Rzun. Tamci zbierali się już do odejścia, kiedy w końcu Stołbiński powiedział:
— Pana Boga poznasz po sapagach.
— ...Że co? — zapytał Włodek. Był najmłodszy, ale robił w kopalni, chłop był jak góra. Odezwać też się umiał.
— Ciężko będzie nawyknąć — ośmiał się Stołbiński. Po śmiechu widzieli, że robi się coraz bardziej zły. — Nie dla Psiarków takie nazwisko. Szlacheckie.
— Przyzwyczaisz się — powiedział Rochu. — To nie tak trudno.
— A jakby nie?
— Już ta się tak o siebie nie bój. Nie takich rzeczy ludzie się uczą.
— Dziadem był twój ojciec i ty dziadem zostaniesz, choćbyś nie wiadomo kim był w tym swoim pegeerze.
Stali naprzeciw i patrzyli na siebie. W końcu Rochu odstąpił. Zapytał Rzuna:
— Eśku, a ty?
Tamten wzruszył ramionami. Rochu czekał, ale Eśku i tak nie powiedział nic.
— Benek?
— Co mi tam...
— Jacek?
— Stasiek? Nie rób miny jak srający kot na puszczy.
— Zawsze to robię, co mi się chce.
— Stołbiński — powiedział Rochu.
— No?
— Zapamiętałeś sobie?
— Co potrzebuję, to pamiętam. Szlachta od jednej kozy.
— Ty se, Stołbiński, wyoliw język.
— Już ja ta ze swoim językiem zrobię to, co mi się uśni, Psiarek.
— Coś powiedział?
— Dej mu w kichol — powiedział stary. Zatoczył się i kapelusz znów opadł mu na uszy. Kiedy nasadził go znów, jak należy, Stołbiński taplał się w błocie. Eśku Rzun przeskoczył przez niego, bykiem rąbnął Rocha w zęby. Rochu zachwiał się, ale wytrzymał, schwytał Eśka w pas. Mocowali się długo, raz jeden drugiego unosił w górę, gęby im poczerwieniały, potem zsiniały — ale nie popuszczał żaden; w końcu Eśku zaczął pomału giąć się w pasie i w kolanach, opadać ku ziemi. Wtedy skoczył Benek Pasota, za nim Jacek Liptak, Stasiek Piusek. Zwalili Rocha na ziemię, ale razem z nim i Eśka Rzuna, którego trzymał się mocno.
Doskoczyli teraz wszyscy inni Psiarkowie-Psarscy. Grzmocili się pięściami, szarpali nawzajem na sobie ubrania, wczepiali się we włosy, kopali po krzyżach. Stołbiński wygrzebał się z błota, wczepił się w Kazia, który szarpał się z Jackiem Liptakiem, zwlókł go na ziemię, obaj teraz wtłaczali go kolanami w błoto, walili pięściami po gębie i brzuchu. Kaziu ryczał jak wół, wyszarpywał raz po raz nogi, aż trafił Stołbińskiego w brzuch i odrzucił go od siebie. Jacek zaczął uciekać, ale Rochu, który szarpał się ze Staśkiem Piuskiem, podłożył mu nogę. Grzmotnął w kałużę, Kaziu czołgał się ku niemu.
Ludzie zbiegli się już ze wszystkich stron, wrzeszczeli z uciechy oglądając walczących, a stary Psiarek latał z kapeluszem w ręce i krzyczał:
— Psarski, Psarski!
Niektórzy próbowali godzić i rozdzielać, ale zaraz poznali, że to na nic. Stołbińskiego ludziom aż żal było, Wacek siedział na nim okrakiem i grzmocił go pięściami, aż Zygmie łeb podskakiwał. A Wacek nie ustawał, walił i pytał:
— Jak jest moje nazwisko? Jak jest?
Tamten nie mówił nic, Wacek grzmocił go dalej. W końcu Stołbiński wykrztusił:
— Psarski, ty...



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.