Rodzina de Presles/Tom III/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
SPÓŹNIONE WYJAŚNIENIE.

Najęta szkapa, jak powiedzieliśmy, dawała dowody dobrej woli, mimo swego podeszłego wieku.
Puszczona w galop szybki acz niejednostajny i nierówny, pędziła z wielkim łoskotem przez najludniejsze ulice Tulonu, a jej podkowy sypały deszcz iskier na bruk, uderzany gwałtownie.
Ale przeszłość zbyt długa, pełna uczciwych zasług zużyła nerwy i rozciągnęła muszkuły biednego zwierzęcia.
Ogień jego chwilowy podobnym był przeto do owego słomianego ognia, który świeci i migoce wielkim płomieniom, a potem gaśnie nagle z braku podsycenia.
Zaledwie minęła miasto, klacz zwolniła biegu.
Z galopu przeszła w kłus, potem w truchcik, potem w stępa i prawdopodobnie byłaby usnęła idąc, gdyby Gontran nie budził jej gwałtownem pchnięciem ostrogi i nie znaglił powtórnie do galopu, obrabiając jej boki Szpicrutą.
Ta walka bezustannie ponawiana człowieka przeciw zwierzęciu i w której człowiek zawsze w końcu zostawał zwycięzcą, trwała aż do chwili, gdy klacz całkowicie wyczerpana, nawpół schwacona, zdyszana poczuła, że naraz uginają się pod nią wszystkie cztery nogi i padła w proch na sam środek drogi, zrzucając Gontrana o jakie dziesięć kroków.
Wicehrabia podniósł się wściekły i ze szpicrutą podniesioną rzucił się smagać nieszczęsne zwierzę.
Ale stan jego był tak godnym litości, tak rozpacznym, że Gontran zdjęty litością nie dokonał na niem zamierzonej kary i puścił się dalej pieszo, pozostawiając klacz na drodze, gdzie padła i której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miała już opuścić jak na wozie oprawcy.
Przeszło mila jeszcze pozostawała wicehrabiemu do dojścia do zamku. W przeciągu pół godziny niespełna dochodził już do celu, okryty potem, zakurzony od stóp do głowy, nie do poznania zmieniony, przerażający.
Zaledwie wszedł do swoich pokojów, zadzwonił.
— Wielki Boże! — zawołaj lokaj, na widok swego pana, — co się to stało jaśnie panu?
— Nic.
— Bo zdawało mi się....
— Ani mi słowa więcej, bo cię wypędzę! — przerwał mu Gontran gwałtownie.
Potem dodał:
— Każ mi przysposobić kąpiel.
— Natychmiast, jaśnie panie.
I lokaj zniknął coprędzej.
Zamek Presles zaopatrzony był w wielką łazienkę, z nadzwyczajnym urządzoną komfortem. Dość było zakręcić dwa kurki, aby napełnić olbrzymi basen marmurowy tak obszerny, że dziecko mogłoby w nim bezpiecznie brać lekcye pływania.
Gontran zanurzył się w tym basenie, spodziewając się znaleźć w nim ulgę dla swych nerwów rozdrażnionych. Daremna nadzieja!
Powrócił już do swego pokoju, kiedy zegar zamkowy wybił szóstą.
Lokaj wchodził w tym samym czasie oznajmiając, że już obiad na stole....
— Nie schodzę na obiad... — odpowiedział mu wicehrabia. — Idź zawiadom pana hrabiego i panie, że jestem cierpiący i że pójdę do łóżka... przyniesiesz mi filiżankę zimnego bulionu i butelkę wina Bordeaux...
Służący powrócił w kilka minut, niosąc na tacy filiżankę japońską pełną po brzegi i butelkę Chateâu-Lafitte.
Gontran, wyczerpany zmęczeniem i umierający z pragnienia, pochłonął raczej niż wypił zawartość filiżanki i butelki.
Następnie, tak jak to kazał powiedzieć ojcu i siostrom, rzucił się na łóżko, nie po to, by na nim szukać spoczynku, którego pewnym był, że nie znajdzie, ale po to, by się zastanowić nad nowemi wymaganiami swego nielitościwego władzcy, barona Polart.
Opuśćmy go tymczasem na chwilę tylko.


∗             ∗

Zaletą sine qua non powieści jest, wedle nas, prawda względna, wynikająca z obserwacyi mniej lub więcej ścisłej i z mniejszej lub większej zręczności, z jaką romansopisarz wprowadził na scenę typy i charaktery podpatrzone.
Wyobraźnia w powieści jest powołaną do odegrania roli niezmiernie szczupłej. Pierwszą zasługą malarza obyczajów, rzeczywiście godnego tej nazwy, jest pamiętanie nie tego co przeczytał, lecz tego, co widział.
Nie przyznajemy bynajmniej powieściopisarzowi prawa wymyślania obyczajów i namiętności, na sposób Chińczyków wymyślających krajobrazy i zwierzęta, które nigdy nie istniały w żadnym kraju.
Pozwalamy tylko opowiadającemu obmyśleć w swej wyobraźni żywioły fikcyi dramatycznej, przeznaczonej do służenia za ramy do jego studyów z natury i wymagamy koniecznie, aby ta fikcya była co najmniej prawdopodobną, ponieważ brakłoby mu zasługi absolutnej prawdy.
Owóż spostrzegamy w tej chwili, że przez zapomnienie, niweczące z gruntu to prawdopodobieństwo, do którego przywiązujemy tyle wagi, zaniedbaliśmy wytlómaczyć, jak i dla czego pani Herbert znajdowała się w parku o północy, w samą porę, aby być obecną rozmowie Blanki i Raula.
Naprawmyż coprędzej ten błąd mimowolny, a przedewszystkiem naprawmy go pokrótce.
Czytelnik przypomina sobie, że po obiedzie, w którym brał udział baron Polart i na skutek wyjaśnienia niezupełnego i bolesnego między Dyanną a Blanką w pokojach śpiącego generała, młoda dziewczyna powróciła do swego pokoju, unosząc okropne podejrzenie, że ta, którą uważała za swą siostrę, była jej rywalką.
Długiemi wydawały się Dyannie godziny wieczoru, opędzonego we łzach i samotności.
Generała nie opuszczał sen ciężki.
Jerzy, tak jak to czynił zazwyczaj od niejakiego czasu, był w willi Labardès u Marcelego.
Wiemy, co robiła Blanka.
Noc nadeszła.
W miarę, jak posuwały się wskazówki na zegarze, pani Herbert czuła w sercu ból coraz to więcej dojmujący na myśl, że Blanka miała zasnąć może z żalem w duszy, nie podawszy jej, siostrze, czoła do pocałunku na dobranoc.... Kiedy uderzyła dziesiąta, Dyanna nie mogła już wytrzymać dłużej.
Jerzy powrócił był i udał się na spoczynek. Odkąd stan generała wywoływał pewne obawy i wymagał starań ciągłych, Jerzy i żona jego zajmowali w tym samym skrzydle dwa pokoje oddzielne.
Dyanna w nocnej toalecie wyszła od siebie i skierowała się ku drzwiom Blanki, z postanowieniem przyciśnienia do serca tej ukochanej córki i uczynienia ostatecznej próby usunięcia jej wątpliwości.
Ale w chwili wejścia zawahała się i cofnęła.
Gdyby Blanka miała ją przyjąć z tym nieopisanym chłodem, z tą wyraźną obojętnością, które jej taką sprawiały przykrość!...
Alboż w takim razie nie lepszem było jeszcze powątpiewanie nad pewność?
Po trzykroć Dyanna, uzbroiwszy się w nowe postanowienie, powracała do tych drzwi zamkniętych, po za któremi, jak sądziła, spała Blanka. Po trzykroć to nagłe wahanie, któreśmy zaznaczyli, powracało jak za pierwszym razem.
Miała już odejść i nie powrócić niezawodnie więcej, kiedy zdawało jej się, że słyszy lekki szelest, pochodzący z tego pokoju, którego progu przejść nie śmiała. Prawie równocześnie drzwi się otwarły.
Dyanna uskoczyła w bok gasząc światło, które trzymała w ręce.
Blanka przeszła, niedostrzegłszy nocnego gościa, osłonionego ciemnościami kurytarza.
Serce Dyanny bić przestało...
— Gdzie też iść może? — zadała sobie pytanie.
Blanka zeszła na dół.
Dyanna szła za nią.
Blanka przeszła opustoszałe pokoje parteru. Dyanna szła za nią jak cień idzie za ciałem.
Blanka odsunęła zasuwkę małej furtki, przeszła taras i zapuściła się w aleję kasztanową.
Pani Herbert poczekała aż Blanka zniknęła pod sklepieniem zieleni, a wtedy z kolei przeszła trawnik by śledzić dalej jej kroki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Reszta niepotrzebuje już wytłómaczenia i część niejasna naszego opowiadania jest już odtąd dokładnie wyjaśnioną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.