Rodzina de Presles/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
JERZY I MARCEL

Jedna sześćdziesiąta część minuty żądanej przez garsona jeszcze nie upłynęła, kiedy kapitan inżynieryi, najmujący część stołu Nr 8, wstał, i zapiąwszy pendent swej szabli, opóścił salę restauracyi.
Młody oficer z pośpiechem zajął miejsce opuszczone przez kapitana.
W takim tłoku o jakim staraliśmy się dać pojęcie, nie można było myśleć o posiadaniu całego stołu, choćby nie wiedzieć jak małego, wyłącznie dla siebie. Porucznik więc był zmuszony wcisnąć się pomiędzy dwóch panów, których łokcie stykały się z jego łokciami z obu stron w sposób dość niewygodny; — lecz czyż w przeddzień wojny, nie było właściwem krzyknąć wesoło: A la guerre connne à la guerre!...
Nie będziemy się zajmować sąsiadem z prawej strony, młodziutkim podporucznikiem szaserów, zaledwie wyszłym ze szkoły wojskowej, który wydając garsonowi rozkazy, starał się zgrubiać głos swój niemal dziecinny, w sposób bardzo zabawny.
Sąsiad zaś z lewej strony, przeciwnie, będzie dla nas przedmiotem specyalnej uwagi.
Był to piękny młodzian trzydziestoletni, ubrany z prostotą a zarazem elegancyą, korzystnie podnoszącą jego postać wysmukłą i pełną wdzięku. Jego błąd włosy z popielatym odcieniem, zaczesane w pukle według mody ówczesnej i jedwabista broda ułożona na kształt wachlarza, jasno wskazywały, że nie należał do armii. Na stole obok rękawiczek, leżała cienka szpicróta z nerwu nosorożca, której złota gałka, przepysznie grawitowana, prawdziwym była klejnotem z powodu artystycznego wykończenia.
Młody ten człowiek, z wielkiem zajęciem przebiegał okiem szpalty dziennika National. Nie równie więcej zdawało się go to zajmować, aniżeli potrawy stawiane przed nim kolejno przez garsona, których zaledwie dotykał.
— Panie — rzekł do niego porucznikm sakujący z bardzo wtąpliwem zadowoleniem zmysłów, pierwsze łyżki, klasycznej zupy prowansalskiej zwanej bouilla-baisse, — kiedy skończysz pan czytać dziennik, może zechcesz być tyle uprzejmym, aby mnie go pozwolić.
— Bardzo chętnie, mój panie, — odpowiedział blondyn, zatapiając się na nowo w czytaniu.
Po kwadransie skończył czytać nareszcie, i liberalny dziennik przeszedł do rąk porucznika, który biorąc go, podziękował skinieniem głowy.
Młody człowiek o jasnych włosach, dał znak ręką.
Garson podbiegł i stanął przed stołem w pozycyi znaku zapytania.
— Poproś do mnie pana Loustalot, rzeki młodzieniec.
Pan Laustalot, nie wielki pulchny człowieczek, o czerwonych świecących policzkach, ubrany poprawnie, we frak, czarne pantalony i biały krawat, był właścicielem restauracyi.
Szybkość z jaką podbiegł, i uniżony sposób w jaki zgiął kark do pokornego bardzo ukłonu, aż nadto był jasnym dowodem, że miał do czynienia z jednym ze znaczniejszych swych klientów.
— Oto jestem na rozkazy pana Jerzego... — rzekł słodkim głosem i tonem uległym. — Ośmielam się mieć nadzieję, że pan Jerzy nie uskarża się na usługę ani na smak jakiej potrawy?...
— Bynajmniej, Loustalocie.
— Wino Lamalgue zaledwie jest napoczęte... — czyżby przypadkiem pan Jerzy?...
Młody człowiek przerwał restauratorowi:
— Wino Lamalgue, jest wyborne, — jeśli mało go piłem to dla tego, że mało miałem pragnienia... — Nie o to mi chodzi Loustalocie....
— A o cóż więc, panie Jerzy?
— Czy znasz ostatnie nowiny?
— Jakie nowiny, panie Jerzy?
— O ucieczce dziś rano....
— Wiem tylko to co wszyscy wiedzą w mieście, to znaczy, że dotychczas nie ma nic nowego co do tej ucieczki....
— Jakto, czyż nie udało się złapać ani jednego z pięciu galerników?...
— Niestety, nie!... a jednak przeszukano wszystkie zakąty, portu, warsztatów, arsenałów,... zrewidowano wszystkie podejrzane domy Tulonu i przedmieścia. Robiono obławy w okolicach....
— I nic?...
— Nic a nic! nawet najmniejszej wskazówki....
— Do licha! Loustalocie, to wcale nie wesoło, zwłaszcza dla tych, co teraz mieszkają w bastidach i willach okolicznych!
— A szczególniej dla pana panie Jerzy...
— Oh! ja nie mam się czego obawiać.... wiadomo wszystkim, że mam ludzi przy sobie a dom mój jest prawdziwym arsenałem....
— To prawda! — nie dobrze by wyszedł ten coby ośmielił się pana zaczepić w pańskim domu, panie Jerzy!... Łotry z pewnością nie wynieśli by całych kości... he, be!
— Dla tego też nie obawiam się... — lecz mieszczanie mieszkający z żonami i dziećmi, spokojne pędzący życie, — drobni właściciele, ci są w prawdziwem niebezpieczeństwie!...
— Cała żandarmerya jest na nogach...
Młody blondyn wzruszył ramionami.
— Żandarmerya!... — zawołał. Przybywa ona zawsze aby skonstatować zbrodnię, a nigdy ażeby jej przeszkodzić! Nie jest to zresztą jej wina.... — Nie można zgadnąć, że kradzież lub morderstwo ma być spełnione w tem lub innem miejscu....
— Doskonale wyrozumowane, panie Jerzy... — Pozwól pan jednak powiedzieć sobie, że mniej jest powodów do niepokojenia się, aniżeli zdaje się pan przypuszczać....
— Jakim sposobem?...
— Powszechnie sądzą, i takiem jest i moje własne przekonanie, że tych pięciu zbiegłych galerników nie ma ani w mieście, ani w okolicy...
— Gdzieżby więc się podzieli?
— Na pełnem morzu, w statku, który im dał schronienie i którego majtkowie niewątpliwie byli z nimi w porozumieniu...
— Być to może Loustalocie, ale pytam się ciebie, coby u dyabła robili na pełnem morzu?
— Prawdopodobnie oczekują nocy, aby wylądować na jakim odludnem miejscu brzegu, co najmniej o pięć lub sześć mil, zkąd,... W interesie ich leży, aby nie być natychmiast napowrót schwytanym, oddalić się od Tulonu jak tylko można najprędzej.
— Być może masz słuszność Loustalocie... — jesteś rozsądnym człowiekiem.
— Pan Jerzy pochlebia mi!...
— Nie. na honor... — mówię to co myślę... — Pragnę abyś się nie mylił, — jeżeli ci bandyci zbiegli, aby więcej tu nie powrócić, lub przynajmniej po wrócić w kajdanach na nogach i rękach, — szczęślwej drogi!
— Pan Jerzy nie ma nic więcej mi do rozkazania?
— Nic więcej... — Ale, każ mi podać kawy, i przyślij rachunek....
— Czy pan Jerzy powraca dziś wieczór do willi?
— Koniecznie... — Moi ludzie, których tam zostawiłem, słyszeli zapewne pięć alarmowych wystrzałów... — jeśli bym nie powrócił na noc, wyobrażaliby sobie, że zostałem zamordowany na drodze, a zresztą umieraliby ze strachu i na własny rachunek.... A przytem mam w willi dość wielką liczbę, przedmiotów pewnej wartości, nad któremi chcę sam czuwać...
— Ale przynajmniej pan Jerzy, nie pojedzie sam? Noc właśnie się zapada, — i rozsądek....
— Bądź spokojnym Loustalocie... mój kamerdyner Dominik towarzyszy mi.... Jest to stary żołnierz, — zuch z którym nie łatwo by sobie poradzili....
Loustalot oddalił się, aby przysłać młodemu człowiekowi, którego jak słyszeliśmy nazywał panem Jerzym, kawę zażądaną, którą mu wkrótce przyniesiono w porcelanowej białej filiżance ze złotemi prążkami.
Porucznik zamiast czytać National, gniótł go w ręku z roztargnieniem, przysłuchując się z pewnem zainteresowaniem poprzedniej rozmowie. — Od kilku godzin o niczem innem nie słyszał jak tylko o zbiegłych galernikach, i obecność w te okolicy tych pięciu szatanów urwanych z łańcucha, sprawiała mu wzruszającą ciekawość, podobną do tej jakie; doświadcza uważny widz przysłuchujący się pierwszym scenom porywającego dramatu, tajemnicza ekspozrycya którego, obiecuje wiele rozmaitości i wzruszeń.
Być może zresztą, zainteresowanie się jakie obudzało w nim wszystko co się tyczyło, ucieczki galerników, było rodzajem przeczucia gdyż ta ucieczka — rzecz dziwna! — miała — jak to wkrótce zobaczymy — straszny wywrzeć wpływ, choć nie bezpośredni, na całe jego życie.
Obiad jego miał się ku końcowi, zawołał garsona i zapytał go:
— Czy nie wiesz czasem, gdziebym mógł wynająć konia?
— Wiem panie, bardzo dobrze... Maneż znajduje się o dwieście kroków ztąd, i można tam dostać wybornych koni na przejażdżkę....
— Bądź tak grzeczny i poślij do maneżu uprzedzić, ażebym miał do mego rozporządzenia na pół godziny konia osiodłanego i okiełznanego?
— Natychmiast panie
— Słowo jeszcze, proszę cię... czy mógłbyś mi wskazać drogę, do willi Labardès?
— Ah! panie, co do tego to nie... — nie jestem z Talonu:... ale oto gospodarz, który będzie mógł pana z pewnością objaśnić.
Loustalot słysząc, że o nim mowa, zbliżył się.
Porucznik powtórzył pytanie.
— Willa pana barona Antydesa de Labardès? rzekł restaurator, drapiąc się palcem w czoło. — Tak jest panie, słyszałem o niej.... — Wiem, że leży on o półtory mili ztąd, lub coś koło tego... lecz nie mogę pana objaśnić w której to stronie....
— Otóż to wiadomości nie grzeszące dokładnością! rzekł oficer uśmiechając się.
— W tej chwili młody człowiek o jasnych włosach, którego nazywać będziemy Jerzym, zabrał głos.
— Panie, — rzekł do porucznika, przebacz mi że zadam mu jedno pytanie, nie mając zaszczytu być mu znanym....
— Czy masz pan zamiar udać się dziś jeszcze do willi Labardês?...
— Tak jest panie, taki jest mój zamiar....
— Noc już zapada, i niewątpliwie zabłądzisz pan ze dwanaście razy, zanim tam przy będziesz, chyba jeżeli weźmiesz pan przewodnika.
— Tam do dyabła!
— Ale mogę uczynić panu pewną propozycyą, która, jeśli uznasz za stosowne ją przyjąć, usunie natychmiast wszelkie trudno ci....
— Propozycyą pańska z góry jest przyjętą, i to z wielką wdzięcznością.... Jakaż ona jest, jeśli łaska?...
— Ja sam mieszkam w willi położonej w niewielkiej odległości, od willi barona de Labardès... może więc zechcesz jechać razem ze mną, i mnie wziąść za przewodnika.... — Czy to panu dogadza?...
— Ah! panie, zawstydzasz mnie!
— A więc rzecz ułożona.
— Tak jest, nie wiem prawdziwie jak mam panu podziękować....
— Dajże pan pokój! nie zasługuje to na podziękowanie! Ale teraz jeszcze jedna rzecz: niepotrzebujesz pan posyłać po konia do maneżu.
— Jak to?
— Mam tu konia... każę memu kamerdynerowi nocować w Tulonie, i weźmiesz pan klacz, na której on jeździ, jest to przepyszne zwierzę pół-krwi, tysiąc razy lepsze od szkap z maneżu....
— Ależ doprawdy, obawiam się nadużyć...
— Nadużyć czego?... — Pomiędzy młodymi ludźmi czyż wypada robić ceremonie?... Oddaję panu dziś wieczór małą usługę.... któż wie, czy jutro lub pojutrze, nie będziesz pan miał sposobności toż samo dla mnie uczynić?...
— Jutro byłoby to jeszcze możliwe chociaż mało prawdopodobne, — lecz pojutrze to całkiem co innego....
— Dla czego?
— Ponieważ pojutrze z rana, siadam na okręt....
— Bierzesz pan udział, zapewne, w wyprawie do Afryki?
— Tak panie.
— A na jakim statku, przeprawiasz się pan?
— Na Dydonie.
— Ah! — rzekł Jerzy wzdychając — jesteś pan szczęśliwy, panie, bardzo szczęśliwy!! — Jesteś żołnierzem!... jedziesz na te chwalebne niebezpieczeństwa... — Jedziesz jako porucznik... — kto wie, powrócisz może kapitanem i dekorowanym!!...
— Albo kaleką! — dodał oficer śmiejąc się.
— To mniejsza... — Piękne są rany zadane kulą wroga!! — Ah! chciałbym być na pańskiem miejscu!...
— Masz pan zamiłowanie do życia wojskowego?...
— Tak jest, — do życia czynnego. pod namiotem i na polu bitwy....
— Cóż więc panu przeszkadza, poświęcić się karyerze wojskowej?
— Wiele rzeczy... — między innemi jedna... Będąc jeszcze bardzo młodym, miałem nieszczęście znaleść się bogatym....
— Nieszczęście, z którem się łatwo pogodzić! — przerwał porucznik z uśmiechem.
— Bezwątpienia, a pomimo to nieszczęście było rzeczywiste.... — Osiemdziesiąt tysięcy liwrów renty w osiemnastym roku, skazuje młodzieńca na próżniactwo, pociągające za sobą z konieczności szaleństwa, i mnóstwo głupstw.... — Zresztą powtarzam panu, żołnierskie życie entuzyazmowało mnie w obozie i na polu bitwy, lecz życie w koszarach i garnizonach, mało wzbudzało we mnie sympatyi.
— Ah! panie, — zawołał porucznik z przeświadczeniem; — jak ja pana rozumiem!...
— A więc jesteś pan mego zdania?
— W zupełności....
— Dowodzi mi to aż nadto, że mam słuszność... o czem zresztą nigdy nie wątpiłem....
— Co do tego jednakże — rzekł porucznik — przychodzi mi do głowy pewna myśl...
— Cóż to za myśl?...
— Ponieważ wojna pana tak nęci, dlaczego nie miałbyś przyjąć w niej udziału, w charakterze ochotnika wyprawy Algierskiej?... Słyszałem w Marsylii, że wielu młodych ludzi, w najpiękniejszych znajdujących się pozycyach, ma połączyć się z armią, wsiąść z nami na okręta, i brać udział w kampanii, jako amatorowie.
— Oh! myślałem już o tem nieraz, i być może istotnie zdecydowałbym się spróbować na panach Beduinach jak daleko niesie moja myśliwska fuzya angielska Joel’a Montona.
— A więc panie jeżeli kiedykolwiek zamiar ten przyprowdzisz do skutku, — czego pragnę serdecznie — pozwól mi mieć nadzieję, że zdarzy mi się sposobność okazania panu w Afryce całej mej wdzięczności za usługę, którą oddajesz mi dziś wieczór.... Oto moja karta.... — Wizyta pana pod ramami Algieru uczyni mnie bardzo szczęśliwym....
Młody blondyn skłonił się z uprzejmą grzecznością, i wziął z miną zadowoloną kąrtę, którą mu podał oficer, i przeczytał:

MARCELI de LABARDÈS
Porucznik 17-go liniowego pułku.

— Nie potrzebuję pana zapytywać, — rzekł Jerzy, — czy jesteś krewnym mego szanownego sąsiada barona de Labardès... — Jesteś pan zapewnie jego synowcem, gdyż nie sądzę aby miał syna....
— Istotnie jestem jego synowcem, — odpowiedział porucznik, — syn młodszego jego brata. — Czy znasz pan mego stryja?...
— Tylko z widzenia. — Mam zaszczyt witać go kiedy się spotykamy, lecz nie robi on na moją korzyść wyjątku od swych zwyczajów odosobnienia się, których się trzyma z nadzwyczajną ścisłością.... Pański stryj, nie lubi świata, żyje samotnie; — nikogo nie odwiedza i nieprzyjmuje też nikogo... Co dzień, jeżeli jest ładna pogoda, odbywa jednogodzinny spacer piechotą, albo na swym koniu pirenejskim, i ta przechadzka zdaje się być jedyną jego rozrywką. — Czy oczekuje pańskich odwiedzin?
— Tak... — wie że mam spędzić u niego cały dzień jutrzejszy... chociaż być może, że moje przybycie dziś wieczór, zastanowi go cokolwiek....
— Niespodzianka przyjemna na którą się skarżyć nie powinien!... — Ale jakim się to u licha dzieje sposobem, żeś pan nie znasz drogi do willi Labardès?
— To rzecz bardzo prosta. — Jestem w Prowancyi poraź pierwszy... — stryja mego widziałem tylko cztery razy w życiu, i zawsze albo w Paryżu, albo u mego ojca, w Normandyi....
— Ależ to wyborne, — zawołał młody blondyn — prawdziwie niewiem gdzie miałem głowę!... — Teraz dopiero spostrzegam się, że pana wypytuję w sposób najbardziej niedyskretny i męczący!... — Uczyniłeś mi pan zaszczyt powiedzieć swoje nazwisko... a nie wiesz pan kto ja jestem.... — Przedstawię się więc sam panu, i to nie będzie długo trwało, gdyż mało mam tytułów do wymieniania, jakiejkolwiek byłyby one natury.... — Nazywam się Jerzy Herbert... — Jestem bardzo bogaty, niczem się nie zajmuję, i dość często się nudzę. — Mam wielu przyjaciół, z zapałem wysławiających mnie jako najlepszego chłopca w święcie, ponieważ w chwilach kłopotu, nie daję się długo prosić o dwadzieścia pięć ludwików, i tyle jestem dyskretny, że się nigdy o nie nie upominam.... — Mam lat trzydzieści i obyczaje bezżennego zwolennika decorum, który myśli, że cokolwiek wcześniej lub później, przyjdzie mu zakończyć tragicznie... innemi słowami ożenić się... Teraz kochany panie de Labardès, znasz mnie tak doskonale, jak gdybyśmy nie rozłączali się przez całe życie... — Moje winy względem pana są już naprawione, i pozostaje nam już tylko puścić się w drogę, jeżeli pan chcesz przybyć do stryja, przed godziną, o której zwykle kładzie się spać, gdyż mówił mi jego lekarz, będący także i moim, że kładzie się do łóżka, punktualnie o godzinie dziewiątej....
— Jestem na pańskie rozkazy... — odpowiedział Marceli.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z restauracyi i skierowali się ku najpiękniejszej ulicy, w najarystokratyczniejszej stronie miasta położonej.
Jerzy Herbert, zatrzymał się przed wspaniałym pałacem, którego fasada, w stylu odrodzenia, ozdobioną była wytwornemi rzeźbami. — Rozkoszne budowle ulicy Jean Goujon na polach Elizejskich, mogą jedynie dać wyobrażenie o jogo piękności.
— Do kogóż mnie pan prowadzisz? — zapytał Marceli de Labardès, widząc swego towarzysza biorącego za rzeźbiony młotek bramy wjazdowej.
— Ależ do mnie... — odpowiedział Jerzy, — jest to mój dom miejski. — Ztąd weźmiemy konie.
Służący ubrany w liberyę fantastyczną, lecz bardzo elegancką, otworzył bramę.
— Dominiku, — zapytał go młody człowiek, — czy konie gotowe?
— Tak panie, pozostaje tylko okiełznać je.
— To dobrze. — Będziesz tu spał tej nocy. — Ten pan mi towarzyszy... włóż na klacz jedno z mych siodeł.
— Dobrze panie.
— Mój przyjacielu, — rzekł Marceli do lokaja idącego ku stajni, — zobowiążesz mnie bardzo dodając olstry do siodła konia na którym mam jechać....
— Olstry! — powtórzył Jerzy śmiejąc się, — a to poco, mój Boże!...
— Ponieważ mam w kieszeniach dwa pistolety. A nic na świecie tak nie zawadza w jeździć, i byłbym bardzo szczęśliwy pozbyć się ich.
— Słyszałeś Dominiku?...
— Tak jest panie, Służący odszedł.
— Zresztą, — dodał Marceli, — podczas gdy — zbiegli galernicy włóczą się po świecie, zdaje mi się dość rozsądnie być uzbrojonym....
— Prawda, rzeczywiście masz pan słuszność. — Zapomniałem zupełnie o tych łotrach.... Gdybym także wziął pistolety? Co pan o tem myślisz?
— Myślę, że ta ostrożność; może stać się pożyteczną....
Jerzy namyślał się przez chwilę.
— Oh! na honor, rzekł nakoniec, porzucam ten zamiar.
— Dla czego?....
— Trzebaby dodawać olstry i do mego siodła, — a po nic należałoby wchodzić na pierwsze piętro, — nabijać pistolety. — to wszystko zrobiłoby nam zbyt wiele kłopotu, i straty czasu... — zresztą wystarczy że pan będziesz uzbrojony... — Założyłbym się chętnie o sto tysięcy przeciw jednemu, że sposobność użycia broni nie nastręczy się... — Tak jak słusznie zauważył Loustalot, który jest dość sprytny, że zbiegli galernicy, muszą być teraz bardzo daleko od Tulono, — jeżeli nawet nie są już schwytani. — Niewątpliwie ci bandyci nie są tak głupi, aby zostawać w pobliżu paszczy wilka!... A nakoniec, nigdy w życiu, jeżeliby przypadek postawił ich na naszej drodze, nie przyjdzie im do głowy tak śmieszna fantazya, żeby zaatakować ludzi jadących konno... — Możemy więc puścić się w drogę, bez najmniejszej obawy.... — Zaręczam, że cało przybędziemy do portu!...
W tej chwili odgłos podkutych kopyt końskich rozległ się po bruku dziedzińca, i lokaj Dominik ukazał się, trzymając dwa konie.
Marceli rzucił zachwycone spojrzenie na te wspaniałe rumaki, których doskonałość kształtów, ostatnie błyski zmroku pozwalały jeszcze ocenić.
Wierzchowiec Jerzego Herberta, był to koń rasy berberyjskiej czystej krwi, mlecznej białości. — Grzywa jego i ogon wyglądały jak jedwabiste kędziory pięknej kobiety. — Sieć krzyżujących się żyłek rysowała się czysto pod delikatną tkanką skóry.
Auglo-normandzka klacz przeznaczona dla Marcela, mniej może miała dystynkcyi, z jej maścią czarną i błyszczącą jak skrzydło kruka; było to jednakże zwierzę wielkiej piękności i znacznej wartości.
Porucznik pozbył się pistoletów włożywszy je do olstrów, i wskoczył na grzbiet klaczy z lekkością i dokładnością doskonałego jeźdźca.
Jerzy Herbert ze swej strony również dosiadł konia.
Oba konie przebierały w miejscu nogami niecierpliwie.
Dominik otworzył bramę i obaj młodzieńcy wyjechali z pałacu.
— Jedziemy na lewo, — rzekł Jerzy do Marcela. — Musimy jechać wzdłuż wybrzeży, aby wydostać się z miasta na przedmieście.
Pozwólmy oddalić się młodym ludziom, których odnajdziemy wkrótce, i poprosimy czytelników, aby nam towarzyszyli gdzieindziej, uprzedzając ich w każdym razie, że znajdą się w bardzo złem towarzystwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.