Rodzina Brochwiczów/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. Chciéć i módz.

Mieszkanie Maryana Brochwicza, a raczéj, jak wyrażali się znajomi jego, kawalerski apartament Marysia, składał się z trzech pokojów, niezbyt obszernych, ale z wielkim komfortem i smakiem urządzonych. Piérwszy z pokojów tych był salonikiem, ostawionym meblami, pokrytemi srebrnawą skórą, z kominkiem ozdobnym i sporém lustrem pomiędzy dwoma oknami, u których wisiały jedwabne firanki. W drugim pokoju, oddzielającym salonik od sypialni, znajdowała się ładna szafa, napełniona książkami, i zgrabne bardzo biurko, przed którém stał fotel miękki i wygodny. Biurko było z różanego drzewa, leciuchne i rzeźbione; fotel wyglądał na miejsce, przeznaczone raczéj dla starca, lub kobiety choréj, niż dla młodego i zdrowego mężczyzny.
Że cieniuchne rzeźbione nóżki różanego biurka nie złamały się już sto razy w czasie ostatnio ubiegłych dwóch tygodni, był to cud prawdziwy; dźwigały one bowiem ciężar niepomierny, ciężar, do którego nie przyzwyczaiły ich ani wysmukły kałamarzyk z perłowéj konchy, posługujący Maryanowi do pisania, wraz z równie wysmukłą i złoconym czubkiem świecącą piaseczniczką, ani zgrabne małe tomiki, zamykające w wytwornéj oprawie treść lekką, niekiedy nawet i dość poważną, z nauk społecznych, lub znajomości serc ludzkich poczerpniętą, ale zawsze w kształty przystępne i powabne ubraną.
Teraz tomików tych na różaném biureczku nie było wcale, a błyszczące czubki kałamarza i piaseczniczki, zawstydzone i upokorzone niby lekkością swą, wysmukłością i wytwornością, kryły się pomiędzy stosami ksiąg grubych, pękatych, o schlebianiu wzrokowi ani marzyć niemogących, bo pokrytych bibułą sino-błękitną, lub ceglasto-różową, lub ołowiano-szarą, na jakich-to barwach czarno wydrukowano tytuły rzucały się w oczy z całém grubijaństwem nazw, pedantycznych, jak profesorska katedra, twardych, jak ława szkolna, tajemniczych dla niewtajemniczonego umysłu, jak nauki ścisłe. Wiele już razy na horyzoncie miasta Wilna słońce weszło i zaszło od dnia, w którym Maryan z ksiąg tych zbudował na swém biureczku gruby i wysoki mur chiński, i odgrodził się nim od świata innych śmiertelnych. Przestał on zupełnie istnieć dla ludzi. Nie widywano go już ani na ulicy, ani u znajomych, ani nawet w salonie rodziców jego, w czasie wieczornych, lub południowych przyjęć. Pani Herminia niepokoiła się o zdrowie syna, pan Jan nie pojmował z razu, coby się Marysiowi stać mogło. Tak matka, jak ojciec, wchodzili od czasu do czasu do jego mieszkania, aby na własne oczy zobaczyć, coby go tam tak stale i ciągle zatrzymywać mogło. Maryś przyjmował rodziców zo zwykłém uszanowaniem, ale okazywał się widocznie roztargnionym, i do prowadzenia rozmów mało ochotnym. Pani Herminia zauważyła, że pobladł, schudł trochę i że w oczach jego zjawił się niezwykły blask jakiś, niby gorączkowy trochę, niby z podniecenia tajemnych jakichś uczuć powstały.
— Obawiam się, ażeby to nie były oznaki jakiéj choroby — mówiła troskliwa matka — Maryś nasz taki szczupły, delikatny... spostrzegałam od pewnego czasu, od roku może, lub więcéj, że bywał często smutny, ze wszystkiego, jakby niezadowolony... co myślisz o tém, Jean?
— Myślę — wesoło odpowiedział pan Jan — że syn nasz jest niepospolitym w naszych czasach młodym człowiekiem. Wtedy, gdy rówieśnicy jego hulają, grają w karty, tracą majątki, lub, co najmniéj, nic zupełnie nie robią, jego porywa pasya do książek. Cieszę się z tego, Herminio. Jest to pasya szlachetna, która dopomoże mu do ostatecznego polubienia domu i do pozostaniu na zawsze już człowiekiem statecznym i od zgubnych nałogów wolnym.
W dniu właśnie, w którym rodzice Marysia zamieniali pomiędzy sobą słowa powyższe, Maryś przechadzał się po saloniku swoim, krokiem, zniecierpliwienie i wzburzenie wewnętrzne objawiającym. Od chwili do chwili, rzucał on przez otwarte drzwi na wznoszący się nad biurkiem mur chiński spójrzenie badawcze, niespokojne i milczącym jakby wyrzutem napełnione. Od dnia, w którym z niezmiernym zapałem zbudował on go własnemi rękoma, po raz piérwszy uczuł, że miał do czynienia z materyałem strasznie suchym i twardym. Dotąd przeczytał kilka cienkich broszurek i parę długich wstępów. Broszurki zajmowały go bardzo, wstępy znużyły nieco, ale i zaciekawiły do przedmiotu, który ukazywały z dala i w kształtach ogólnikowych. Teraz po prawéj stronie biurka, po lewéj i pośrodku, leżały trzy grube foliały, z których piérwszy roztwarty był na stronicy dwudziestéj, drugi na dwudziestéj piątéj, trzeci na trzydziestéj.
Maryś, niby z półmisków, napełnionych trzema różnie przyprawionemi potrawami, skosztował z jednego foliału, z drugiego i z trzeciego. Zabrało mu to długie trzy godziny czasu, po których upływie porwał się z miękkiego fotelu i począł biegać raczéj, niż chodzić, po saloniku. Zdawało mu się, że jest nurkiem, skazanym na wyławianie pereł w odmętach wód ciemnych, tajemniczych, huczących tysiącznemi głosy, spadających na mózg ciężkiemi falami. Dotąd przechadzał się tylko po wybrzeżu, i wzrok ciekawy przesuwał po powierzchni tajemniczego żywiołu, teraz dał nurka, zatopił się w odmętach po czubek swych złocistych kędziorów, i wyskoczył na powierzchnią, zdziwiony i zmartwiony. Uczuł, że źle mu tam jakoś było, w tych toniach, tak błyszczących i niezmiernie zajmujących, gdy się na nie patrzało z daleka, źle, ciasno, ciemno i przedewszystkiém — nudno.
Spostrzeżenie to zmartwiło go, ale nie zniechęciło; godzina była wczesna jeszcze, Maryś, po dość długiéj przechadzce po pokoju, usiadł znowu przed biurkiem, czytał i na arkuszu papiéru spisywał różne nazwy techniczne, których zapamiętać nie mógł, i wyrażenia naukowe, których nie rozumiał. O północy zabolała go głowa i ręka; wstał, przeciągnął się, stęknął, zsunął brwi z wyrazem głuchéj dolegliwości, i rzucił się na posłanie tak zmęczony, jakby przez cały dzień drzewo rąbał. Téj nocy śniło mu się, że, po ukończonym już kursie nauk, wrócił ze szkoły agronomicznéj i znajdował się w rodzinnym domu. Po Brochowskim salonie, obok matki jego, przechadzała się Anna Siecińska taka, jak ją widywał w izbie staréj kamienicy: zadowolona, spokojna, z uśmiechem na świéżych ustach, z ogniem zdrowia, energii i uczucia w szafirowych oczach, z kluczykami przy pasku. Patrzał na nią ze szczęściem i zachwyceniem, potém spoglądał przez okno. Za oknem Brochów kwitnął: łany, uprawione w postępowy sposób, zieleniły się bujnie wzrastającemi zbożami i trawami; lasy oczyszczone, pielęgnowane, rosły mu w oczach do bajecznéj wysokości; wkoło dziedzińca powstawały budowy nowe, mocne, obszerne i ozdobne; na łąkach pasły się trzody poprawnych gatunków... Pan Jan uśmiechał się z radością. Pani Herminia trzymała w objęciu Annę, nazywając ją swoją córką. Żancia tańczyła z młodszemi braćmi walca... niebo i ziemia śpiewały hymn pochwalny na cześć młodego pracownika, sprawcy wszystkich tych obfitości i szczęśliwości...
Ze snu tego Maryan powstał rzeźwy znowu i pełen miłości dla trzech ksiąg, które od dnia wczorajszego pozostały rozłożone po dwóch stronach biurka, i pośrodku na stronicach trzydziestéj, trzydziestéj piątéj i czterdziestéj. O, niewdzięcznice! Poskoczył on ku nim śpiesznie i z zapałem, zaledwie wypił parę szklanek herbaty i, nie skosztowawszy nawet towarzyszących jéj przysmaków, pochylił głowę nad jedną z nich, potém nad drugą, potém nad trzecią, jakby je wszystkie przełknąć chciał jednym haustem, niby kieliszek gorzkiego, lecz koniecznego dla zdrowia kordyału. A one jakże go przyjęły? Oto nakształt jeża, który, czując sięgającą po niego rękę, zwija się w kłębek niezgrabny, i cielsko swe nastrzępia ostremi kolcami; zwinęły one przed nim treść swą w zwój tajemniczy, o tysiącach węzłów i zagmatwań, i najeżyły ku niemu niezliczone mnóztwo szpilek i haczyków, złożonych z technicznych nazw, naukowych znaków, długich okresów, usianych drobnemi kursywami i licznemi cyframi.
Maryś probował z razu omijać, o ile możności, szpilki te i haczyki, przeskakiwał je oczyma, dążąc ku gładszym i ponętniejszym przestrzeniom; spostrzegł jednak wkrótce, że odkąd tak czynił, przestał najzupełniéj rozumiéć to, co czytał, w omijanych bowiem trudnościach leżał właśnie klucz jedyny, mogący umysłowi jego otworzyć podwoje nauki. Widział to teraz dobrze, i wydawało mu się, że klucz ten niezbędny zakopanym jest pod jakąś olbrzymią górą i że, dla zdobycia go, wypada mu górę tę rozkopać i obalić. Trudna robota, długa, przedewszystkiém — nudna! Maryś podniósł głowę z nad stronicy czterdziestéj, to jest téj saméj, nad którą był zasiadł przed godziną i — westchnął. Spójrzał na szafę, pełną ładnych niewielkich tomików, i wstrząsnął głową na znak żalu i zdziwienia. Jakże inaczéj obchodziły się z nim tomiki te, z któremi zrósł się on niemal od dzieciństwa! Brał on je, kiedy chciał, kiedy chciał, opuszczał, i wracał do nich zawsze z przyjemnością, a one głaskały mu umysł atłasową dłonią, rozbudzały wyobraźnią, zaostrzały dowcip, przelewały w niego pewną miarę wiadomości, nie wymagając w zamian trudów żadnych! Maryś tęsknym wzrokiem przebiegł po tych wesołych i pobłażliwszych przyjaciołach swéj młodości, oparł plecy i głowę o miękką poręcz fotelu i przymknął powieki, których delikatna błonka zaróżowioną już nieco była od dwutygodniowych trudów.
W ładném mieszkaniu panowała głęboka cisza, od okien rozchodził się lekki zapach kilku kwitnących roślin, któremi pani Herminia przyozdobiła salonik syna, z ulicy dolatywał tylko od czasu do czasu szmer przesuwających się szybko sanek, albo głuchy, warstwą śniegu stłumiony, turkot ciężkich powozów. Maryś spoczywał... Po chwili uczynił lekkie poruszenie. Pomyślał zapewne, że trzeba mu wyprostować się, oderwać głowę od miękkiéj poduszki, otworzyć oczy i skierować je ku owéj czterdziestéj stronicy, od któréj oderwał był je przed kwadransem, ale... fotel był tak wygodny... woń roślin, kwitnących u okien, tak rozkoszna... cisza tak usypiająca... Maryś uczynił drugie poruszenie, wyciągnął nogi w całéj długości pod różaném biureczkiem i pozostał nieruchomy. Nie usnął jednak. Nie był z natury ospalcem i godzina była nie po temu. Ale uczuł się w żywiole dobrze znanym, z którym zrósł się od dzieciństwa, w żywiole wygodnego spoczynku. Myśl jego, przestawszy raz zajmować się brzydkiemi, jednostajnemi wierszami, usianemi, niby kolcami, mnóztwem kursyw, cyfr i pedantycznych wyrażeń, uleciała w świat i rozpierzchła się po najrozmaitszych punktach szerokiéj przestrzeni.
Tam — najniespodzianiéj w świecie, z powodu długiego przyzwyczajenia zapewne, spotkała się z mnóztwem przedmiotów, które obojętne jéj były dawniéj, częstokroć nawet niemiłe, teraz jednak wzbudziły w niéj niejaką za sobą tęsknotę i przykuły ją do siebie czarem, dawniéj nieznanym. Maryś zobaczył oczyma wyobraźni salon pani Natalskiéj. Nie miał w nim nigdy szczególnego upodobania, a jednak w téj chwili, po dwu tygodniach niewidzenia go, radby się w nim znajdował. Ujrzał bladą twarz pięknéj i smutnéj Heleny. Oddawna już minął czas, w którym zajmował się on młodą tą i, jak się zdawało, niezbyt z losu swego zadowolnioną mężatką, oddawna już przestał znajdować drażniącą przyjemność w wywoływaniu rumieńców wzruszenia na jéj twarz bladą i w zapalaniu błysków radości w melancholijnych jéj oczach; a jednak teraz, gdy od kilkunastu dni jéj nie widział, smukła i tęskna postać jéj przedstawiła mu się z pewnym, dawno zagasłym dla niego, urokiem. Pomyślał téż o rówieśnikach swych, którzy daremnie od dwóch tygodni dobijali się do drzwi jego, zawsze przed nimi zamkniętych. Znał całą wartość ich, nudził się był śmiertelnie w ich towarzystwie; a jednak teraz zjęła go pewna dość żywa chęć ujrzenia się znowu pomiędzy nimi.
— Ciekawym, co téż to oni myślą sobie o mnie żem się tak zamknął w domu, jak pustelnik? Ignaś Wirski wydaje dziś może jedno ze swoich pociesznych śniadań, na których znajduje się wszystko, prócz ptasiego mléka i — zdrowego rozsądku. Natalscy opowiadają na wyścigi o swych myśliwskich wyprawach, Adam Darzyc skarży się na katar, lub fluxyą... U starego Darzyca w karty grają.
Najdłużéj jednak myśl Marysia zatrzymała się w ubogiéj izbie staréj kamienicy. Uboga izba nie miała wprawdzie sama przez się nic, co-by mu się w szczególności podobało, i owszem, jakkolwiek przepędził już w niéj z dziesięć niedzielnych wieczorów, nie mógł dotąd pogodzić się zupełnie z nagiemi jéj i nieco wilgotnemi ścianami, przedewszystkiém zaś z nieestetyczném wcale wejściem przez kuchnią; ale wśród ścian onych nieponętnych, w saméj nawet kuchni, oświetlonéj jaskrawym płomieniem ogniska, widział on Annę z białym fartuchem, osłaniającym wełnianą suknią, z małą siostrą, uczepioną do jéj ramienia, pośród braci, którym zastępowała matkę. Dziwna rzecz! Biały gospodarski fartuch nie wydawał się Marysiowi strojem zbyt powabnym, widokiem kuchni brzydził się nawet do pewnego stopnia; a jednak czuł to dobrze, że Anna Siecińska nie była-by dla niego może tak powabną i zachwycającą, nie budziła-by w nim czci tak głębokiéj, tkliwości tak rzewnéj, gdyby ukazywała się mu w inném miejscu i w innym stroju... Otworzył oczy, w których jaśniało serdeczne uczucie, połączone z bólem i niecierpliwością. Gorąco, namiętnie, całém sercem zatęsknił do Anny, zapragnął ujrzéć ją przy sobie... Zarazem spójrzał na rozłożone z obu stron biurka i pośrodku foliały i pomyślał, ile trudów ciężkich poniesie, ile długich dni, miesięcy, lat nawet, przeżyć mu wypada, nim wolno mu będzie sięgnąć po to, czego pragnął.
Zbuntował się przeciw przeznaczeniu temu, które przyjął był jednak niedawno z własnego wyboru, przeciw dziełu, które rozpoczął z głową kipiącą zapałem i nadziejami. Przeznaczenie to wydało mu się teraz strasznie twardém i surowém, dzieło ciężkiém do niezniesienia, długiém do nieprzetrwania....
— Trzeba-ż! — zawołał, zrywając się z fotelu — trzeba-ż koniecznie tak bardzo męczyć się, a przedewszystkiém tak długo czekać, aby zostać szczęśliwym?
Dnia tego obiad smutnie zeszedł u państwa Brochwiczów. Chmura smutku, leżąca na czole pierworodnego syna, zasępiała twarz rodziców. Pan Jan był widocznie niespokojny, pani Herminia więcéj sztywna, niż kiedy, Maryś zaś, albo milczący i zamyślony, albo szyderski i zgryźliwy. Przy końcu obiadu patrzał długo na młodszych braci, którzy, mając pomiędzy sobą staruszka cerbera, z wielkiém ożywieniem rozprawiali o wesołym wieczorku, spędzonym w przeddzień u znajomych. Był to tak zwany wieczorek dziecinny. Dzieci opowiadały rodzicom i cerberowi o doznanych wrażeniach, o doskonałości przysmaków, które spożywały, i względnéj zręczności młodziuchnych tancerek, które jaśniały na wczorajszém zebraniu dziesięcio i dwunastoletniemi wdziękami. Siedemnastoletni Roś, z pewnym odcieniem wyższości, żartował z piętnastoletniego brata, którego głowa bolała po wczorajszéj zabawie, wtedy, gdy on gotów-by i dziś jeszcze tańczyć do upadłego walce i kadryle, Loś, odcinając się, przypominał bratu, że daleko więcéj zajmował się dorosłemi pannami, niż małemi panienkami, dla których przeznaczoną była zabawa... Szczebiot ten dzieci poczynał rozjaśniać nieco czoła ich rodziców, gdy Maryan ozwał się nagle:
— Mój ojcze! nie wiem doprawdy, dlaczego nie rozkażesz braciom moim, zamiast bywania na wieczorkach, zjadania tam przysmaków i podziwiania zręczności tancerek, odziać się we włosiennice, spać na cegłach i jąć się starożytnego Alwara, wraz ze wszystkiemi jego dawnemi akcesoryami...
Dzieci parsknęły śmiéchem, ale pan Jan z niepokojem spójrzał na syna.
— Co chcesz przez to powiedziéć, Marysiu? — zapytał.
— To — odrzekł Maryś jednostajnym wciąż tonem uszczypliwéj żartobliwości — że żyjemy w szalenie twardych czasach i że, aby z niemi pogodzić się, potrzebujemy uczynić ciała nasze i duchy również twardemi...
Spoważniał nagle, i łagodniejszym już tonem dodał:
— Zdaje mi się, mój ojcze, że najlepiéj-by było, gdybyś Rosia i Łosia wysłał do szkół... Nabierają oni w domu przyzwyczajeń, które im mocno bruździć będą w tém naszém kochaném, przyjemném teraźniejszém życiu...
Pani Herminia zsunęła brwi, i z żywém niezadowoleniem:
— Marysiu! — rzekła — on ne parle pas des ces choses-là auprès des enfants!
Mówiąc to, podniosła się z krzesła, dając przez to wszystkim znak wstawania od stołu. Pan Jan, zamyślony i niespokojny, z salonu, gdzie roznoszono czarną kawę, obejrzał się za najstarszym synem. Myślał może, iż przyjdzie on pomówić z nim na osobności i wytłómaczyć mu zagadkowe swe słowa. Ale Maryan wprost od stołu udał się do swoich pokojów, w godzinę zaś potém siedział już tak ukryty za zbudowanym z bibuły murem chińskim, że ktoś, wchodzący do gabinetu, mógł-by dojrzéć zaledwie kilka złocistych kędziorów jego włosów, wystających nad szarémi okładkami zwierzchniego piętra książek, i wąziuchną krętą niteczkę błękitnego dymku, ulatującą z palonego przezeń cygara pod ozdobny sufit pokoju. Dym wybornego cygara, lekki i wonny, tworzył atmosferę niesłychanie sprzeczną z tą, jaką młody człowiek uczuł się w wyobraźni swéj ogarniętym, przebiegając oczyma piérwszą stronicę drugiego rozdziału czytanego dzieła. Rozdział ten traktował o przedmiocie, do wysokiego stopnia nieponętnym, trywialnym, nieestetycznym: o stosunku różnych rodzajów gruntu do różnych gatunków nawozu. Maryanowi zdawało się, że z prozaicznych tych i wcale nieceremonialnych kartek ulatuje ostry i silny zapach świeżo poruszonéj gleby, i bardziéj jeszcze niesalonowa woń rozsianych po glebie téj i użyźniających ją materyi. Im daléj posuwał się w czytaniu, tém silniéj podlegał niepożądanéj téj i niemiłéj złudzie wyobraźni. Otaczająca go, rodzinna dlań niejako atmosfera, złożona z delikatnych woni, napełniających zazwyczaj wytworne mieszkanie, znikała przed wyziewami, ulatniającemi się z książki, która z grubijaństwem realizmu, i nieubłagannością naukowych faktów, wyprowadzała na jaw coraz nowsze, liczniejsze szczegóły, próby, sposoby gatunkowania, mieszania, sztucznego wyrabiania rzeczy niezmiernie pożytecznéj, ale najmniéj pod słońcem poetycznéj.
Z wolna i z wyrazem niesmaku na twarzy, Maryś podniósł się z siedzenia, zapalił drugie cygaro i zbliżył się do okna. Siedziéć dłużéj w cieniu chińskiego muru, pod wpływem nieprzyjemnych uczuć, wzbudzonych w nim rozdziałem o nawozach, było mu już dnia tego zupełnie niepodobném. Za oknem słońce świeciło, śnieg, pokrywający ulice białą powłoką, nadawał miastu pozór wesoły. Raźna jakaś szlichtada, złożona z kilku sanek, z dźwiękiem i brzękiem przemknęła przez plac obszerny i widny, gwarzący znaczną ilością przechodniów, oświetlony blękitném niebem, roziskrzony promieniami pogodnego słońca. Niecierpliwe, nieprzezwyciężone uczucie, pociągnęło Marysia ku widokowi, który miał przed oczyma. Gwar, śmiechy, wesołość, swoboda, przemówiły do niego językiem żywiołu, w którym wzrósł, z którym zjednoczył się wszystkiemi przyzwyczajeniami swego życia ... Zadzwonił na lokaja i kazał sobie podać paltot i kapelusz. Miał zamiar odbyć długą przechadzkę, a potém wrócić do przerwanych zatrudnień, jakkolwiek w téj chwili czuł już do nich wstręt nieledwie. Ale któż zdoła przewidziéć najbliższą nawet przyszłość? Zaledwie Maryan znalazł się w bramie domu, usłyszał w blizkości dobrze sobie znane głosy młodych panów Natalskich. Zrazu uczyniły one na nim niemiłe wrażenie. Wszak postanowił był unikać znajomości, które z natury swéj musiały koniecznie przeszkadzać mu w pracy. Po kilku sekundach jednak uczucie jego uległo zmianie. Głosy, dolatujące go, były bardzo wesołe i ożywione: im więcéj zbliżały się, tém wyraźniéj słychać było jakąś gwarną naradę nad czémś wielce zapewno miłém i zabawném.
Wśród gwaru głosów tych przebrzmiewały od chwili do chwili raźne dzwoneczki i niecierpliwe rżenie koni, zaprzężonych do stojących przed bramą sanek. Maryś postąpił kilka kroków, i oko w oko spotkał się z wchodzącém w bramę dość liczném gronem rówieśników. Głośne, żartobliwe, trochę złośliwe, bardziéj przyjazne powitania rozległy się dokoła.
— Przecież złapaliśmy cię, dziwaku!
— Myślałem, żeś wyjechał do Ameryki!
— Albo, żeś został Bernardynem!
— Słuchaj-no, Maryś! co ty sobie myślisz? uciekać od nas, chować się przed nami? oskarżyłem cię przed moją matką, która poleciła mi, abym ci powiedział, żeś niegrzeczny!
— No! chodź! siadaj na sanki! urządzamy dziś pyszną szlichtadę! śniegu za parę dni nie będzie już ani krzty, trzeba korzystać z ostatków...
— Pomiędzy paniami i pannami jeden tylko od dwóch tygodni rozlega się okrzyk: gdzie jest pan Maryan? Daliśmy słowo honoru naszym ciociom, siostrom i boginiom, że cię dziś do szlichtady dostawimy!
— Ależ ja się nie bronię! ja się wcale od tego nie bronię! — wołał Maryś ze śmiechem, rozdzielając pomiędzy kolegów swych uściśnienia ręki — zkąd wyjeżdża szlichtada?
— Naturalnie od nas! — zawołali Natalscy. — Mama-to właśnie urządziła ją, najbardziéj, jak myślę, dla zabawy Helki i Tośki...
— Ciągnęliśmy na losy, kto z kim pojedzie, bo wszystkie sanie są na dwie osoby...
— Komuż mnie los przysądził na towarzysza? — zapytał Maryś
— Pani Helenie Darzycowéj — odparł jeden z młodych ludzi.
— Los był bardzo sprawiedliwy — dodał jeden z braci Natalskich — Helka nie miała-by wcale z kim jechać. Jako mężatka, nie ma starającego się, a mąż jéj chory na chrypkę i katar...
— Zdaje się, że Helka niebardzo niezadowolona z dzisiejszych wyroków losu — szepnął Marysiowi na ucho młody Natalski.
— Wstydź się mówić podobne rzeczy — odszepnął Maryś, ale zarazem mimo woli może pokręcił wąsika.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się młody Nemrod — wolał-byś może jechać z Tośką... jeżeli chcesz, możną tę rzecz urządzić...
Ostatnie słowa zamieniali, siadając na jedne z sań, których czworo stało przed bramą domu.
Cztery raźne okrzyki woźniców, połączone z czterema rozgłośnemi klaśnięciami z batów, zabrzmiały w powietrzu, ośm dzielnych koni, niecierpliwie parskając, zerwało się z miejsca. Z chórem wesołych dzwonków, pomknął szereg sań po gładkiéj powierzchni śniegu, śród ciekawych spójrzeń przechodniów, w blaskach promieni słonecznych, z migotaniem jaskrawych kobierców, z odgłosami śmiéchów młodzieńczych, dobywających się z ciepłych zwojów puszystych futer, mknął daleko od miejsc ciszy, samotności, surowych rozmyślań, i twardych pasowań się z oporną pracą, daleko od obrazów niepewnéj przyszłości, od niepokojów rachującego się z sobą sumienia, od walk rąk budujących, lub umysłu, przygotowującego budowniczy materyał, ku swobodzie, zabawie, pięknym oczom kobiecym, ku upajającéj grze słów swawolnych i miękkiéj rozkoszy, zażywanéj w objęciach dawnych, od kolébki powziętych, z naturą zrosłych przyzwyczajeń...
Od dnia owéj szlichtady minęło znowu dwa tygodnie. W popołudniowéj nadwieczornéj godzinie, Maryś leżał, wygodnie rozciągnięty na elastycznéj, srebrnawą skórą wybitéj sofie swego saloniku. Przez drzwi otwarte widać było stojące w głębi gabinetu różane biureczko, a na niém mur chiński, przedstawiający widok, w ruinę upadłego gmachu. Pękate, czworogranne i podługowate foliały, nie leżały już tam jedne na drugich, ułożone w porządku, nakazanym zawartą w nich treścią, ale zaściełały biurko, a nawet część znajdującéj się wkoło biurka podłogi, bezładném nagromadzeniem tomów, rozwartych na najrozmaitszych stronicach i rozdziałach, z odkładkami porozdzieranemi w różne kierunki. Gdzie niegdzie z pomiędzy kart, zgniecionych niecierpliwą jakby i rozgniewaną ręką, wysuwały się zakładki z kanwy, lub kolorowych wstążek, bardzo wdzięcznie i delikatnie wyrobione, świecącą z dala wyszytemi na nich, pełnemi znaczenia godłami, jak: souvenez-vous! amitié et fidelité! à jamais! i t. d. Śliczne te cacka, wyroby i arcydzieła drobnych rąk niewieścich, a zarazem dowody łask, jakich Maryś doświadczał od płci nadobnéj, smętnie wyglądały z pomiędzy stosów bibuły, któremi je przygnieciono, stosy bibuły zaś ze swéj strony, położeniem swém dowodziły opuszczenia i zaniedbania. Widoczném było, że właściciel cacek i ksiąg, rzucił na poniewierkę jedne i drugie; ani jedne, ani drugie, nie zwracały teraz na siebie jego uwagi.
Kilka ubiegłych tygodni zostawiło na powierzchowności Marysia widoczne ślady. Pobladł on trochę i zmizerniał. Znać było, że po młodzieńczéj twarzy téj przesuwały się były z kolei zapał i zniechęcenie, usilność i zmęczenie, żądza i bezwładność, gniew i żal, walka z samym sobą i tajemne zawstydzenie. Oczy jego zmęczone były nieco, powieki zaczerwienione, włosy mniéj starannie, niż dawniéj, w kędziory pokręcone, i wąsik nie tak wytwornie wymuskany i zaostrzony. W téj chwili jednak nieruchoma postawa jego i zamyślona twarz, nie znamionowały żadnych uczuć przykrych, i owszem, rozlewał się na nich wyraz uspokojenia, wypływającego z powziętych widocznie postanowień jakichś, połączonego z błogiem niemal wpatrzeniem się w przedmiot niewidzialny, lecz w wyraźnych zarysach przed wyobraźnią jego stojący. Jedno baczne spójrzenie mogło-by odkryć, że proces myślowy, odbywający się w téj chwili we wnętrzu młodego człowieka, nie był czém inném, tylko jakiémś wielce ponętném i długą miękką nicią w głowie jego snującém się marzeniem. Znać było także, że nie bronił się on wcale różowemu prądowi, który go pochwycił, ale przeciwnie, poddawał się mu z zupełną samowiedzą i dobrą wolą. Zmrok zapadał, do saloniku wszedł służący i, stąpając na palcach, zapalił lampkę, któréj blask przytłumił ażurową zasłoną; wśród ciszy, napełniającéj pokoje, słychać było tylko miarowy tętent zégara, lub téż krótki metaliczny dźwięk ogłaszanych przezeń kwadransów, a Maryan siedział, raczéj leżał, wciąż nieruchomy, z czołem, na dłoni wspartém, mglącemi się i płonącemi naprzemian oczyma wpatrzony w krainę własnych marzeń. Wieczór był już dość późny, gdy w przedpokoju ozwały się szybkie męzkie stąpania, — do saloniku wszedł Stefan Sieciński.
Na widok wchodzącego, Maryś obudził się z zadumy, i szybko poskoczył z miękkiego siedzenia; po twarzy jego przemknął się odcień zakłopotania, tajemnego jakby zmieszania, czy niepokoju. Męzka postać Stefana i strój jego prosty, z pospolitego szarego materyału sporządzony, rażącém niemal sprzeciwieństwem odbiły się na tle wytwornego pokoju. Rozmarzający, do księżycowych promieni podobny blask lampy, łagodnemi strugami płynąc z pod kolorowéj zasłony, oświecił twarze obu młodych ludzi, gdy podawali sobie ręce na powitanie.
— Źle mi coś wyglądasz, Stefanie — rzekł Maryś takim głosem, jakby niepewnym był, od czego wypada mu zacząć rozmowę. W postawie jego i powitaniu malowało się wciąż niezwykłe mu wcale zmieszanie.
— W istocie — odparł Stefan, siadając — miałem w tych czasach niezwykle wiele zajęcia i kłopotów, trochę niepowodzeń; czuję się dziś nieco zmęczonym, i po zamknięciu sklepu przyszedłem do ciebie, bo duszno mi było jakoś i smutno w mojéj izbie...
— A! — wyrzekł Maryan z pewnym odcieniem zadowolenia w głosie — i tobie więc także bywa niekiedy duszno i smutno w sferze, w któréj się zamknąłeś? i ty także, po spełnieniu dziennego zadania, czujesz się czasem zmęczonym ?
— Czy myślałeś, że jest inaczéj? — z uśmiechem zapytał Sieciński.
— Miałem cię za człowieka żelaznego, za opuklerzonego ze wszech stron rycerza pracy...
— Omyliłeś się; nie jestem z żelaza, ale z krwi i kości, a praca ciągła, nudna, męczy nieraz najżarliwszych nawet swych rycerzy...
— A jednak... zmęczony dziś, jutro do niéj powrócisz ?
— Naturalnie — odparł krótko Stefan — czyliż może być inaczéj?
— Szczęśliwy! — zawołał Maryan, i zaśmiał się z cicha; zarazem powstał z krzesła i powolnym krokiem przeszedł się parę razy po pokoju.
Stefan, który wyglądał w istocie zmęczonym trochę i smutnym, siedział z czołem opartém na dłoni, a wykrzyknik towarzysza nie zdawał się zwracać szczególnéj jego uwagi. Zmieszanie Marysia i tajemne rozdrażnienie, z jakiém zamieniał on z młodym kupcem poprzedzające słowa, minęły. Czoło jego było wypogodzone znowu i postawa pewną siebie, gdy, stanąwszy przed towarzyszem, zaczął mówić:
— Powinien-bym raczéj powiedziéć o tobie: nieszczęśliwy! Jesteś dobrowolnym niewolnikiem, Stefanie; wprzęgłeś się w jarzmo, którego doprawdy nie zazdroszczę ci wcale, a którego mógł-byś uniknąć, gdybyś spójrzał na życie z innego jeszcze punktu, niż ten, z jakiego na nie patrzysz...
Stefan podniósł głowę i zdziwionemi oczyma spójrzał na towarzysza. ;
— Jarzmo? — zapytał — jakie jarzmo?
— Jarzmo cyfry, miary i wagi — ciągnął Maryś — jarzmo interesu i prozy życiowéj...
Stefan wydawał się coraz więcéj zdziwionym.
— Jakim-że to językiem przemawiasz dziś do mnie, Maryanie? — zapytał, na-pół jeszcze z zamyśleniem, na-pół ze śmiechem.
— Językiem prawdy — odparł Maryi z powagą — prawdy, którą, odkryłem w rozmyślaniach dni ostatnich. Piérwszy raz w życiu byłem długo samotny, zastanawiałem się, myślałem i odkryłem, że, gdy przed kilku tygodniami zamienialiśmy ze sobą poglądy nasze na życie, myliliśmy się obaj...
— Doprawdy? — przeciągle i tonem wątpliwości wymówił Stefan.
— Tak — pewnym głosem i z wyrazem przekonania na twarzy odpowiedział Maryś — bo powiedz sam, Stefanie, słuszném-że jest uważać świat za olbrzymi jakiś zakład karny, w którym ludzie skazani są na dożywotnią ciężką pracę, a życie za jeden ciąg starań i zachodów, starań i zachodów o co? o materyalne dobro, o wzbogacenie się, lub przechowanie posiadanego bogactwa? Nie mówię tu zresztą o ludziach całkiem ubogich, ci bowiem, chcąc nie chcąc, muszą do czasu przynajmniéj zaprzęgać się w niewolę prozaicznych potrzeb i robót; ale każdy, kto, zrządzeniem losu, posiada takie przynajmniéj środki, jakie niezbędnie potrzebnemi są do podtrzymania fizycznéj jego exystencyi, czy nie lepiéj uczyni, jeśli, zamiast męczyć się, tracić najżywotniejsze siły i najpiękniejsze dni młodości, nad zdobywaniem rzeczy niekoniecznie już mu potrzebnych, odda się cały interesom wyższym nad wszelkie materyalne dobra, swobodnemu rozwojowi myśli, czystym i bezinteresownym uczuciom serca? Aby posiadać umysł oświecony, i nie być obcym wszystkiemu, co jest ludzkie, potrzebaż koniecznie posiąść specyalną jakąś gałęź wiedzy, spamiętać seciny suchych formuł i nazw, skąpać się po uszy w ciężkich i nudnych odmętach tak zwanéj nauki ścisłéj? aby spędzić życie uczciwie i bez plamy, nie dość-że jest rządzić się zawsze zasadami moralności i honoru? aby zostać szczęśliwym, trzebaż czegoś więcéj, jak kochać, być kochanym i posiadać pod słońcem jakiś cichy kątek, który-by pomieścił nas i ukochaną przez nas istotę? Życie człowieka na ziemi nie jest tak długie, ani tak ubezpieczone, aby mógł on bez żalu i niebezpieczeństwa święcić lata całe męczarniom, nudom, tęsknocie i wyczekiwaniu przyszłości. Przyszłość! któż ją nam zapewni? Kto zaręczy, że, po upływie tak długich dni i miesięcy, któremi odgrodziliśmy się od naszego szczęścia, żyć jeszcze będziemy, lub, że szczęście to, dziś możebne do osiągnienia, po upływie tych dni i miesięcy nie ucieknie od nas? Samo szczęście zresztą jest niezmiernie względném i zależy zupełnie od osobistych poglądów i usposobień jednostek. Są ludzie, którzy widzą je w ciągłym, gorączkowym ruchu, w gonitwie za zyskiem, wpływami, wzrastaniem w bogactwo i potęgę; tacy zapewne nie mają nic innego do czynienia, jak ślęczéć nad nauką, mogącą dostarczyć potrzebnych im narzędzi zdobywczych, jak męczyć się przez lata całe, aby potém, jeśli traf, lub śmierć, nie staną im na drodze, używać ciężko zapracowanych rozkoszy. Ale wzajemnie, jeśli ktokolwiek szczęście swe ujrzy w spokoju umysłu i zadowoleniu serca, nie wolnoż mu pod względem materyalnym ograniczyć się tém, co już posiada, nie odkładając spełnienia swych nadziei do niepewnego jutra? posiąść to, co dziś już bez żadnéj przeszkody objąć może w swe posiadanie? Zdaje mi się, Stefanie, że świat dzisiejszy, stawiając za główny cel dążeń swych i pragnień zarobek i dorobek, na miejscu, kędy dawniéj panowały obyczaje proste i czyste uczucia serca, wznosząc ołtarz złotego Baala, błędną nieco postępuje drogą, błędną i niestosowną dla pewnéj przynajmniéj części jednostek ludzkich. Do tych jednostek i ja także należę. Uczułem to wyraźnie, i tą razą jestem pewny, że dokładnie zrozumiałem samego siebie.
Przestał mówić i, siadając naprzeciw w milczeniu go słuchającego towarzysza, przesunął białą rękę pomiędzy gęstwiną złotych kędziorów. Głowę podniósł dumnie, a oczy jego to, rozpromienione, to znowu omglone wzruszeniem, posiadały wyraz najgłębszego przekonania, gorącego nawet zapału, takiego samego zapału, z jakim przed kilku tygodniami, w ubogiéj izbie kupca, toczył on całkiem innéj treści rozmowę. Porwał go teraz wręcz przeciwny tamtemu krąg pojęć i zapalił go do zupełnie z tamtemi różnych postanowień. Być może, iż nowy zapał ten i nowe postanowienia nie posiadały w sobie większych, niż poprzednie, zadatków trwałości, niemniéj przecież zupełna dobra wiara, a nawet wielce energiczne przejęcie się własnemi słowami, przebijały się w spójrzeniu, postawie, dźwięku głosu, w całéj, słowem, powierzchowności młodego człowieka.
Stefan wysłuchał słów przyjaciela w zupełném milczeniu. Z razu wlepiał w niego wzrok zdziwiony, potém przestał na niego nawet patrzéć i, spuściwszy oczy, siedział zamyślony i nieruchomy.
— I cóż, Stefanie? co myślisz o wszystkiém, com ci powiedział?
Pytanie to Maryan zadał tonem, który usiłował uczynić żartobliwym, przebijała się w nim jednak żywa niecierpliwość. Jakkolwiek pewnym był słuszności tego, co wygłosił, to jednak z niepokojem oczekiwał odpowiedzi towarzysza.
— Myślę o tém — odpowiedział Sieciński — iż w twojéj postawie uosobione stoi w téj chwili przede mną wielce osobliwe zjawisko moralne. Jakto! kilka więc zaledwie tygodni pracy trudnéj i niemiłéj wystarczyło, abyś tak dalece zmienił swój sposób zapatrywania się, i w ogólności na życie ludzkie, i wyłącznie na twe własne położenie! Gdybyś powiedział mi po prostu: „nie podołam zadaniu, które przyjąłem na siebie w chwili zapału i uniesienia, nie wytrwam w trudach, które innemi wcale wydały się mi z blizka, niż wyglądały z daleka”, rzekł-bym, że przewidywałem to potrosze, że stało się to, czego lękałem się dla ciebie od początku próby, którą przebywałeś, i przez całe jéj trwanie. Ale zakładać na krzyż ręce niby z zasady, w skutek umyślnie powziętego postanowienia, z przekonaniem, że, czyniąc to, do czego kilka tygodni temu wstręt uczuwałeś, czynisz dobrze, słusznie i dla siebie pożytecznie, jest że to podobném? Miał-że byś być obłudnym, Marysiu, obłudnym względem mnie, albo i względem siebie samego?
— Nie! — z uniesieniem zawołał Maryś — na Boga, Stefanie, nie posądzaj mnie o rzecz tak brzydką i nieuczciwą, jak udawanie i obłuda! Ot widzisz, poznałem tylko w przeciągu tych kilku tygodni samego siebie, zrozumiałem jasno zdolności moje i skłonności. Nie jestem zdolnym do łamania i suszenia sobie głowy nad przedmiotami, które nie budzą we mnie zajęcia i zamiłowania. Cóż chcesz, snadź umysł mój z natury swéj potrzebuje nieograniczonéj swobody w wyborze przedmiotów, które nasuwają się jego badaniom, nie może na jednym z nich zatrzymywać się długo i wyłącznie. Jakże zresztą dowiedziesz mi, że dla umysłowego i moralnego rozwoju i udoskonalenia człowieka, lepiéj jest zasklepić się w badaniu jednego zakresu zjawisk i pojęć, niż dowolnie według natchnień chwili, obejmować różne ich działy, przechodzić od jednego przedmiotu do innego, na wszystko patrzéć, wszystko oglądać, niczemu nie oddając się na wyłączną własność. Swoboda, mój drogi, swoboda myśli, wolność wyboru, posłuszeństwo nie przymuszonym natchnieniom wewnętrznym, zadawalanie ciekawości wtedy, gdy ona sama przez się w nas powstaje: oto są żywioły, z których jedynie powstać mogą umysły wszechstronnie oświecone, wolne od pedantyzmu, oschłości, przyjemne i bezinteresowne. Co do mnie przynajmniéj, uczułem dobrze, że nie posiadam najmniejszego pociągu do zajęć umysłowych, które mają na celu zdobycie, lub powiększenie dobra materyalnego. Nie mogę wprządz się we wstrętną mi niewolę dlatego tylko, aby w przyszłości powiększyć moje majątkowe dochody. Swobodę myśli i zadowolenie serca przekładam nad wszelkie bogactwa, i całą duszą zgadzam się na owe powiedzenie mędrca-poety: „ten pan zdaniem mojém, kto przestał na swojém”.
Tą razą pomiędzy dwoma młodymi ludźmi panowała dość długa chwila milczenia.
Piérwszy przerwał ją Stefan.
— Tak — rzekł — wszystko, coś powiedział, Marysiu, brzmi pięknie, wzniośle, wspaniałomyślnie; zdaje mi się, że odgadłem już, zkąd wynikły w tobie myśli te, i ku czemu cię wiodą. Co do mnie, różnię się z dzisiejszemi twemi zdaniami najzupełniéj, mimo to, nie myślę wcale stawać przed tobą w roli apostoła i kaznodziei, ani przedsiębrać przekonywania człowieka, który, nim sam siebie w podobnie piękny sposób przekonał, musiał długi i zawzięty spór stoczyć z rozumem swym i sumieniem. Zadam ci jedno tylko bardzo proste i prozaiczne pytanie: w jaki sposób pogodzić potrafisz to, co nazywasz swobodą umysłu, z gwałtowną potrzebą, w jakiéj zostajesz, ratowania i podniesienia własną usilnością majątkowego bytu swego i swej rodziny?
— Zadałeś mi w istocie pytanie proste i krótkie — odpowiedział Maryś — odpowiem ci też również prosto i krótko: nie myślę wcale dokładać usilności żadnych ku podnoszeniu i ratowaniu naszego bytu majątkowego.
— Ślubujesz tedy dobrowolne ubóztwo. Zapewne, wspaniałe śluby te łatwe są do wykonania, gdy się zostaje w takiém, jak to, mieszkaniu, o kilka kroków od zasobnéj śpiżarni, kucharza, sporządzającego pasztety, i stajni, w któréj rżą konie cugowe. Ale uważ, mój drogi! za ścianami temi zimne wichry szumią, pasztety i surduty nie wyrastają z ziemi pod stopami ludzi, chléb łaskawy trudny do otrzymania, a otrzymany gorzko smakować musi.
Maryś zaśmiał się na-pół wesoło, na-pół niechętnie.
— Bierzesz rzeczy te z tragicznéj strony. Nie ślubuję bynajmniéj dobrowolnego ubóztwa, i nie spodziewam się wcale, abym kiedykolwiek potrzebował łaskawego chleba.
— W takim razie — podchwycił Sieciński — nieubłagana rzeczywistość stawia cię w sprzeczności z inném znowu twém założeniem. Postanawiasz być uczciwym i obiecujesz sobie zadowolenie serca, które, jak powiedziałeś, przekładasz nad wszelkie bogactwa. Tymczasem, ażeby, zachowując swobodę umysłu, i dowolne, a tak, według ciebie, uszlachetniające rozporządzanie się czasem i własnemi myślami, nie popaść w ubóztwo, na które nie rezygnujesz się wcale, musisz z konieczności położenia, w jakiem zostajesz, zacząć od ożenienia się z bogatą kobietą, któréj nie lubisz, i wyrzeczenia się téj, którą kochasz. Zostaniesz-że uczciwym, posiłkując się w kłopotach cudzém mieniem? Zyskasz-że zadowolenie serca, wyrzekając się téj cudownéj, niepospolitéj, zachwycającéj i t. d.
— Stefanie! — uroczystym nieledwie głosem wyrzekł Maryan — nie żartuj z przedmiotu, który dla sumienia mego jest świętością, a dla serca źródłem najdroższéj nadziei. Jakiemikolwiek były-by postanowienia moje w innych względach, nigdy, nigdy nie popełnię tego, co we własnych oczach okrywało-by mnie wstydem, co jest w krzyczącém sprzeciwieństwie z zasadami uczciwości i pojęciami męzkiego honoru. Jakto! ja miał-bym podtrzymywać i ulepszać byt swój mieniem kobiety, względem któréj nie żywię żadnych innych uczuć, prócz zwyczajnéj towarzyskiéj życzliwości? miał-bym, według trywialnego, lecz dosadnie rzecz malującego wyrażenia: osiadać na fartuszku niekochanéj przeze mnie żony! Nie znasz mnie jeszcze, Stefanie, jeśli mogłeś choć na chwilę przypuścić, że jestem zdolnym do popełnienia podobnej nikczemności, do przyjęcia na siebie podobnie poniżającéj roli. Nigdy nie uczynię tego, tak, jak nie odstąpię dobrowolnie szczęścia, które widzę przy boku kobiety, wzbudzającéj we mnie najżywsze uczucia miłości i czci. Odepchnięty chyba przez nią, odejdę, aby otrzymaną ranę serca ponieść w przyszłość, kończącą się tylko nad grobem; ale jeśli ona mnie przyjmie, wtedy, Stefanie, bez tych ksiąg, nad któremi siedząc dnie i noce, marzyłem tylko o niéj, i bez bogactw, które dać-by mi mogła wiedza, w tych księgach zawarta — będę szczęśliwym!
Wymawiając ostatnie wyrazy, Maryś powstał. Na twarzy jego malowało się znowu silne wzruszenie, policzki mu zapałały, czoło rozpromieniło się, w oczach zaświeciły łzy. Ale Stefan nie wydawał się wcale rozczulonym, tylko wyraz twarzy jego, smutny już trochę wprzódy, stał się nieco smutniejszym jeszcze i więcéj zamyślonym.
— A! — rzekł — w takim razie, przyszłość twoja, drogi Marysiu, wydaje mi się zagadnieniem wielce trudném do rozwiązania. Nie pojmuję jeszcze, w jaki sposób zdołasz pogodzić tak sprzeczne ze sobą okoliczności i wymagania, jakim sposobem wymożesz od twardéj rzeczywistości, aby praw swych ustąpiła błogim twym marzeniom.
— Poprzestanę na tém, co mam — krótko odpowiedział Maryan.
— Co znaczy?... — tonem pytania wymówił Stefan.
— Co znaczy — ciągnął młody Brochwicz — że z pomocą jakiéjkolwiek finansowéj ewolucyi, otrzymam od ojca mego przypadającą na mnie część dziedzictwa, lub choć-by tymczasem część tylko téj części, i środkami, tym sposobem nabytemi, urządzę sobie w jakiéj cichéj i pięknéj okolicy, exystencyą spokojną i szczęśliwą.
— Czy exystencyą tę oprawiłeś już w wyobraźni swéj w jakie ramki, z rzeczywistości wykrojone? W jakiéj formie, pod jaką nazwą urządzoną będzie ta exystencya? Rozumiem, że trudno ci nazwę tę wymienić... prozaiczną być musi...
— I owszem — odparł Maryś — prozą, która wiedzie do celów zgodnych z poezyą życia, nie brzydzę się wcale. Nabędę małą jaką posiadłość ziemską, albo wezmę w dzierżawę folwark niewielki, lecz przedstawiający warunki spokojnego i miłego życia.
— Rozumiem — rzekł z wolna Stefan — chatka w lesie...
— Nie żartuj z chatek w lesie, Stefanie! któż bowiem zaręczy, czy nie w tych jedynie, śnionych przez wszystkie piękne dusze,, a gardzonych przez świat dzisiejszy, obrazach ciszy, prostoty i poezyi, mieści się cała suma szlachetnego i niezmąconego szczęścia, daremnie poszukiwanego śród gwarnych i burzliwych przestrzeni! Nie będę wynurzał przed tobą wszystkich marzeń i nadziei, które powstały we mnie, bo, zostając jeszcze pod wpływem całkiem innych usposobień, nie pojął-byś, ile przywiązuję do nich wagi. Powiem ci tylko, że jeżeli piękna i szlachetna istota, ku któréj zwróciły się najlepsze i najgorętsze pragnienia mego serca, podzieli uczucia moje i marzenia, ta przyszłość, wyśniona przeze mnie, ta, jak nazwałeś ją, chatka w lesie, będzie przystanią, w któréj ukoją się wszystkie dotychczasowe niepewności moje i troski, w któréj ja i ona znajdziemy to, czego wy nigdy może gorączkową pogonią waszą nie dościgniecie: szczęście niewinne i gorące jak łono natury, na którém żyć ono i rozwijać się będzie.
Stefan milczał chwilę, potém westchnął i, przesuwając dłoń po schmurzoném czole, powstał z miejsca i rzekł:
Ja i ona, i... nikt więcéj! Sielanka, snująca się na łonie natury... Na świecie burze huczą, wspaniałe gmachy w gruzy padają, pod ruinami giną ciał i dusz tysiące, jęki napełniają przestrzeń, nad którą niedola rozpościera czarną chorągiew zniszczenia i żałoby, światu gmachów nowych, myśli, serc, rąk działających trzeba — cóż ztąd?... ja i ona mieszkamy w chatce leśnéj... cicho nam, ciepło, wygodnie i rozkosznie, a choć czasem i nudno trochę, to jednak pięknie bardzo, cnotliwie i błogo, gdy: pod gęstym krzaczkiem w miłéj siedząc parze, czuły pastuszek nuci na fujarze!” Śliczny obraz doprawdy i zupełnie niepodobny do tego, jaki przedstawia gorączkowa prozaiczna gonitwa, odbywana śród burzliwych przestrzeni przez nizkie dusze i małe umysły, które wyobrażają sobie, że, oprócz rozkosznego łona natury, jest jeszcze zbolałe i zakrwawione łono społeczności, że, oprócz poezyi kwiatów i słowików, istnieje na ziemi wielka poezya prozy, poezya pracy, obowiązku, cierpienia i tworzenia...
Słowa te młody kupiec wymówił z niezwykłém sobie uniesieniem, z oddźwiękiem żalu i goryczy w głosie. Maryan słuchał go ze schyloną głową. Nie znać było, aby słowa towarzysza wzbudzały w nim gniew, lub obrazę, i owszem, pewne tajone zmieszanie przesunęło się po rozpromienionéj i tryumfującéj przed chwilą jego twarzy. Stefan milczał chwilę, potém rzekł spokojniejszym już głosem:
— Przebacz mi, Marysiu, otwartość, z jaką zdanie moje wyrażam, a zbyteczną może szorstkość słów moich przypisz temu, że odwykłem od pięknych form mówienia, i że, sprzyjając ci szczerze, czuję się w téj chwili głęboko zasmuconym. Tak tedy dawne pragnienia twe i postanowienia do szczętu zniknęły przed nowemi. Ale... pozwól, abym ci zadał jeszcze jedno pytanie. Gdy tak, jak marzysz o tém, usuniesz się od świata walczących i działających, co stanie się z rodziną twoją, a raczéj z majątkowym jéj bytem, który w znacznéj mierze warunkuje zacność i szczęście jéj przyszłości, a którego poprawie i zapewnieniu podołać nie może, jak to sam wyznał przed tobą, twój ojciec?
Maryś uczynił widoczne wysilenie, aby ukryć ogarniające go, większe jeszcze niż wprzódy, zmieszanie.
— No, — rzekł — nie jest z tém jeszcze tak źle, jak wyobraża sobie mój ojciec, jak ja sam wyobrażałem niedawno. Bądź co bądź, jesteśmy jeszcze dość majętni... zawikłane dziś stosunki uregulują się jakoś... ludzie oswoją się z nowemi urządzeniami i wymaganiami. Mój ojciec może znaleźć biegłego agronoma, energiczniejszego rządzcę, który podniesie z upadku gospodarstwo brochowskie... powinni zaprowadzić u siebie większą oszczędność... siostra moja wkrótce, jak mniemam, wyjdzie za mąż, a więc zmniejszą się i wydatki, jakie pociąga za sobą pobyt w domu panny na wydaniu... zresztą jeden z młodszych braci moich dorasta, za parę lat będzie już prawie dojrzałym mężczyzną, i bardzo być może, iż okaże się zdolniejszym ode mnie do zastąpienia ojca w czynnościach gospodarskich i w interesach. W każdym razie stanie się to, co stać się ma... czém-że jest wola pojedynczego człowieka wobec wyższych wyroków, rządzących losem społeczeństw i jednostek? Wprawdzie sam kiedyś uważałem walkę i męztwo, jako siły możne przeciwko nieprzyjaznym wypadkom życiowym, ale po dłuższém zastanowieniu się pomyślałem, że kto wié? czy rezygnacya i pokora nie są stosowniejszemi cnotami dla człowieka, który, bądź co bądź, jest istotą słabą, wyrokom panującym w górze i plątaninom dziejącym się na ziemi poddaną?...
Uśmiech mimowolny, nie dający się ukryć, ani powstrzymać, przewinął się po ustach Stefana.
— Wielki Boże! — zawołał — cóż to za niesłychane nagromadzenie sofizmatów! Do wszystkich tych, które słyszałem już wprzódy, przybył jeszcze jeden w postaci fatalistycznéj teoryi spuszczania się na wyroki, panujące w górze; z wielkim argumentem sielanki o dwóch sercach połączyło się wychwalanie dwóch cnót, w takiém zastosowaniu milion razy od wszystkich na świecie grzechów niebezpieczniejszych: rezygnacyi i pokory. O, mój Marysiu! jakąż zręczną i przebiegłą komedyą własny twój rozum odegrał przed tobą...
— Dosyć Stefanie — z uniesieniem przerwał Maryś — wiem dobrze wszystko, co myślisz i cobyś mi chciał powiedziéć w téj chwili. Leniwstwo, samolubstwo, apatya: oto wyrazy potępienia, któremi wy, ludzie dzisiejsi, okrywacie wszystkich, niechcących razem z wami oddawać się w poddaństwo cyfrze i interesowi, szukających szczęścia w samych sobie, nie w zewnętrznym świecie, a cnoty w pokorném wyznaniu własnéj słabości, nie w pyszném przebijaniu murów głowami. A! cóż robić? żałuję, że nie mogę stanąć przed tobą w postaci bohatera nowego kroju, ale nie czuję się dość mądrym, ani dość silnym, aby sięgać po wydatne jakieś miejsce w społeczeństwie, i obiecywać sobie, że wywrę na nie dobroczynne jakieś wpływy. Nie jestem ani tak wielkim panem, ani tak ubogim nędzarzem, abym mógł darowywać losowi najpiękniejsze dni swego życia, lub ciężkiemi taczkami, od których krwawią się ręce, ściągać kamienie pod budowę przyszłości. Niech inni upędzają się za rolą zbawców społeczeństwa, lub reformatorów ludzkości. Odstępuję im wszelkie zaszczyty, wawrzyny, wojenne zdobycze i pyszne zadowolenia. Dla mego sumienia i serca dość będzie, gdy zostanę uczciwym i szczęśliwym. |
— Tak — z cicha i w zamyśleniu wymówił Stefan — odwieczna historya umywających sobie ręce Piłatów, kasztanów wyciąganych z popiołu cudzemi rękoma, fatalizmów, stawianych jako parawany do zasłonięcia sennéj postawy ludzi...
Umilkł i długą chwilę milczeli oba. Maryan przechadzał się po pokoju powolnym krokiem, z czołem lekko schmurzoném. Kiedy niekiedy jednak uśmiechał się nieznacznie, jakby prowadził z samym sobą tajemną rozmowę, któréj wyniki pocieszały go, uspokajały, i nawet napełniały uczuciem pewnego tajemnego tryumfu. Po chwili stanął przed Stefanem i, patrząc na zamyśloną twarz towarzysza, pełnym swobody głosem wymówił:
— I cóż, kochany Stefanie, przyszedłeś do mnie, jakeś sam wyznał, zmęczony trochę i smutny, a ja rozmową swoją zasmuciłem cię bardziéj jeszcze; nie prawdaż? Cóż robić? mój drogi, nikt na świecie nieomylnym nie jest. Nie powinno cię tedy tak bardzo zasmucać, że omyliłeś się w sądzie twym o mnie...
— Bynajmniéj nie myślę o własnéj swéj omylności, lub nieomylności — odparł Stefan — ale.. takiém już jest usposobienie moje, że wobec pewnych wypadków i widoków obojętnym pozostać nie mogę. Odłogiem leżące grunta, przedwcześnie zeschłe drzewa, zmarnowane godziny, niedokształcone charaktery, zaniedbane zdolności i spełzłe na niczém dobre chęci budzą we mnie zawsze smutek głęboki.
W czasie gdy Stefan mówił, Maryś chodził znowu po pokoju, ale daleko szybszym i mniéj równym krokiem, niż wprzódy; uprzedni uśmiech zniknął téż bez śladu z jego twarzy. Był on znowu niespokojnym i wzburzonym, chwiejny umysł jego uginał się pod surowemi słowami przyjaciela, w najdalszéj głębi istoty jego poczynały znowu odzywać się głosy niedawno jeszcze do milczenia zmuszone, wstrząsały spokojem, który wyrobił w sobie, i przywodziły mu do głowy myśli, które był od siebie odegnał. Niepewność ta przecież i wewnętrzne zachwianie się trwały krótką tylko chwilę. Promienie lampy, wnikając przez drzwi otwarte do gabinetu, oświetlały tę część pokoju, w któréj znajdowało się biurko z rozrzuconemi na niém i wkoło niego stosami ksiąg zmiętych, w szarą bibułę oprawnych, z dala już bijących w oczy wielkiemi, czarno wydrukowanemi tytułami, obok których, jakby na urągowisko, połyskiwały i migotały romantyczne godła, paciórkami i jedwabiami wyszytych zakładek. Maryś patrzał chwilę na smutne ruiny chińskiego muru, upstrzone pamiątkami wesołéj przeszłości, potém przeniósł wzrok na inną część pokoju, zanurzoną w głębokim cieniu, i tam śród dwóch smug srebrnych, utworzonych na ścianie melancholijném światłem lampy, zobaczyć musiał owe piękne obrazy, które od kilku dni i nocy napełniały sny jego i czuwania. W obrazach tych figurowała ustroń, oddalona od gorączkowéj pogoni za zarobkiem i dorobkiem, i całym urokiem swym jaśniała twarz kobiety, ku któréj pociągały go niecierpliwe pragnienia i tęsknoty... Odwrócił się od na-pół ciemnego gabinetu, w którym twarda rzeczywistość pod postacią brzydkich, pękatych, szarych i ciężkich ksiąg, ścierała się przed jego oczyma z błogiém marzeniem, przemienioném siłą wyobraźni w obraz ponętny; postąpił kilka kroków ku Stefanowi, który patrzał na niego z niepokojem i oczekiwaniem; rzucił się na najbliżéj stojący fotel i, obie ręce przesuwając pomiędzy gęstwiną włosów, zawołał, jakby w odpowiedzi na wewnętrzne jakieś pytanie:
— Nie! inaczéj już być nie może!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.