Rodzina de Presles/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
POWRÓT.

Hrabia Presles wraz z rodziną, mieli przybyć o trzeciej po południu.
Natychmiast po śniadaniu Jerzy i Gontran dosiedli koni i puścili się w drogę naprzeciw przybyłym.
Wspaniałe słońce oblało potokami światła odmłodzoną naturę. Wszystko dokoła było światłem i wonią. Ptaki śpiewały wiosnę swem pieniem, ziemia drżała i oddychała weselem i miłością pod swą szmaragdową zieleni sukienką.
O półtrzeci mili za Tulonem, Jerzy, którego wzrok ciągle zanurzał się w dalekim horyzoncie, spostrzegł w znacznem jeszcze oddaleniu mały obłoczek kurzu, szybko się zbliżający, a niebawem też w pośród tego obłoku można już było rozróżnić jeźdźca, pędzącego galopem i spinającego ostrogami swego pocztowego wierzchowca.
Jerzy skinął nań, aby się zatrzymał.
— Czy czasem nie jesteś, mój przyjacielu, kuryerem. wiozącym zlecenie, aby świeże konie były w pogotowiu do przeprzągu do powozu hrabiego Presles?...
— Tak, panie. A wyprzedzam powóz zaledwie o milę... w ciągu dziesięciu minut pan się z nim spotkasz niezawodnie....
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, — odpowiedział Prowansalczyk, wsuwając posłańcowi luidora do ręki. — Jedźże sobie dalej.
Kuryer zdjął kapelusz i popędził dalej w pełnym galopie.
— Dalejże! Gontranie! — wołał Jerzy, — spieszmy teraz, spieszmy!...
Oba wierzchowce czystej krwi zerwały się spięte ostrogą i zda się pochłaniały przestrzeń. W pięć czy sześć minut dopędzili do szczytu pagórka niezmiernie spadzistego. W dole tej spadzistości ujrzeli karetę, unoszoną chyżo czterema końmi. Pocztylioni trzaskali z biczów z energią ludzi, którzy spodziewają się sutego tryngieltu.
Zaprząg ten cały zmuszony był zwolnić nieco biegu skóro począł wjeżdżać pod górę.
Po upływie kilku sekund Jerzy i Gontran zrównali się już z drzwiczkami karety.
— Ależ to on! to oni... to syn mój... — wyszeptała hrabina, wychylają się, aby pochwycić rękę, którą Gontran ku niej wyciągał; on pochwycił rękę matki i poniósł ją do ust z uczuciem cudownie odegranem. Dianna stłumiła cichy okrzyk, poznawszy Jerzego Herberta, do którego mówił generał z serdecznością.
— Mój drogi Jerzy, spodziewałem się niemal tej uprzejmej niespodzianki....
— Dowód to, że mnie znasz dobrze, panie hrabio, — odparł młody człowiek.
I nastąpiły teraz owe pomięszane wyrazy, owe pytania niezliczone, stanowiące tło rozmowy między osobami, które długo były z sobą rozdzielone, a które wreszcie się odnajdują po tej rozłące.
My tymczasem zajrzyjmy do wnętrza karety.
W głębi jej siedziała pani de Presles z córką. Na przedzie generał i świeża, ładna wieśniaczka w stroju ludowym Normandyi.
Ta wieśniaczka trzymała na ręku śliczniutkie biało różowe stworzenie, starannie owinięte w falę batystu i koronek, uśpione głęboko.
Było to dziecię hrabiny, młoda Normandka zaś oczywiście była mamką.
Czytelnicy nasi może nie zapomnieli jeszcze, że w ów wieczór balu w willi Salbert, przedstawiliśmy im generała jako wysokiego, pięknego starca sześćdziesięciopięcio letniego, dystyngowanego niezmiernie, o postaci i zachowaniu iście książęcem. Powiedzieliśmy im podówczas, że mimo wiek swój, zachował on postać wyprostowaną młodzieńczo, że twarz jego o rysąch charakterystycznych a delikatnych zarazem, będących nieomylną niemal wskazówką rasy nieskażonej, zachowała całą czystość pierwotnych linii. Dodaliśmy, że wielkie jego oczy blado błękitne, łagodne a dumne równocześnie, mogły, zda się, patrzeć wprost w słońce i że spojrzenie ich pewne, otwarte a jasne nigdy przed innym nie spuszczało się wzrokiem. Nakoniec, a to zakończało charakterystykę portretu, skonstatowaliśmy, że włosy, śnieżystej białości okalały czoło wyniosłe, zbrużdżone głębokiemi zmarszczkami, na którem, zda się tronował majestat panowania.
Od owego czasu, kiedyśmy rysowali pobieżnie ten profil z natury, generał postarzał się bardzo. Zaledwie jedenaście miesięcy ubiegło, a panu de Presles przybyło conajmniej z lat dziesięć.
Postać jego straciła dawną swą gibkość... ramiona pochyliły się, zgięły... skroń ogołociła z włosów... niezliczone zmarszczki niby sieć delikatna a zwarta pokryły zbladłe policzki... a wzrok nie był już błyszczącym i pewnym jak wówczas; od czasu do czasu tylko błyskał on jeszcze dawnem swem spojrzeniem, zazwyczaj zaś już był niepewny jakiś, mdły i muskał z lekka tylko przedmioty, nie zatrzymując się na żadnym z nich dłużej.
Jerzy na pierwszy rzut oka dopatrzył zmian tych i poczuł na ich widok pewien żal i niepokój zarazem. Widocznem było, że generał musiał przecierpieć wiele. Czyliż błędy Gontrana były jedyną przyczyną tych cierpień?...
Pani de Presles pozostała tąż samą. Boleść tu i owdzie zaledwie położyła na jej obliczu ślady swego przejścia, ślady niemal niedostrzegalne na Lej pięknej kreolskiej twarzy. Trzebaby było chyba bardzo powiększającego szkła niezmiernie szczegółowej obserwacji, ażeby zauważyć dokoła powiek lekką obwódkę żółtawą, zmarszczkę zaledwie dającą się dostrzedz u kącików ust i na marmurowo białem czole, by wreszcie odszukać kilku niteczek srebrnych wmięszanych w bogaty czarny warkocz.
Wyraz twarzy tylko uległ zmianie. Na miejscu owej dawnej miękkości roskosznej, czytać można było w rysach jej czystych i poprawnych rodzaj głębokiego zniechęcenia, rodzaj jakiegoś rozpacznego znużenia. Rzekłbyś, że wielka, wszystko w ruch wprowadzająca sprężyna jej duszy musiała pęknąć.
Diannę pozostawiliśmy na koniec, a to dla tego, że ją to właśnie trzeba nam obserwować z ciekawością, niespokojną może nieco.
Młoda dziewczyna nie utraciła nic z wspanialej, z niezrównanej swej piękności... była ona zawsze, była więcej niż kiedykolwiek teraz właśnie ową piękną Prowansalką! A jednakże lica jej utraciły poprzednią zorzy krasę i oblokły się w bladość matową marmuru.... Smętny uśmiech zastąpił dawny śmiech dziecięcy na jej ustach. Oczy jej stały się jakieś rozmarzone i wzrok utracił ową cechę swobody i figlarności dziewczęcej.
Tak przeobrażona Dianna przywodziła na myśl raczej obraz uroczej młodej kobiety niż dziewicy.... Co zaś więcej jeszcze uzupełniało to jej podobieństwo, to serdeczny promień spojrzenia ilekroć spojrzała na małą Blankę, to uścisk gorący, niemal namiętny, którym darzyła ją od chwili do chwili.
Po zamienieniu pierwszych słów, Jerzy przyglądając się maleńkiej, której wpół uchylone powieki ukazywały błękitne jak niebo oczęta.
— A! pani, — zawołał, zwracając się do hrabiny, — jakiż to cenny klejnot wieziesz w dom, ta dziecina będzie tak piękną jak matka jej i siostra!...
Hrabina z wysiłkiem uśmiechnęła się do Jerzego.
Dianna pobladła nagle tak, że aż zniknął z ust jej karmin; zdawało się, że blizką jest, zemdlenia.
Szczęściem dla niej, kareta na chwilę zatrzymana, ruszyła w tej chwili, a Jerzy zajęty powstrzymywaniem swego, konia nie mógł zauważyć dziwnej zmiany, zaszłej na te słowa w jej twarzy.
We dwie godziny mniej więcej po opisanem powitaniu, powóz wraz z towarzyszącemi mu jeźdzami, zajeżdżał w bramę zamku Presles, gdzie cała służba zebrana oczekiwała na panów tak długo nieobecnych.
Zatrzymywany przez generała i hrabinę, Jerzy pozostał na obiedzie w zamku i nie wyjechał z niego aż przed samym już wieczorem.
Gontran zainstalowany na świeżo pod rodzicielskim dachem, wykonał najsumienniej pierwszą część programu, którego całkowite spełnienie miało mu napędzić do kieszeni sześć tysięcy franków.
Ojcowskie serce nie pragnie niczego więcej nad możność nadziei. Generał widząc syna swego tak skromnym, tak łagodnym, tak całkowicie przeobrażonym i odmienionym na korzyść, dziękował Jerzemu z całego serca i począł z zaufaniem poglądać w przyszłość.


∗             ∗

Zwolna, w miarę jak dni biegły, rozpogadzały się w zamku twarze i utrącały ten wyraz głęboko smutny, który rzucał się tak bardzo w oczy w chwili powrotu.
Świeży koloryt zdrowia powracał na lica Dianny i można było jak niegdyś słyszeć wesoły głos jej, rozlegający się w ścianach zamku.
Tylko chwilami, zda się bez najmniejszej przyczyny nachodziły ją dziwne jakieś smutki nagle, najczęściej wówczas gdy się znajdowała wobec małej Blanki, którą przecież pieściła na równi z samą matką.
Gontran pozornie zachowywał się bardzo przyzwoicie a generał, patrząc na niego, pomrukiwał nieraz:
— Jednakże ja za prędko zrozpaczyłem.... Jerzy miał słuszność... chłopak grzeszył tylko nadmiarem temperamentu.... Myliłem się, sądząc go zbyt surowo... niechaj Bóg będzie błogosławionym.... Dobra krew jednak nie zawodzi nigdy!
Jerzy nie pomijał ani jednego dnia, aby nie przybyć do zamku. Hrabia przyjmował go zawsze jak syna kordyalnie i okazywał jak chętnie go tu widzi. Tym sposobem połowa życia młodzieńca upływała obok Dyanny, z którą grywał razem na fortepianie i z którą w towarzystwie generała odbywał długie konne przejażdżki.
Wieczory zgromadzały rodzinę całą pod stuletniemi kasztanami parku, jeśli posiedzeniom takim sprzyjała tylko pogoda... w małym letnim saloniku zaś skoro deszcz, tak rzadki gość w Prowancyi, nie dozwalał opuszczać domu. Juzy zawsze brał w tych posiedzeniach udział.
W tem ciągiem zbliżeniu się, niepodobieństwem było, aby miłość Jerzego do Dyanny nie znalazła setki sposobów ujawnienia się. I niepodobieństwem było również, aby Dyanna nie zrozumiała niemej mowy skromnego swego wielbiciela i aby generał i żona jego nie rozejrzeli się niebawem w sytuacyi. Ponieważ przeto, wiedząc o tem, nie starali się temu przeszkodzić, widocznie więc ją uznawali i pochwalali.
To przynajmniej mówił sobie Jerzy z zwykłą logiką zakochanych i codziennie większej nabierał nadziei i wiary w przyszłość.
Co do uczuć Dyanny względem niego, młody człowiek z tą skromnością, która jest towarzyszką nie odłączną niemal wszelkiego uczucia głębokiego a poważnego, nie śmiał zdefiniować, czy życzliwość jej była wprost tylko braterskiem uczuciem, czy też czemś więcej?... Chwilami miał nadzieję... potem znów czasem bez wszelkich pozornie przyczyn realnych, wątpił o swojem szczęściu.
Drobna wszakże okoliczność naraz wyświeciła stan serca panny de Presles.
Pewnego wieczora, po obiedzie, generał, hrabina, Dyanna, Gontran, który najosobliwszym w świecie wypadkiem dziś jakoś nie miał ochoty zrobienia wycieczki do Talonu, a nakoniec i Jerzy, zgromadzeni byli w parku pod olbrzymiemi kasztanami, o których wspomnieliśmy już powyżej.
Wszyscy siedzieli dokoła kamiennego stołu, po stawionego w pośrodku dość szerokiego placyku.
Wieczór był przepiękny.... Lekki wietrzyk, przejęty wonią kwiatów, wzruszał wierzchołkami drzew olbrzymich. Miliardy gwiazd, tak licznych jak ziarna piasku na nadbrzeżach Oceanu, połyskiwały i migotały jak dyamenty na ciemnym nieba lazurze. Księżyc w pełni przeglądał z po za gąszczu drzew i kładł łagodne, białe swych promieni światło na ziemi, nadając pniom drzew i krzakom fantastyczne jakieś kształty.... W dali słychać było szum morza spokojnego, co nie rozbijało się o wybrzeża, ale lekką cichą falą napływało i muskało tylko stopy lądu.
Pani de Presles poleciła tu podać sorbaty, zamrożoną limoniadę i kawę frapowaną, następnie rozmowa poczęła się toczyć, przeskakująca z przedmiotu na przedmiot najrozmaitsza w swych tematach.
Od chwili do chwili tylko powracało to niezmienne zdanie powtórzone to przez tę, to przez ową osobę z grona:
— Mój Boże! co za cudowny wieczór!
— Mnie on przywodzi na myśl noc jedną, noc najokropniejszą w mojem życiu... — ozwał się Jerzy nagle.
— O jakiejże to nocy mówisz, mój przyjacielu? — spytał generał.
— O pewnej nocy, przeżytej w Afryce....
— Więc pan byłeś w Afryce? — zawołała pani Presles.
— Tak, pani.
— A kiedyż to?
— Przed kilkoma miesiącami, wkrótce zaraz po zdobyciu Algieru i wyjeździe państwa do Paryża....
— A jakież to powody pociągały cię na tę niezbyt gościnną ziemię?
— Pojechałem odwiedzić jednego z moich przyjaciół, który obecnie jest naszym sąsiadem, młodego barona de Labardès....
— Czy to nie on ocalił ci życie w zeszłym roku, kiedy to zbiegli galernicy was napadli?...
— On właśnie. On także był towarzyszem moim w tę noc wielce dramatyczną, o której państwu wspomniałem. W noc ową natura tym samym oddychała spokojem. Wietrzyk chłodzący a wonny, taki jak ten, co teraz, pieści nasze czoła, owiewał moją głowę. Księżyc wschodził; tylko że nie wychodził jak teraz z morskiej topieli, ale niby krwawa tarcza wznosił się z nad gór i skalistych szczytów Atlasu.
— Jakiegoś to rodzaju są przygody, które panu przyszły teraz na pamięć?... — spytał ciekawie pan Presles.
— To przygody myśliwskie, generale.
— Czy nie będzie niedyskrecyą poprosić pana o opowieść, która, pewien jestem, zajmie zarówno panie jak mnie zapalonego, starego myśliwca?...
— Ależ ani trochę i chętnie spełnię pański rozkaz.... Obawiam się wszakże...
— Czego?...
— Tego, że jestem bardzo niezręcznym opowiadaczem i że przeto nie będę umiał skreślić dość obrazowo tych wrażeń jakich doznałem... a szczerze mówiąc, gdyby mi się nie udało i gdyby moje opowiadanie wydać się miało państwu bladem i bez wartości, doprawdy szkodaby było....
— Nie bądźże znów skromnym nad miarę, mój chłopcze! — przerwał mu generał. — Wiesz równie dobrze jak ja, że prosta ale prawdziwa opowieść faktu dokonana przez tego, który był jego bohaterem, daleko więcej jest w stanie przykuć słuchacza niż najzręczniejsze opowiadanie, wyszłe z pod pióra biegłego pisarza....
— Żądasz tego, generale, jestem więc posłucham....
Nie dając się prosić dłużej, Jerzy opowiedział ów epizod, który czytelnicy nasi znają już i przypominają sobie zapewne, epizod polowania na dziki.
W miarę jak młodzieniec zachodził dalej w swem opowiadaniu z naturalną wymową i gorączkową nieco malując werwą, coraz bardziej władnął uwagą słuchaczy.
Kiedy wreszcie doszedł do tego miejsca, kiedy mu trzeba było wprowadzić Arabów z długiemi karabinami, wymierzonemi do strzału, przebiegających kukurydzowe pole i zdążających już ku krzakom, po za któremi był ukryty, słaby okrzyk wyrwał się z ust Dyanny... głowa jej pochyliła się bezwładna na piersi.
Zupełna niemal ciemność nie dozwoliła była dostrzedz wzrastającej jej z każdą chwilą bladości.
Ponieważ młoda dziewczyna wciąż nie podnosiła głowy, pani de Presles pochyliła się ku niej i spytała:
— Moje dziecko, co tobie?...
Dyanna nic nie odpowiedziała.
Hrabina pochyliła się ku niej więcej jeszcze i z kolei wydała okrzyk....
Piękna Prowansalka zemdlała.
Otoczono ją zaraz... Zmoczone skronie jej wodą zimną i niebawem też przeszło jej zemdlenie.
— A! — wyszeptała przychodząc do siebie, — jakaż ja jestem szalona... takem się przelękła... zdawało mi się....
Nie dodała już nic więcej, ale to co powiedziała i tak już było dostatecznem. Wzruszenie jej, trwoga, to zemdlenie były równie wymownemi, jakby było najotwartsze wyznanie.
Dziewczęta nie mają zwyczaju mdleć z powodu opowieści niebezpieczeństwa, na które narażał się obojętny... lub choćby tylko przyjaciel, który nie jest niczem więcej jak przyjacielem....
Jerzy więc był kochanym! Nie wątpił już o tem teraz, nie mógł wątpić.
— Jutro, — powiedział sobie, wracając do willi, — jutro pomówię z generałem... jutro mój los się rozstrzygnię!...
Mamyż potrzebę dodawać, że aby snąć pierwej dobić się do dnia następnego, przez noc całą nie zmróżył i oka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.