Rodzina Brochwiczów/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV. Ex-lwica.

Godzina była dobrze popołudniowa, gdy państwo Brochwiczowie zasiedli do śniadania. Wstawać tak późno nie było codziennym ich obyczajem, ale dnia wczorajszego bawili się do świtu na wieczorze u Natalskich, spali więc potém wyjątkowo długo.
W obszernéj i ozdobnéj sali jadalnéj, o czterech oknach, na plac katedralny wychodzących, przy okrągłym wielkim stole siedziała obok męża p. Herminia, w rannym szlafroczku z materyi, w tureckie desenie tkanéj, i z białym czepeczkiem na pięknych jeszcze włosach. W pobliżu rodziców siedzieli obok siebie Maryan i Żancia, a niedaleko okien, przy bocznym stoliku, pili herbatę dwaj młodsi synowie Brochwicza, mając pomiędzy sobą małego i suchego staruszka, który, jak się zdawało, pełnił przy nich rolę wiecznie stróżującego Cerbera. Przed samowarem i tacą, napełnioną przyborami do herbaty, stała panna służąca, osoba lat średnich i więcéj niż średniéj tuszy, krągła, fertyczna, rumiana, w sztywnie wykrochmalonéj jasnéj sukni i czépku z kolorowemi wstążkami na głowie. Pomiędzy rodzicami i najstarszym synem rozmowa toczyła się ożywiona i wesoła, ale tylko pomiędzy trzema temi osobami, gdyż Żancia milczała, maleńką swą chudą rączką do ust bledziutkich podnosząc filiżankę, panna służąca milczała także, a młodzi panicze przy bocznym stoliku półgłosem wiedli pogadankę a parte, zapewne o wczorajszéj zabawie, w któréj wraz z rodzicami i starszém rodzeństwem udział przyjmowali.
Śniadanie miało się już ku końcowi, gdy do sali wszedł lokaj i szepnął cóś z cicha pannie służącéj, ta zwróciła się ku pani domu i otworzyła usta, aby cóś wyrzec, ale w téjże saméj chwili z łoskotem otworzyły się drzwi przedpokoju i na progu stanęła kobiéta, któréj ani kibici, ani twarzy dokładnie widziéć nie było można; piérwszą bowiem okrywała i nadmiernie grubą czyniła lisia szuba, błyszczącym atłasem pokryta, druga kryła się całkiem prawie w zwojach białéj muślinowéj woalki, owiniętéj wkoło watowego kapturka. Z pod szuby widać było zieloną krótką suknią i parę bardzo małych, zgrabnych i wytwornie obutych stopek, nad watowym kapturem zaś stérczał i pompatycznie powiewał wielki puf, z kokard czarnych i zielonych utworzony. Przybywająca, trzymając w ręku spory worek podróżny, włóczkami wyszywany, stała parę sekund na progu i rozglądała się jakby po sali, poczém bardzo szybkim ruchem odwinęła z głowy kilka łokci muślinu i zawołała:
— Kuzyniu Jasiu! kuzynulko Herminiu! cóż? poznajecie mię, czy nie poznajecie? przyjmujecie, czy nie przyjmujecie? mówcie żywo! bo jeśli nie przyjmujecie, to w te pędy jadę do Jadziuni Natalskiéj, albo do marszałkowstwa Wirskich!
Poznali ją wszyscy obecni. Pan Jan zawołał:
— A! wszak to kuzyna Róża!
— Pani Róża! — ciszéj, z pewną powściągliwością w głosie, wymówiła pani Herminia.
— Ciocia Rózia! — ze śmiechem zawołał Maryan i, poskoczywszy ku przybyłéj, pomagał jéj oswobadzać się z szuby i kaptura.
Żancia nie powiedziała nic, tylko szerzéj nieco otworzyła swoje wielkie piwne oczy i wpatrywała się w przybyłą.
Pani Róża, po zdjęciu futra, poskoczyła na środek sali i w mgnieniu oka znalazła się pośród obecnych osób, które powstały od stołu.
— Ach, Jasiu kochańciu! — wołała, — zmizerniałeś nieboraku, i postarzałeś, ale poczciwie, jak dawniéj z oczu ci patrzy! Kuzynulka (stosowało się to do p. Herminii), piękna zawsze i imponująca! A to Maryś! Marylek! patrzcie, na jakiego dorosłego kawalera wyrósł! Kiedym cię ostatni raz widziała, mleko jeszcze miałeś pod nosem! A to Joasia, Jancia czy Żancia, jak ją podobno nazywacie! Cóż, panieneczko? czy nie poznałaś mię, że się tak przypatrujesz? Musiałaś miéć latek już z jedenaście, gdym cię ostatni raz widziała. Powinna-byś poznać ciocię Rózię...
Zagadnięte w ten sposób, młode dziewczę, zapłonęło szkarłatem i spuściło oczy przed bystrym wzrokiem przybyłéj, obejmującym ją od stóp do głowy. W zmieszaniu swém, połączoném z odcieniem lekkiego zalęknienia, Żancia wyglądała na śliczne, drobniutkie, delikatne trusiątko. Przybyła odstąpiła parę kroków i, nie spuszczając wzroku z młodéj dziewczyny, a przechylając głowę z jednéj strony na drugą, mówić zaczęła:
— Figurka ładna i buzia wcale niczego! nosek mały, zgrabny, oczki nieśmiałe ale błyszczące, jak iskierki! Cóż się tak rumienisz, panieneczko? Chodź, uściśnij ciocię Rózię! I, nie czekając, aby młoda dziewczyna odpowiedziała na jéj wezwanie, pochwyciła główkę jéj w obie ręce i, dwa głośne pocałunki złożywszy na jéj policzkach, również ogniście wycałowała jéj usta.
— A teraz mnie, ciociu Róziu! ja także chcę przywitać się z ciotką! — zawołał ze śmiechem Maryan i przybliżył ku przybyłéj twarz swą, gęsto porosłą drobnym złotym puszkiem. Ale ciocia, zamiast pocałować, uderzyła go z lekka po ramieniu.
— No, no, — rzekła, — nie tak prędko, kawalerze! lubisz, jak widzę, buziaki szturmem zdobywać! ale nic z tego! trzeba piérwéj zasłużyć na nie! a wielki bałamut z ciebie? co? spójrz-no mi w oczy! nie chcesz? no to weź mój rydykiul i umieść go gdzie w bezpieczeństwie. Są tam moje precyoza wszystkie i pamiątki!
— Niech kochana kuzynka usiądzie! może herbaty? — ozwała się pani Herminia, z tą samą, co wprzódy, powściągliwą uprzejmością.
Pan Jan zapraszał przybyłą do stołu serdeczniéj i weseléj:
— Usiądź, ciociu Róziu! — mówił — musisz być zmęczoną z podróży! Toć-że ze swéj Cieciórkowszczyny przybywasz pewnie, a to nie blizki świat, bo aż w Lidzkiém! Usiądź, wypij herbaty i odpocznij !
— Dobrze, moje rybki, dobrze! siądę, jeść, pić i odpoczywać będę!
Mówiąc to, pani Róża, usiadła przy stole pomiędzy panem Janem, a najstarszym jego synem.
Powierzchowność osoby, która tak niespodzianie wmieszała się w rodzinne grono Brochwiczów, była, co najmniéj osobliwą. Patrząc na nią długo i bacznie, trudno-by jeszcze wiek jéj w przybliżeniu nawet określić. Wydawała się i starą, i młodą; to pewna jednak, że jeśli była starą, starość jéj była z pewnością młodą. Na twarzy jéj i w całéj postaci dwie najsprzeczniejsze z sobą rzeczy, starość i młodość, ukazywały się w tak pogmatwanéj plątaninie, że niepodobna-by z razu orzec, która z nich była prawdą, a która udaniem, która dziełem natury, a która figielkiem sztuki. Téj ostatniéj pani Róża używała widocznie, ale nadużywać jéj potrzeby nie miała; nie bieliła się i nie różowała, gdyż 60 przeżytych wiosen nie zwarzyło świeżości jéj cery, ani policzkom pulchnym i jędrnym nie odebrało naturalnych a żywych rumieńców. Oczy jéj, ciemno-siwe, małe i okrągło wykrojone, odznaczały się niezwykłą ognistością i ruchliwością źrenic; z za warg, które wtedy tylko nie otwierały się, gdy milczały, a milczały bardzo rzadko, widać było dwa rzędy zębów, białych jak kość słoniowa, żadną szczerbą nie nadwerężonych i nie sztucznych bynajmniéj, ale naturalnych, własnych, równych i zdrowych. Po twarzy téj, któréj świeżości pozazdrościć-by mogła niejedna o połowę wiosen młodsza kobieta, włóczyły się tu i ówdzie, nakształt chmur, słońce przyćmiewających, gromady i gromadki zmarszczek, przeciwko którym żadna już sztuka nic nie może, a które przypomnieniem starości przysłaniały z lekka i świeże rumieńce, i prawidłowość linii, co niegdyś zakreślały snadź rysy niepospolicie piękne. Złośliwe zmarszczki te fałdowały z lekka szyję okrągłą, pulchną i białą, marszczyły różową bródkę, figlarnemi motylkami otaczały ogniste oczy i poprzecznemi pręgami przerzynały czoło, ocienione grubym warkoczem czarności podejrzanéj, bo suchéj, połysku pozbawionéj, przypominającéj raczéj pęzelek w płynie chemicznym umoczony, niż czarodziejską paletrę młodości. Kibić pani Róży nie mogła już uchodzić za szczupłą, ani gibką, uderzała w niéj nawet tusza dość znaczna; przy więcéj jednak niż średnim wzroście i starannym kroju mantylki, wydawała się jeszcze wcale zgrabną, co najmniéj zaś rzeźką, zdrowia i życia pełną. Zielona suknia pani Róży szeroka była i o tyle krótka, że wysuwała się z pod niéj co moment nóżka mała, podłużna, ruchliwa i zgrabna; atłasową mantylkę stroiły koronki u szyi, a frendzle u dołu; na grubym, czarnym warkoczu spoczywał i garnirunkami strzępił się biały czepeczek z kolorowym pufem pośrodku. Długie kolce przy uszach i przezroczysto wyrabiane z czarnego jedwabiu mitynki, okrywające do połowy rączki drobne, białe i jak atłas gładkie, uzupełniały ubiór téj żywéj, wesołéj, ruchliwéj i gadatliwéj staruszki.
— Znudziłam się w Cieciórkowszczyznie! — popijając herbatę, zaczęła p. Róża.
— Jakże to można nudzić się we własnych dobrach, ciociu! — żartobliwie zarzucił Maryan.
— Oj dobra! — jęknęła młoda staruszka, — jak spory pies położy się na nich, to ogon na cudzym już gruncie leży!...
Zaśmiał się pan Jan i Maryan; Źancia, która po raz piérwszy zapewne w swém życiu słyszała parabolę o psie i ogonie jego, na cudzych gruntach leżącym, zachichotała cichutko; ale pani Herminia nie śmiała się wcale, raziły ją snadź trywialność wyrażenia się gościa i śmiech córki, który jednak, Bóg widział, że nie był zbyt głośnym.
— Żanciu ! qui est ce qui rit comme ca! — rzekła, patrząc na dziewczę wzrokiem pełnym przestrzegającego wyrazu.
Ogniste oczy pani Róży strzeliły z kolei na matkę i córkę, poczém młoda-staruszka mówiła daléj:
— Znudziłam się w Cieciórkowszczyznie i przyjechałam do was, moje rybki, ażeby sobie trochę zabawić się...
— O! my tu bawim się wyśmienicie! — zawołał Maryan. — Będzie ci, ciociu Róziu, wesoło! młodych kawalerów rój...
— A co mi tam po kawalerach! w tobiem się zakochała, Marylku, i już mi dość!
— O dla Boga! — zawołał Maryś — i cóż ja z tém mojém szczęściem pocznę!
— Oj, oj! króleczku! dobrze ty wiész, jak z takiém szczęściem poczynać trzeba! — sarknęła na niego ciocia z figlarném spójrzeniem i z białym paluszkiem, na znak żartobliwéj groźby, do nosa przyłożonym.
— Powiédz-że mi, kuzynulku, kto tu więcéj mieszka z obywatelstwa?
— Natalscy...
— Wiem! wiem! Porzewicka z domu! dama śliczna! Starsza z córek za Darzycem. Druga, Teofila, Teosia, Tosia cudności dzieciątko!...
— Ależ to dorosła już panna! — zarzucił z uśmiechem pan Jan.
— A dorosła! zapewne, że dorosła już teraz! Poczekaj-no, króleczku, ile ona lat miéć może! W roku tysiąc ośmset czterdziestym piątym... nie, w szóstym... tak, w czterdziestym szóstym bawiłam u marszałkowstwa Wirskich... ona wtedy urodziła się...
— Fi! ciociu Róziu! któż widział być taką metryką chodzącą, i to jeszcze dla panien?
— Marszałkowstwo Wirscy są także w Wilnie...
— A! czy są także? bardzo mię to cieszy, kuzynulku! Ona z Wójdkówny rodzi się... imponująca dama!
— Tuszę ma imponującą, a i synek jéj także...
— Wiem, wiem... Ignalek... rodził się w tysiąc ośmset czterdziestym piątym roku... bawiłam wtedy u Wójdków, rodziców pani Wirskiéj...
— Ależ niebezpieczna z ciebie osoba, ciociu Róziu! wszystkich lata na pamięć umiész. A ileż ich miéć może siostra panny Teofili, pani Adamowa Darzycowa?
Pytanie to zadał Maryan. Ciocia Rózia żywo zwróciła się ku niemu.
— A co ciebie, króleczku, lata pani Adamowéj obchodzą? To już mężatka, owoc tedy zakazany... ale wam podobno takie owoce najpiękniéj pachną...
— A ciocia lubiłaś owoce zakazane? — do ucha prawie szepnął jéj Maryan.
Pani Róża uderzyła go po ręku.
— Kochana kuzyna ślicznie wygląda — wtrąciła pani Herminia, jak się zdawało, dlatego tylko, aby przerwać gadaninę gościa, zaczynającą przybierać obrót drażliwy dla uszu Żanci.
— Ot, trzymam się jakoś, kuzynulku, z pomocą dobrego humoru... cała bo sztuka w tém, aby zawsze miéć dobry humor... alem się okropnie w ostatnich czasach nudziła i poczułam sama, że zaczynam szkapiéć... tutaj, w kochaném Wilenku podreparuję się trochę.
— Jeżeli myślisz o wesołości, to i tu nieznajdziesz jéj wiele, kuzynko — odezwał się pan Jan. — Czasy ciężkie i... smutne.
— Smutne, a smutne! — westchnęła pani Róża. Popatrzyła na pana Jana i pokiwała głową.
— Postarzałeś, Jasiulku, zeszkapiałeś... wszystko snadź bardzo do serca przyjmujesz... to źle... to źle, kochanciu! najważniejsza rzecz: zdrowie i dobry humor. A pamiętasz, jakeśmy to w Brochowie mazura wycinali, jeszcze za życia pani Józefowéj, twojéj matki... dzielny był z ciebie chłopiec!.. oko duże, wypukłe, włosy jak las, melancholiczny tylko czasem bywałeś, ale za to jakeś się rozweselił, to lubo było patrzéć na ciebie...
Pan Jan śmiał się.
— Nie wiedziałem, kuzynko, żem ci się tak podobał... czemu-żeś mi wtedy o tém nie powiedziała?
Pani Róża spójrzała mu w twarz przenikliwie.
— Kłamciuszki, dobrodzieju, kłamciuszki prawisz! — zawołała. — Po co nieprawdę mówić? stare to czasy i kuzynulka Hermińcia nie rozgniewa się, jeśli je sobie teraz przypomniemy, bo przecież z nią ożeniłeś się, a mnie tylko bałamuciłeś! No! może téż było-by inaczéj, bo gustowaliśmy w sobie nie na żarty, ale cóż? kiedy mi jeszcze wtedy Paweł Cieciórko na karku siedział!
Maryan śmiał się, pan Jan z uśmiechem spoglądał na oryginalną swą kuzynkę, Żancia wpatrywała się w nią także szeroko otwartemi oczyma, czoło pani Herminii sfałdowało się z lekka, a oczy nieustannie prawie przechodziły z twarzy pani Róży na twarz córki.
— Cóż się dzieje teraz z twoim Pawłem Cieciórką? — zapytał pan Jan — może umarł?
— A! gdzie tam umarł, króleczku! gdzie tam umarł! Żyje zdrowiuteńki w swoich Dymiańczycach i bije muchy po ścianach! Tacy ludzie nie umierają nigdy! ani ich co poruszy, ani zabawi, ani zgryzie, bo jużci nie można uważać za zabawę zabijania much na ścianach, ani za zgryzotę, jeśli która z nich z pod skórzanéj łapki ucieknie! Tacy ludzie, króleczku, żyją tak, jak żółwie chodzą, to téż nim do śmierci dolezą, ona znudzi się i zapomni o nich.
— Sprawiedliwa uwaga! — wtrącił wesoło Maryan. — Jak widzę, ciociu Róziu, jesteś potrosze filozofką. Ale powiédz mi z łaski swojéj, jaką to szczególną nienawiścią pałał twój Paweł Cieciórko względem rodu muszego, że go tak niemiłosiernie, jak opowiadasz, tępił i mordował...
— A kto go tam wié, kochanciu, jaką on nienawiścią pałał; to tylko ci powiadam, że calutki boży dzień nic więcéj nie robił, tylko muchy zabijał. Ubierze się bywało z rana w długi turecki szlafrok, wypije kawę, wypali lulkę i chodzi po pokojach ze skórzaną łopatką w ręku, a much po ścianach wypatruje. Mówię czasem do niego: „Pawełku, pójdźmy na spacer!” „Zaraz, serdeńko — odpowiada — zaraz” i klap po ścianie! Albo: „Pawełku, pojedźmy w sąsiedztwo zabawić się!” „Zaraz — mówi — zaraz” i klap muchę! Czasem mówię mu: „Pocałuj mię, Pawełku!” a on...
— Klap po ścianie! — dokończył Maryan.
Śmieli się wszyscy, nawet pani Herminia nie mogła się wstrzymać od uśmiechu, lubo wyraz jéj twarzy objawiał niepodobną do utajenia przykrość i zakłopotanie.
— Śmiejcie się, śmiejcie — mówiła pani Róża — a mnie wcale nie było wesoło. Do tego czasu jeszcze, ile razy zostanę samą, muchy brzęczą mi w uszach i skórzana łopatka klapie... Alem sobie radę dała; pojechałam do Wilna i do Dymiańczyc wróciłam z gotowym rozwodem... Wyjechałam z Dymiańczyc, jak ptaszek swobodna, ale cóż? wszyscy kawalerowie, w których gustowałam, pożenili się już byli, i Jaś Brochwicz, i Wacław Sieciński, i Gucio Natalski, i Walek Wajko, i Staś Wirski, i Adaś Darzyc... Zdarzały mi się partye i potém, ale bez miłości iść nie chciałam. Bogactwo nic potém, kiedy miłości i dobrego humoru w małżeństwie niéma. I Cieciórko był bogaty...
— Pani Herminia pochyliła się nad stołem i dotknęła ręki zamyślonéj i w ciocię Rózię wpatrzonéj Żanci.
— Żanciu! — rzekła — idź przygotuj się do lekcyi śpiewu.
Żancia wstała.
— Panie Faustynie! — wymówiła jeszcze pani Herminia, zwracając się do małego staruszka, przy bocznym stoliczku, pośród młodych paniczów, siedzącego — zdaje mi się, że pora już, aby dzieci poszły do swoich pokojów. Wkrótce przyjdzie pan Devré, niech się przygotują do lekcyi.
— A! dzieci! — zawołała pani Róża, od stóp do głów oglądając dwóch młodszych Brochwiczów, którzy powstali i zabierali się do odejścia — ależ piękne mi dzieci, kuzynulku! toż już kawalerowie...
Chłopcy obaj wysmukli byli w istocie, jak topolki, twarze mieli ściągłe, o regularnych rysach, lecz bladawéj, niezdrowéj cery; starszemu majaczyło nad wargą coś nakształt wąsika.
— Poczekaj-no, kuzynulku — patrząc na młodych paniczów, mówiła pani Róża — Leosiek urodził się wam wtedy, kiedym to bawiła w waszém sąsiedztwie u Mielczyńskich w Mielkowie... będzie temu na wiosnę lat... poczekaj-no... dziesięć... trzynaście... siedmnaście... tak, tak... Leoś ma lat siedmnaście, a Jaroś... Żancia miała cztery lata, kiedy się urodził... A co to niesiesz takiego, łaskawco? Afisz, czy co? pokaż mi to zaraz! pokaż! może teatr, albo koncert?
Wymawiając ostatnie wyrazy, pani Róża trzymała już w ręku afisz, który wyrwała prawie z rąk wchodzącego lokaja.
Pani Herminia, widocznie ucieszona dywersyą, zaszłą w liczeniu lat jéj dzieci, a mianowicie Żanci, skinęła na pana Faustyna, który wraz z paniczami natychmiast salę opuścił. Żancia z grubym zeszytem nut zatrzymała się przy stole, Maryan zbliżył się do cioci Rózi i przez ramię jéj głośno afisz przeczytał:
— Koncert na skrzypcach, z towarzyszeniem fortepianu, odegra Roman Gotard Bruno Wąsikowski...
Drôle de nom! — wzruszając ramionami, wymówiła pani Herminia.
— Wąsikowski... artysta! — z uśmiechem powtórzył pan Jan.
Pani Róża oczy wzniosła w górę i zdawała się przypominać coś sobie.
— Roman Gotard Bruno! — zawołała — wiem, wiem! syn metra muzyki z Lidy! Rodziców jego znałam; ojciec poczciwy człeczyna był, ale cymbalisko okrutne, matka Żmujdzinka, Dojwałłówna z domu, niczego sobie kobiecina, ale melancholiczka i płaksiwa... kiedy syn im urodził się, byłam wtedy w Lidzie. Zaprosili mię na chrzciny, choć konnexyi wielkich nie mieliśmy z sobą, tyle tylko, żem Wąsikowskiego spotykała w domach, gdzie lekcye muzyki dawał. Ochrzcili go trzema imionami: Roman, Gotard, Bruno, jak dziś pamiętam... to on... niezawodnie on!.. jedźmy, kuzynulku, na ten koncert! jeżeli mię kochasz, jedźmy!.. ciekawam zobaczyć tego Romana Gotarda, a przytém i zabawimy się... cóż, kuzynulku, czy pojedziemy?
— Nieznany jakiś człowiek — wymówiła z namysłem pani Herminia — nie wiem, czy wypada... jak myślisz, Jean?
— Jak chcesz, moje życie; co do mnie, jestem zaproszony na preferansa do Darzyca...
— Mogły-byśmy z Żancią pojechać... Maryś-by z nami był, nie wiem tylko, czy ktokolwiek więcéj będzie... żeby się nie skompromitować, odróżniając od innych...
— Państwo Natalscy i młodzi Darzycowie pewno będą; oni tak lubią muzykę... — z cicha wtrąciła Żancia, któréj myśl o koncercie uśmiechała się widocznie.
Przez chwilę trwały debata, w których końcu pani Herminia zgodziła się na koncert, z warunkiem, jeśli Maryś dowié się zaraz, czy i Natalscy na nim się znajdą.
Maryś przyrzekł dowiedziéć się, Żanci piwne oczy błysnęły zadowoleniem. Z tym blaskiem było jéj bardzo ładnie, bo twarz jéj straciła na chwilę nic nieznaczącą martwość; ale, zajęta afiszem młoda panienka, oparła się łokciem o stół i czytała programat koncertu.
— Żanciu — ozwała się pani Herminia — votre coûde!
Żancia wyprostowała się, zdjęła łokieć ze stołu i oczy spuściła. Twarz jéj była znowu martwą, ale, zamiast uprzedniéj radości, prześlizgnął się po niéj odcień pewnego, szybko bardzo powściągnionego i stłumionego, zniecierpliwienia. Brew tylko młodéj panienki, wązko i czarno zarysowana, drgnęła nieznacznie i białe ząbki przycięły na sekundę drobną, bledziuchną wargę. Na głos matki, rozkazującéj jéj wyprostować się, gdy ona czuła potrzebę oparcia się, pamiętać o pozycyi łokcia wtedy, gdy ona myślała o muzyce, coś w niéj zapaliło się, zakipiało, niecierpliwością zawrzało, i wnet zgasło, stłumione nieśmiałością, pokorą, nałogiem biernego posłuszeństwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.