Rodzina de Presles/Tom I/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
BIAŁY DOM.

Nowy kawał czasu kilkomiesięczny ubiegi znowu.
Kapitan Marceli de Labardès opuścił ku niemałej swej uciesze dowództwo blokhauzu i powołany został do służby daleko czynniejszej.
Otrzymał zlecenie kierowania rekonesansami, wysyłanemi w głąb kraju i zdano nań służbę eskortowania wraz z swą kompanią oficerów sztabu głównego, delegowanych do zdejmowania planów i ułożenia mapy całego Algieru.
Egzystencya ta, pełna niebezpieczeństw, ruchu, rozmaitości, to życie tułacze i awanturnicze szczególniejszy miały urok dla młodego człowieka.
Pewnego dnia, wytykanie jakiejś drogi zawiodło oddziałek o jakieś dziesięć czy dwanaście mil od Algieru, to jest już w kraj najzupełniej wrogi.
Na wszystkich punktach sygnalizowano obecność oddziałków arabskich, niosących mord i zniszczenie, a kręcących się tu bezustannie tak jak to krążą zgłodniałe szakale, wokoło naszych przednich straży i forpoczt naszej armii.
Prace podjęte miały tu potrwać z tydzień przeszło. Marceli, chcąc uniknąć, aby mu codnia nie padało po kilku ludzi od kul arabskich u biwakowych ogni, postanowił, że należałoby gdzieś w okolicy wyszukać sobie miejscowości, w której możnaby rozłożyć obóz, która mogłaby służyć zarazem za militarną pozycyę a i dawać kompanii, którą komenderował, pewność, o ile można zupełną, że nie zostanie napadniętą z nienacka.
Skutkiem tego z jakich dziesięciu ludzi, pod dowództwem sierżanta, którego już znamy, wysłanych zostało na zwiady z poleceniem wynalezienia odpowiedniej pozycyi.
Po godzinie jakiejś może powrócił ten oddziałek.
— A cóż, sierżancie? — spytał Marceli.
— Kapitanie, odkryliśmy jak to mówią srocze gniazdo...
— Cóż to jest to twoje gniazdo?
— Domek biały, kapitanie, wcale niczego i taki czysty, jak z przeproszeniem twarz moja....
— Gdzież leży ten domek?...
— O małe ćwierć milki ztąd, na lewo; otoczony on jest gaikiem palm i drzew owocowych wszelkiego rodzaju.... Nie duże to ale takie ładniutkie jak nasza wieśniaczka, kiedy włoży najlepszy swój czapeczek, idąc na tańce....
I sierżant, zadowolniony z swego porównania, podkręcił wąsa z miną zdobywcy.
— Zdaje mi się, że to może nam być przydatne... — pomyślał sobie Marceli. — I wydał oddziałowi rozkaz puszczenia się w drogę.
Niebawem stanęli też przed owym domkiem, odkrytym przez sierżanta. Istotnie wysłany na zwiady podoficer nie przesadził bynajmniej ani zalet jego zewnętrznych, ani też dobrej jego pozycyi.
Zagrodzony gaik był pasty, okna były pozamykane. Rzekłbyś dom niezamieszkały zupełnie.
Sierżant uderzył kilkakrotnie we drzwi kolną swej broni, naprzód z cicha, potem silniej nieco; w domku jednak nic się nie poruszyło, nic nie dało znaku życia.
— Kapitanie, — powiedział wówczas, — dom jest pusty, albo też ci co go zajmują strasznie muszą mieć słuch stępiały.... Co tu robić?...
— Trzeba drzwi wywalić! — odpowiedział Marceli. — Ano, bo i co robić u licha!...
Natychmiast też podeszli dwaj żołnierze z toporami w ręku i gotowali się do spełnienia rozkazu kapitana.
W tej chwili okienko, znajdujące się nad głównem wejściem, otwarło się nagle. W okienku tem pojawiła się młoda dziewczyna, wymówiła kilka słów po arabska i zniknęła.
— Co ona powiedziała? — spytał Marceli tłómacza.
— Powiedziała, żebyśmy przez chwilę byli cierpliwi, że zejdzie natychmiast....
— A więc dobrze, czekajmy.
Rzeczywiście, po upływie paru sekund posłyszano odsuwanie ryglów we wnętrzu domu, zaskrzypiały ciężkie drzwi na zawiasach i młoda dziewczyna stanęła na progu.
Trudno byłoby wyobrazić sobie coś dziwniejszego a zarazem wdzięczniejszego nad to dziecko, zaledwie piętnastoletnie, którego twarz wbrew obyczajom krajowym była odsłonięta zupełnie.
Cudownie piękna, ale tą pięknością dziką była ona urzeczywistnieniem nieskalanego typu fizycznych kształtów starej arabskiej rasy.
«Jedynym zarzutem, który można było uczynić piękności tej dziewczyny była przesadzona nieco długość jej szyi, która przecież, jak istna szyja łabędzia, tem większą odznaczała się gracyą i zupełny brak rozkosznych zaokrągleń w konturach biustu. Drobne te jednak niedoskonałości były głównym charakterem właśnie czystości krwi.
— Do licha! sierżancie... — mruknął pod Wąsem fizyljer Pacot do ucha swemu podoficerowi, — to mi śliczna dziewczyna!
— Cicho, do szeregu, smarkaczu! — odparł sierżant. — Gdybyś ty miał szczęście przez chwilę tylko popatrzeć na Katarzynę, moją kochankę, która pozostała w kraju, zrozumiałbyś, że tej Arabce brak conajmniej z pięćdziesięciu funtów tłuszczu na jej osobie!... Kobieta, która się nie odznacza konturami Nr 1-szy i wdziękami podstawnego kalibru, nie może uchodzić nigdy za zaszczyt płci swej, ani zdobyć sobie poklasku francuskiego żołnierza.
Podczas tej rozmowy między sierżantem a fizyljerem młoda Arabka zwróciła się do Marcelego, którego szlify wskazywały jej jako oficera i przemawiała doń coś z ogromną żywością i z gniewem prawdziwie nakazującym.
— Kapitanie, — podjął tłómacz, — ta dziewczyna zapytuje, dla czego gwałtem chcieliście wedrzeć się do spokojnego domu, który zamieszkuje tylko starzec i dziecko: to jest ona i jej ojciec?... Błaga was ona w imię Boga swego i Boga waszego narodu, abyście dalej udali się w swą drogę i pozostawili w spokoju starca i dziecko....
Kiedy tak tłómacz przekładał jej słowa, oczy Arabki biegły kolejno od niego do Marcelego z wyrazem trawiącej ciekawości i niepokoju.
— Powiedz pan jej, — ozwał się kapitan, — że my tu nie przychodzimy jako nieprzyjaciele... że żądamy tylko gościnności pod dachem tego domu i niczego więcej... że nie potrzebuje lękać się od nas ani rabunku, ani jakichbądż wybryków; a nakoniec, że przyrzekam jej i jej ojcu dobrą zapłatę w dniu naszego odejścia....
Tłómacz powtórzył wiernie te słowa.
Słuchając ich, twarz dziewczyny łagodniała i uspokajała się zwolna. Oczy jej błysnęły z pod rzęs długich i dziwny jakiś uśmiech okrążył usta, unosząc w górę kąciki warg i ukazując dwa rzędy białych zębów, niby perły nanizane na nić.
Wymówiła parę słów i zamilkła, odstępując na bok, aby wpuścić przybyłych.
— Co ona powiedziała? — spytał znowu Marceli.
— Dosłownie to: — Siła jest z wami, a siła ma zawsze słuszność.... Wejdźcież....
— To przyjęcie nie wydaje mi się zbyt serdecznem! — zawołał Marceli ze śmiechem. — Ale trudno! Jak mówi ta piękna o płomienistych oczach i złowrogim uśmiechu, mamy za sobą siłę! zresztą będziemy baczni....
I wszedł pierwszy do wnętrza białego domu....
Młoda dziewczyna schroniła się zaraz do jednego z sąsiednich pokojów, zkąd słychać ją było teraz, rozmawiającą ze zwykłą sobie żywością.
Zaledwie Marceli uszedł kilka kroków w przysionku, malowanym w jaskrawe kolory, kiedy stanął przed nim starzec, który oddał mu pokłon najpokorniejszy i najuleglejszy, zgodnie ze skumplikowanemi obyczajami wschodniej grzeczności. Był to ojciec młodej dziewczyny i pan tego domu.
Starzec ten miał twarz kościstą i silnie zamarkowaną, pokrytą skórą a raczej, właściwiej mówiąc, pargaminem oliwkowego koloru; pośród niej połyskała para oczu okrągłych i dzikich, jak oczy drapieżnego ptaka; wyraz ich stał w zupełnej dysharmonii z pokornym układem i postawą ich właściciela.
Wysoki, ale przygarbiony wiekiem i owinięty w szczelnie przylegający do członków burnus z białej wełny, nie ukazujący nic prócz twarzy, stóp i rąk, stary Arab zdawał się złowieszczym prorokiem klęsk i nieszczęść.
Ta twarz złowroga wzbudziła w Marcelim wstręt instynktowny. I na jej widok omal już nie przyszła mu ochota iść poszukać gdzieindziej miejsca na obozowisk, którego potrzebował dla swej kompanii; po chwili zastanowienia wszakże, uśmiechnął się sam ze swej zabobonnej trwogi i wydał rozkaz natychmiastowego zainstalowania się oddziałowi.
Prace oficerów generalnego sztabu, którym miał oddział służyć za eskortę, zmuszały ich oddalać się codziennie na dość dalekie odległości od Białego Domu; powrót zaś następował zazwyczaj bardzo późno wieczorem.
Podczas długich tych nieobecności pozostawiano tylko wart kilka do strzeżenia zapasów żywności oraz amunicyi.
Wedle tego co opowiadały te straże, stary Arab spędzał dni całe bezczynnie, siedząc na otomanie, ustawionej w rogu jednego z pokojów parteru. Zdawało się, że nie zwraca zupełnie uwagi na obecność cudzoziemców w swym domu. Żołnierze nasi zresztą otrzymali byli rozkaz nie niepokojenia go swą obecnością.
Dziewczyna wychodziła bezustannie, a czasami nieobecność jej trwała po całych dniach nawet.
Za powrotem z tych wycieczek miewała z ojcem długie narady. Jeżeli przypadkiem tłómacz znalazł się w ich pobliżu i mógł zasłyszeć coś z tych rozmów, coprędzej zamieniano rozmowę na wymianę niemych znaków jakichś tajemniczych.
Zresztą wszystko było spokojne w okolicy. Arabowie nie pokazywali się zupełnie; ani jeden strzał ich karabinów nie padł nigdzie na Francuzów od czasu ich przybycia do Białego Domu.
Nareszcie nadszedł dzień, w którym roboty zostały ukończone. Marceli i jego oddział poraz ostatni spędzali noc w Białym Domu, który nazajutrz mieli opuścić o świcie, aby uniknąć skwaru dziennego w pochodzie do pierwszego etapu.
Jak to przyrzekł był Marceli młodej Arabce w dniu przybycia, starzec otrzymał sowitą zapłatę za kłopot, jaki mu sprawił postój żołnierzy w jego domu i za szkody, niewielkie coprawda, sprawione przez nich w ogrodzie i dziedzińcu. Myśl, że nakoniec uwolnionym zostanie od tych narzuconych gości zdawała się sprawiać mu wielką radość, o ile można było przynajmniej sądzić po jego fizyognomii, mniej ponurej niż zazwyczaj....
Noc podchodziła, noc burzliwą i dławiącą oddech swem gorącem. Niebo zniknęło po za chmurami ciemnemi i miedzianemi od czerwonawych połysków. Słychać było w dali wycie hyen złowrogie, a w odległych wąwozach Atlasu przeraźliwy ryk króla pustyni.
Tak jak co wieczór, postawiono warty w pewnych odstępach w około zagrodzenia gaju. Dokoła była cisza, wszędzie jak największy spokój. Oficerowie i żołnierze mogli spokojnie się przespać.
Biały dom składał się z parteru i pierwszego piętra. Na parterze sypiali oni na słomie, tamto również znajdowała się broń ich złożona.
Marceli i dwaj oficerowie generalnego sztabu zajmowali wspólnie jeden pokój na pierwszem piętrze i spali na obozowych łożach, które zazwyczaj zwożono sobie mułami, wraz z resztą bagażu.
Powietrze, jak powiedzieliśmy było niesłychanie ciężkie i nasiąkło elektrycznością; powiedziałbyś, że płaszcz jakiś ognisty otulił afrykańską ziemię. Sen kapitana był dziwnie niespokojny i przerywany co chwila, a we snach roiły mu się jakieś sny straszne, jakieś ponure obrazy; wydawało mu się, że wąż olbrzymi owijał go swemi kręgi i zwolna dusił i gniótł jego ciało i kości ohydnym swym uściskiem, jak ongi węże z Tencdos zdławiły Laokoona i jego synów....
Ten sen przerażający a raczej ta zmora okropna, zdwajała się z każdą minutą.... Marceli, okryty rzęsistym potem rzucał się na łóżku....
Nakoniec skończyła się ta męczarnia wreszcie. Około północy młodzieniec rozbudził się całkowicie; niechcąc wystawiać się dalej na nowe sny tak przykre, wyskoczył z łóżka, nałożył na siebie ubranie i zamierzał wejść na taras domu, aby tam odetchnąć świeżym od morza powiewem; tak jak to czynił co noc, kiedy gorąco w pokoju stawało się nieznośnem.
Z pokoju tego prowadziły schody najpierwotniejszej budowy na platformę, na którą wychodziło się za podniesieniem rodzaju klapy, dość podobnej do takiegoż przyrządu w spichlerzach europejskich.
Marceli wszedł po stopniach schodów i chciał podnieść klapę, nie mógł tego wszakże dokonać. Czuł wyraźnie ku niemałemu swemu zdziwieniu jakiś opór jednostajny i stały, tak jakby na platformie ciało jakieś ciężkie położonem było na tej klapie i udaremniało wszelkie jego wysiłki.
Zszedł na powrót i zbliżył się do okna, które nie miało szyb ale było poprostu tylko okratowanem mosiężnym drutem i spostrzegł ze zdumieniem, że rama jego z zewnątrz zabita była gwoździami tak, aby niepodobieństwem było okna otworzyć.
Jakaś dziwna trwoga poczęła ogarniać młodzieńca. Pochylił się naprzód, o ile na to pozwalało okratowanie, usiłując dojrzeć warty....
Zobaczył je też w samej rzeczy. Księżyc, który z po za chmur wynurzał się czasem, dozwalał je widzieć jak nieruchome z bronią w ręku stały, wsparte plecami o pnie palm.
Spokój ich udzielił się niemal i jemu. Jednakże wzrok jego błąkał się wciąż po okolicy i niezadługo oczy jego oswojone z tą pół ciemnością nocy spostrzegły coś tak dziwnego, tak przerażającego, że zadawał sobie naprzód pytanie czy rzeczywiście zbudził się już ze snu i czy to nie dalszy ciąg snów dręczących....
Wiemy już, że palmy i grupy drzew owocowych tworzyły rodzaj oazy zielonej pośród zagrodzenia.
Kapitanowi wydało się, że białe jakieś cienie snuły zwolna po ziemi, staczały się do stóp drzew i tam znikały nagle.... Cienie te były niezliczone, jeden ustępował natychmiast niemal miejsca drugiemu... a wszystko to w oczach, u stóp niemal straży....
W obec tej niewytłómaczonej tajemnicy Marceli czuł się obezwładnionym zupełnie.
Nagle księżyc zniknął po za chmurami, ciemności stały się zupełne. Kapitan nie widział nic już zupełnie; mimo to wciąż patrzał.
Chmura przeszła; księżyc ukazał się znowu.
Biało cienie roiły się jak w mrowisku. Nagle, kapitan zobaczył odblask stalowy, świetlany pas, zabłąkany pośród drzew liścia, co się odbijał tu w klindze jataganu, ówdzie znów w lufie karabina.
Wtedy dopiero straszliwa prawda stanęła, nagle przed oczyma Marcelego. Biały dom otoczony był przez Arabów!!...
Ale jakim sposobem dostał się tu nieprzyjaciel? dla czego nie zaalarmowały załogi straże?
Umysł młodzieńca błąkał się pośród najdziwaczniejszych konjunktur; zdawało mu się, że szaleństwo mózg mu chyba ogarnia.
— Ja śnię, śnię chyba... — szeptał. — Wszystko na co patrzę jest przecież niemożliwem... nic nie może być rzeczywistością.
Zamknął na chwilę oczy, potem otworzył je znowu i znowu patrzał.
Wizya nie ustawała.
— A jednak, — podjął niemal głośno już, — przecież ja nie śpię, czuwam, to pewna!... Patrzę, widzę... ręka moja dotyka kraty tego okna.... Toż to ogród... palmy... pnący się winograd.... Przecież wszystkie te przedmioty znam dokładnie, toż to te same.... To nie miraż, nie złudzenie zmysłów, nie hallucynacya.... Zresztą w przeciągu paru minut mogę się przekonać o tem najdokładniej. Zejdę na dół... zbiegnę....
I nie kończąc już rozpoczętego zdania, Marceli pochwycił za pałasz i rzucił się ku drzwiom, chcąc ja otworzyć....
Ale drzwi oparły się jego pchnięciu tak samo jak klapa i okno; i one również były mocno z zewnątrz zabite gwoździami....
— Zdrada! — krzyknął Marceli z trwogą i rozpaczą.
— Co to jest? — spytali oficerowie sztabowi nagle zbudzeni.
— Co jest? — odpowiedział kapitan — to jest, że zostaliśmy zdradzeni!... otoczeni!... zgubieni!...
Kilkoma słowy wyjaśnił całą okropność położenia, następnie dodał-
— A! gdybym przynajmniej miał sposób zawiadomienia moich ludzi i zwołania ich tu nam na pomoc....
— Wystrzał możeby wystarczył... — wtrącił jeden z oficerów.
— Tak... tak... pan masz słuszność... — podjął Marceli.. — Gdzież ja miałem głowę?... nie pomyślałem o tem....
Coprędzej zdjął ze ściany swą fuzyę myśliwską i zbliżył się do okna. Na dworze tak samo było cicho jak poprzednio, tenże sam panował pozorny spokój. Poruszanie się cieniów ustało zupełnie.
Tylko o dwa kroki zaledwie od wart, w cieniu drzew rozłożystych spostrzegł kapitan jakiś przedmiot biały odbijający wyraźnie od ciemnej zieleni murawy Opuścił lufę broni i po przez, oczka drucianej siatki u okna wycelował, nacisnął zwolna kurek.
Rozległ się wystrzał. Biały przedmiot padł na ziemię.
Wtedy niby odpowiedź na wystrzał ten, wzniosło się ze wszech stron wycie dzikie, okrzyk jakiś okropny, który, zdało się, nie wyszedł chyba z ludzkich pieni.
Z po za każdego drzewa, każdego krzaku, każdego wzgórka, wysunęli się ludzie przybrani w długie białe burnusy; pięćdziesiąt karabinów buchnęło na raz pięćdziesięciu błyskawicami. Rama okna rozsypała się i pobiegła w mig w powietrze i kule niby grad ołowiu krzyżując się przebiegły tuż koło Marcelego, nie niosąc mu ran wprawdzie ale natomiast przedziurawiając w kilku miejscach lekką tkankę jego koszuli...
Równocześnie i zanim jeszcze oficerowie oprzytomnieli z pierwszego przerażenia, klapa wiodąca na taras podniosła się nagle i ukazało się kilka głów arabskich z lufami karabinów u twarzy, świsnęły kule a jeden z towarzyszy Marcelego padł nieżywy.
Zdało się, że dla Francuzów, wziętych tak literalnie w dwa ognie nie pozostało żadnego ratunku. Żołnierze oczywiście byli prawdopodobnie tak samo zamknięci i uwięzieni.
— Do platformy! — krzyknął Marceli na jedynego towarzysza, który mu pozostał. Ja pozostanę tu przy oknie!...
Z fuzyą w ręku u wąskiego okienka Marceli nabijał ciągle broń i strzelał; rzadko wszakże trafiały jego kule, oblegający bowiem łatwo chronić się mogli po za pnie drzew, zkąd dopiero słali ogień zbiorowo.
Skutkiem wypadku, który równie jest niepojętym jak nieprawdopodobnym, Marceli nie otrzymał dotąd ani jednego przecież postrzału. Kule przebiegały tuż około niego, nie dotykając go jednak.
Nagle jednak gęsty obłok dymu otoczył naraz dom cały. Widocznie podłożono ogień na dolnem piętrze.
Równocześnie zaś niemal starzec i córka jego wyszli zwolna z domu, który poczynały obejmować płomienie i zwrócili się ku gajowi palmowemu. W chwili wejścia weń odwrócili się raz jeszcze, śląc widocznie przekleństwo jakieś Białemu domowi.
— Zdrajcy! — zawołała Marceli. — Zapłacicie mi wasz czyn niecny!!...
Wycelował. Dziewczyna zachwiała się i padła na ziemię.
Starzec padł na kolana przed tem ciałem tak pięknem i smukłem, co broczyło we krwi i wiło się w konwulsjach konania. Podniósł ku niebu ręce; jakiś krzyk, nie ujęty w żaden wyraz ludzkiej mowy, wyrwał mu się z piersi. Potem wyrwał naraz dwa pistolety zatknięte za pas pod burnusem i wystrzelił w kierunku domu z wyrazem bezsilnej wściekłości.
Drugi strzał wymierzył w własne dziecko.
Z parteru rozległy się krzyki rozpaczne. Nieszczęśni żołnierze dusili się w dymie i płomieniach. Huk uderzeń szablami i kolbami broni we drzwi, których nie mogli wysadzić rozlegał się w całym budynku. Z tym piekielnym hałasem łączył się huk karabinowych wystrzałów i wycie Arabów.
Nagle kula przeszyła ramię Marcelego i kapitan padł bezprzytomny na tę płonącą już posadzkę.


∗             ∗

Kiedy przyszedł do siebie nasz kapitan dwa dni już ubiegły. Był w lazarecie w Algierze w wygodnem łóżku, otoczony staranną pieczą sióstr miłosierdzia.
Wtedy to dowiedział się rozwiązania okropnego dramatu w Białym domu i zarazem rozjaśniło się dlań wiele rzeczy i szczegółów, niepojętych tak dla niego jak i dla czytelnika.
Od pierwszej chwili, kiedy Francuzi przekroczyli próg jego domu, stary Arab poprzysiągł sobie, że żaden z nich nie wyjdzie ztąd żywym.
Córka służyła mu za emisaryusza, aby uwiadamiać wojowników najbliższego pokolenia arabskiego.
W wilię dnia oznaczonego na wyjście francuskiego oddziałku, kilku ludzi, oszukawszy czujność straży, weszli i ukryli się wewnątrz domu, niektórzy z nich na tarasie inni w dolnych komnatach domu.
Skoro noc zapadła, bez trudu udało się Arabom. zwinnym i podstępnym jak młode jaguary, zajść z tyłu warty i pozabijać je pchnięciem noży bez najmniejszego hałasu.
Trupy ich następnie poprzytwierdzano do pni drzew w tej samej pozycyi, jaką zajmowałyby, gdyby jeszcze były żywe.
Starzec wraz z córką pozostali we wnętrzu domu, zajęli się następnie po cichu zagwożdżeniem drzwi. Arabowie, ukryci na platformie dachu, spodziewali się, że zaskoczą oficerów we śnie i zamordują ich bez oporu. Co do żołnierzy, tych zamierzono oddać na pastwę płomieni.
Niespodziewane przebudzenie się Marcelego przeszkodziło zupełnemu udaniu się tego planu, tak ohydnego a tak zręcznie skombinowanego zarazem.
Zawiadomieni wystrzałem i krzykami, żołnierze wybiwszy drzwi, które ich więziły zabrali się do obrony i mogli śmiało stawić czoło napastnikom.
Jakkolwiek liczba Arabów była daleko od nich znaczniejszą, z bohaterskim iście zapałem udało im się przebić przez ich zastępy.
Arabowie pierzchnęli przed ich bagnetami. Marceli, którego wydobyto i znaleziono broczącego we krwi i którego w pierwszej chwili miano już za umarłego, przeniesiony został do Algieru na brankardzie i niebawem też przyszedł do siebie zupełnie.
Rana nie była śmiertelną; lekarze jednak oświadczyli, że rekonwalescencja potrwa długo i że przez lat kilka kapitan Labardès nie będzie mógł znosić trudów wojskowego życia.
Z początku Marceli protestował energicznie przeciw temu wyrokowi, potem zdecydował się; podał się do dymisji i jak tylko przyszedł nieco do sił, siadł na okręt, opuścił Algier, unosząc z sobą przywiązanie, szacunek i żal swych dowódzców, kolegów i podwładnych.
Tak zamknął się prolog do życia Marcelego. Prolog ten bladym jest w obec zajść dziwnych a okropnych, które czekać go miały w przyszłości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.