Rodzina de Presles/Tom III/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
SCENA RODZINNA.

Dwa razy w ciągu tego wieczora, Dyanna posyłała prosić ojca, żeby ją zechciał przyjąć.
Generał odpowiedział, że to widzenie się jest zupełnie bezpotrzebnem a mogłoby być bolesnem tylko, że zatem zarówno ze względu na panią Herbert jak na siebie, winien się od niego wstrzymać.
Dyanna uważała, że nie należy jej nastawać; we łzach i rozpaczy spędziła noc całą.
Jerzy, głęboko zmartwiony i zirytowany postępowaniem żony i tą nieodgadnioną tajemnicą, którą otaczała pobudki tego postępowania, rozumiał wybornie, że po tem co zaszło Dyanna nie mogła dalej przebywać pod tym samym dachem co generał, dla którego obecność jej byłaby bezustanną obelgą.
To też skoro świt, nazajutrz pojechał do swej willi, niezamieszkiwanej już od lat kilku, jak wiemy, ażeby wydać potrzebne rozkazy celem przewiezienia tamże pani Herbert.
Nader mało usposobiony do ufności względem żony, nie uznał nawet za potrzebne uprzedzić ją o tych swoich zamiarach; to też nie wiedziała ona najzupełniej, że blizki jej odjazd z zamku był postanowiony.
Ten odjazd zresztą, nic nam nie przeszkadza teraz już tego tu powiedzieć, nie miał zupełnie przyjść do skutku, taką to prawdą jest, że chłop strzela a fatalizm kule nosi.
Użyliśmy tu wyrazu: fatalizm w miejsce słowa: Bóg, które zazwyczaj zamyka przysłowiowe zdanie przez nas przytoczone.
Z umysłu dopuściliśmy się tej zmiany.
Jesteśmy poniekąd fatalistami, musimy to wyznać i zdaje nam się, że czasami Bóg przestaje kierować biegiem spraw i zostawia je własnemu losowi.
Co zresztą utrwala w nas dziwnie to przeświadczenie i pozwala w miejscu ścisłej wiary postawić tę teoryę, to właśnie głęboka wiara w bożą mądrość, z którą czasem nie możemy pogodzić biegu niektórych spraw tego świata.
Zdaje nam się najzupełniej logicznem i nie uchybiającem naszej wierze w Boga, przypuścić, że gdyby ten Władca nieograniczony świata, ten jego Twórca raczył osobiście zajmować się tem wszystkiem, co się dzieje na ziemi, rzeczy nie szłyby na nim tak źle jak idą.
Nieobecność Jerzego stawiała Dyannę w zupełnem odosobnieniu.
Stosunek wzajemny gości w zamku nie był bynajmniej tajemnicą dla służby. Kiedy nadeszła pora śniadania, jeden z lokai przyszedł do pani Herbert, dowiedzieć się, czy zamierzała zejść na dół.
Na odpowiedź przeczącą i przewidzianą z góry podano jej na górze śniadanie, którego nie tknęła niemal zupełnie.
— Pani się rozchoruje, jeśli jeść nie będzie... — przemawiała do niej panna służąca, która zdawała się być do niej prawdziwie przywiązaną.
Mówimy zdawała, przywiązanie służby bowiem jest ogólnie biorąc komedyą hypokryzyi, mniej lub więcej zręczną, mniej lub więcej długotrwałą.
— Nigdy nie czułam się zdrowszą... — odpowiedziała Dyanna.
A pocichutku dopowiedziała sobie:
— Jakże byłabym szczęśliwą, gdyby Bóg zesłał na mnie jedną z tych chorób, co jak grom powalają człowieka!.. Bo i po cóż żyć?... Nadto już cierpię!... tak, na prawdę, zanadto cierpię!...
Te ostatnie słowa były pierwszem drgnieniem buntu biednej kobiety przeciw temu fatalizmowi, o którym mówiliśmy przed chwilą....
Oskarżała niebo o niesprawiedliwość!... powiedziała sobie, że przecież nigdy nie zasłużyła ani uczynkiem, ani nawet występną myślą, na męczarnie, które znosić była zmuszoną.
— Cóżem ja zrobiła! — wołała, — aby cierpienia, co mnie przygniatają, padały właśnie z ręki tych wszystkich, których kocham najwięcej?
»Mój ojciec, za którego po stokroć dałabym życie!... mój ojciec przeklina mnie i uważa za chciwe, wyrodne stworzenie, za córkę pozbawioną serca i uczuć wszelkich!...
»Moja córka, to ukochane przezemnie dziecko, której pragnęłabym usunąć z drogi każde zmartwienie, bodaj za cenę wszystkiej krwi żył moich! moja córka uważa mnie za śmiertelnego swego, najnieubłagańszego wroga.
»Mój mąż nakoniec, człowiek, do którego należy cała dusza moja i serce bezpodzielnie i na zawsze! mój mąż wątpi o mnie i powiada sobie z przerażeniem, że nie znał mnie dotąd istotnie.... Kto wie czy mną już nie pogardza a od pogardy do nienawiści jakże blizko!...
»Tak więc wszystkie rany, które mnie dosięgają, zadane mi są rękoma moich najdroższych!...
»To za wiele naraz boleści!... Nie godzę się na tyle cierpień... a naprzód bądź co bądź się stanie, ojciec mój się dowie, że przekleństwo rzucone na córkę występną, nie mogło dosięgnąć córki niewinnej!...
Zaledwie powziąwszy to postanowienie, opuściła natychmiast swój pokój i skierowała się ku pokojom pana Presles.
Zanim tam weszła, nieszczęśliwa kobieta miała przejść przez jedno z tych upokorzeń, których rana stokroć więcej boli niż pchnięcie nożem.
W jednym kącie przedpokoju, poprzedzającego bibliotekę, siedział lokaj.
Podniósł się na widok pani Herbert i powiedział jej tonem pełnym uszanowania, z pod którego wszakże przebijała się zadowolniona nienawiść służalca, który bezkarnie może obrazić swego pana:
— Proszę pani, pan hrabia nie przyjmuje nikogo....
Dyanna popatrzała na służącego ze zdziwieniem.
Zdało jej się, że się przesłyszała chyba, lub przynajmniej źle zrozumiała i spytała:
— Co mówiłeś?...
Lokaj skłonił się jeszcze niżej niż za pierwszym razem i powtórzył ten sam frazes:
— Proszę pani, pan hrabia nie przyjmuje nikogo....
— Czy straciłam zmysł?... — pomyślała sobie Dyanna, — czy też noc jedna tak zmieniła twarz moją, że lokaj domowy mnie nie poznał?...
Przez ciąg długich godzin poprzedzającej nocy, Dyanna przecierpiała tyle, że to ostatnie przypuszczę nie wydało jej się niemal możliwem.
— Czy mnie nie poznajesz? — spytała dziwnym jakimś, bezdźwięcznym głosem jak głos lunatyczki.
Służący miał na ustach uśmiech ironiczny niemal.
— O, pani, — odparł, — poznałem najdoskonalej starszą córkę pana hrabiego.
— Cóż mi więc mówisz w takim razie?
— Miałem zaszczyt powiedzieć pani, że pan hrabia nie przyjmuje nikogo.
— Alboż ja jestem kimś, gościem jakim czy co?
I Dyanna, nie rozumiejąca jeszcze, postąpiła o krok ku wejściu.
Lokaj stanął między nią a drzwiami, zawsze z najgłębszym szacunkiem i miodowym tonem wymówił następne słowa:
— Pani zmusza mnie do wypowiedzenia tego, że otrzymałem od pana hrabiego specyalne polecenie, abym prosił panią w razie jej przyjścia, by raczyła nie wchodzić do pana.
Z piersi Dyanny wyrwał się krzyk przenikliwy, krzyk kobiety, co spostrzega nagle, że nastąpiła na żmiję.
Pierwszym mimowolnym ruchem cofnęła się o kilka kroków wstecz; ale natychmiast niemal inne powzięła postanowienie.
Giest nakazujący, giest królowej dał do zrozumienia lokajowi, że nie może przeprowadzić otrzymanej instrukcyi, chybaby podniósł rękę na panią Herbert.
Cofnął się instynktownie i ustąpił z drogi córce swego pana.
Dyanna rzuciła się ku drzwiom, które otwarła i cała drżąca z gniewu i oburzenia, które nie dozwoliło jej pamiętać o pozornej swej względem ojca sytuacyi, weszła do biblioteki, wołając:
— O! mój ojcze... mój ojcze... czy to podobna, żeś między sobą a twym dzieckiem postawił lokaja?...
Na jej widok, Blankę, Która siedziała na nizkim taburecie u nóg generała, przejął rodzaj przestrachu i zgrozy taki, że aż ukryła twarz w obu dłoniach.
— Więc ja ją przejmuję strachem! — pomyślała Dyanna, której uwagi ruch ten nie uszedł, — przejmuję strachem moją córkę! O! mój Boże!
Generał podniósł się nawpół z swego siedzenia i jak wczoraj wyciągnął ku pani Herbert rękę groźnie, mówiąc głosem, którego dźwięk zimny, lodowaty był daleko okropniejszym niż wybuchy najhałaśliwsze gniewu:
— Po co pani tu przychodzisz?... Szukasz niezawodnie brata swego Gontrana?... Tu go nie znajdziesz z pewnością, dla tego radzę go szukać gdzieindziej....
Dyanna postąpiła aż ku starcowi i padła na kolana, szepcząc:
— Mój ojcze... mój ojcze!...
— Powstań pani i wyjdź! — przerwał generał.
— Mój ojcze, zaklinam cię na Boga, zechciej mnie wysłuchać!...
— Nie chcę nic słyszeć.
— Mój ojcze miej litość nademną... gdybyś wiedział co ja cierpię!...
— Co pani cierpisz na to zasłużyłaś w zupełności... To kara! Bóg jest sprawiedliwy.
— A więc nie prawda, — krzyknęła Dyanna, wznosząc w górę głowę, ostatni ten cios bowiem wrócił jej naraz siłę i odwagę, — a więc, nie, kara ta nie jest zasłużoną!... nie, Bóg nie jest sprawiedliwy, bo druzgocze niewinną!...
— Pani, niewinną! Jak śmiesz to powiedzieć, nieszczęśliwa? Pani Herbert już nie klęczała.
Stała tuż obok pana de Presles a wzrok jej jaśniał głęboką ufnością w słuszne swe prawa.
— Ojcze mój, w imię tej świętej kobiety, która z wysokości niebios pewnie nie chce, by męczono dłużej jej córkę, błagam cię: wysłuchaj mnie!...
Dziwna uroczystość tego wezwania przejęła generała.
Nie myślał już wypędzać pani Herbert.
— Przemawiasz do mnie w imię matki, — odpowiedział po chwili milczenia, — nie mogę więc odmawiać wysłuchania cię... ale co ty mogłabyś mi powiedzieć, czemuby święta towarzyszka mego życia przysłuchiwać się mogła bez wstrętu?...
— To co wam powiedzieć, ojcze, winnam to powiedzieć tobie samemu tylko....
— Czy mam cię odejść, mój ojcze? — spytała Bianka.
— Na kilka minut tylko, ukochane moje dziecię, skoro siostra twoja ze mną tylko mówić pragnie.
Blanka przeszła bibliotekę i weszła do sypialni generała.
— Jesteśmy teraz sami, — rzekł wówczas ten ostatni, — mów....
— Mój ojcze, — szepnęła Dyanna, usiłując nadaremnie wszakże pochwycić jedną z rąk starca, by ją do ust przycisnąć, — mój ojcze, ja jestem niewinną tego wszystkiego, com uczyniła przeciw tobie.
— Powiedziałaś to i powtarzasz teraz, aleś tego nie dowiodła!...
— Mój ojcze, — ciągnęła pani Herbet, nachylając się do ucha generała i tłumiąc glos, nabrzmiały wzruszeniem, — mój ojcze, to co zrobiłam, ty byś mi sam kazał był zrobić.... Kochasz Blankę tak jak ja ją kocham sama, a trzeba było ocalić Blankę....
— Ocalić ją! — powtórzył pan Presles, zdziwiony i wylękły. — Ocalić ją!... a przed kimże?...
— Przed Gontranem.
— Czy Gontran jej czem groził?
— Tak, lub przynajmniej mnie groził jej nieszczęściem.
— Jakiemż nieszczęściem?
— Największem ze wszystkich.... Gontran wie, że Blanka jest moją córką... groził, że rozgłosi straszną tę tajemnicę!...
— Nie ośmieliłby się!...
— A! mój ojcze, wszakże wiesz dobrze, że on się na wszystko ośmieli!...
— Brak mu dowodów i brak mu ich będzie zawsze.
— Niestety!... to omyłka!... Dowód okropny, dowód niezbity, znajduje się w jego rękach.
— Dowód niezbity!... w rękach Gontrana!... Drżę cały... Dyanno, cóż to za dowód?...
— List, który pisałam do Jerzego, odkrywając mu całą prawdę nim zostałam jego żoną... ten list, który biedna matka moja nie miała mu odwagi wręczyć.
— O! moje dziecko, moje ukochane dziecko, — zawołał pan de Presles, chwytając Dyannę i przyciskając ją do piersi, — teraz rozumiem już wszystko.... Gontran użył tego listu, aby uczynić z ciebie pozorną swoją wspólniczkę i pod groźbą zgubienia córki trzeba ci było przyjąć nikczemną rolę, którą ci narzucał! Biedna Dyanno... biedna męczennico, ileż ty musiałaś przecierpieć!...
— Cierpiałam... cierpiałam niesłychanie, mój ojcze drogi... i cierpię dotąd jeszcze... i cierpieć będę zawsze, bo Gontran nie zatrzyma się na tej nikczemnej drodze, na którą raz wszedł i będę zmuszona iść za nim wszędzie, gdzie go powiedzie bezgraniczna jego chciwość.... Dokoła siebie jak wczoraj słyszeć będę szept publicznej pogardy... kiedy widząc mnie, mówić będą ludzie: Patrzcie, to ta chciwa córka, która zdradza swego ojca i wydaje go w ręce sądów!... Sama Blanka, Blanka będzie nienawidzieć i pogardzać swą matką, boć ona nie powinna nic wiedzieć o tej okropnej tajemnicy, co mnie zabija!... Ale ty, przynajmniej ty, mój ojcze, będziesz wiedział, że twoja biedna Dyanna cię kocha, że cię szanuje i że byłaby szczęśliwą, o! jak szczęśliwą, gdyby mogła życie dać za ciebie!...
Z trudnością zaledwie mógł zrozumieć generał ostatnie córki słowa, głos pani Herbert bowiem tłumiły całkowicie łkania.
Daremnie starzec starał się ją pocieszyć swemi pieszczoty, biedne jej złamane serce przepełnione wreszcie, wylało się falą goryczy, która je dławiła do tej chwili, od tylu dni już. Jej nerwy, naprężone dotąd rozluźniły się jak zwilgotniałe sznury, cała energia ją odbiegła, cała siła odporu, łkania jej stawały się konwulsyjne i generał zadawał sobie pytanie, ja kim sposobem oczy kobiece tyle łez zawierać mogą...
Nakoniec, zwolna, ten wylew rozpaczy ukoił się... łkania ucichły, źródło łez się wyczerpało.
— O, mój ojcze, — wymówiła Dyanna, — o, mój ojcze, twoja córka jest bardzo, bardzo nieszczęśliwą....
— Odwagi, dziecko moje, — odpowiedział starzec. — Poświęcenie twe jest Szczytnem!... Niech cię świat przeklina i tobą pogardza... ja kocham cię i błogosławię....
— Świat! — powtórzyła pani Herbert, — a! cóż mnie świat obchodzi?... Podeptałabym sądy jego nogami, gdyby ich nie słyszała tylko Blanka, gdyby im nie poklaskiwała i nie potępiała mnie wraz znim.... Słuchaj, ojcze, jedna rzecz jeszcze mogłaby mi dać chwilę radości... a rzecz ta zależy od ciebie.
— Mów prędko... wytłómacz się, a czego pragniesz spełnię natychmiast.
— A więc przywołaj Blanki i wobec niej powiedz, żeś mi przebaczył....
— Ależ ja nie mam ci nic do przebaczenia, moje dziecko....
— Blanka tego nie wie, a prawdy, któraby mnie uniewinniła w jej oczach, ona nie wie i wiedzieć nie może nigdy, wiedzieć nie będzie.... Widzisz przeto dobrze mój ojcze, że powrót do twojej łaski nie może zostać czem innem wytlómaczony, jak twojem przebaczeniem.... Blanka zna dobrze skarby niewyczerpane twego wyrozumienia... będzie sądziła, że wyraz tych wyrzutów sumienia, których doznaję i boleść moja znalazły drogę do twego serca... być może, że cię pomówi o słabość, ale z pewnością, dziecko nie okaże się surowem i nieubłaganem, kiedy starzec przebaczy....
— Tak więc chcesz, moja córko?
— Mój ojcze, proszę cię o to! — usilnie nastawnia Dyanna.
— Niechże więc będzie twoja wola.
Pan de Presles zawołał Blankę, która też zaraz nadbiegła.
Wyraz głębokiego zdziwienia, może winnibyśmy powiedzieć zmartwienia, odbił się na jej twarzy, skoro zobaczyła, że generał trzyma w dwu swoich dłoniach rękę pani Herbert, stojącej przed nim.
Zatrzymała się, jakby niezdecydowana przy progu, który już przestąpiła.
— Zbliż się, kochane dziecko... — mówił dalej pan de Presles.
Blanka usłuchała, ale z widocznym żalem i ociąganiem; podeszła krokiem wolnym i nieśmiałym.
— Droga córko, — ciągnął generał, — twoja siostra obraziła mnie może, nie dziś tego żałuje... Grzesznik, którego żal jest szczerym, tak mówi Ewangielia, jest przyjemniejszym w oczach Boga niż sprawiedliwy, co nie zgrzeszył nigdy.... Wszystko już przebaczone... wszystko zapomniane.... Nie mam potrzeby prosić cię o przebaczenie dla twej siostry, ale o zapomnienie tego co było...zapomnienie i serdeczność....
— O! tak, kochana Blanko, — zawołała Dyanna, ujmując dziewczę w uścisk gorący, przyjęty dość zimno, — kochaj mnie... kochaj mnie bardzo... chociażby przez litość tylko!... bo ja okropnie cierpię.
— Nie miałam ci nic do przebaczenia, moja siostro, — wymówiła zcicha Blanka, z niezmiernem zakłopotaniem i widocznem wahaniem, — mogę tylko zapomnieć skoro mój ojciec zapomina... nakoniec winnam cię kochać, ponieważ jesteś moją siostrą....
Lodowate te słowa przejęły bolesnym dreszczem panią Herbert.
— Niestety! — pomyślała sobie, — córka moja straconą jest dla mnie... straconą zupełnie... to już nienawiść!...
Generał czuł to wszystko, co się działo w sercu udręczonej jego córki.
Wzajemne położenie trojga zebranych w bibliotece osób zdawało się, że nie może już być falszywszem i wymuszeńszem jak niem było w tej chwili.
A przecież stało się niem jeszcze bardziej.
Zobaczym jakim sposobem i dla czego.
Drzwi biblioteki otwarły się i tenże sam lokaj, który przed chwilą opierał się wejściu pani Herbert, zaanonsował:
— Pan baron Marceli de Labardès!... pan hrabia Raul de Simeuse....
Trzebaby nam posiadać pióro, a raczej skalpel Balzaka, jedynego genialnego powieściopisarza naszej epoki, liczącej tylu utalentowanych, ażeby zanalizować, ażeby zdysektować poniekąd rozliczne i różnorodne wrażenia, które w tej jednej chwili przejęły serca i myśli pana de Presles, Dyanny i Blanki.
Generał nagle przypomniał sobie wszystko co zaszło od dnia wczorajszego i przebiegł myślą wszystkie te zdarzenia.
Przypomniał sobie, że mimo opozycyi, stawianej tak energicznie przez panią Herbert, oddał rękę Blanki Raulowi w jak najformalniejszy i najbardziej stanowczy sposób, rozporządzając tym sposobem córką w chwili właśnie, kiedy matka poświęcała siebie na całopalną dla jej szczęścia ofiarę!... Pana de Presles na tę myśl, na to wspomnienie przeszedł dreszcz nieopisanej trwogi.
Wczoraj, Dyanna osądzona i potępiona na podstawie fałszywych pozorów, wydawała mu się niegodną praw macierzyńskich, uznał, że nagannem swojem postępowaniem utraciła wszelkie prawa matki; ale teraz kiedy wiedział prawdę, tę prawdę tak wzruszającą, prawa te na chwilę zapoznane stawały przed nim nietykalniejsze i świętsze niż kiedykolwiek.
Dyanna, posłyszawszy tylko wymienienie nazwiska Marcelego de Labardès i Raula, zrozumiała, że musiało zajść coś, o czem ona nie wiedziała jeszcze i przeczuła, że nowe to wydarzenie zawierało dla niej w sobie pasmo nowego nieszczęścia.
Blanka, drżąc z obawy i niepokoju, mówiła sobie, że może jej szczęśliwa budowa, wzniesiona przez generała w nieobecności pani Herbert, zapadnie się samym już faktem obecności tej ostatniej.
Raul sam, acz tak pewnemi zdawały mu się nadzieje, które miał prawo powziąść, przeląkł się instynktownie, zobaczywszy obok generała Dyannę.
Wreszcie ze wszystkich osób zebranych w bibliotece, Marceli de Labardès był jedynym, który pozornie przynajmniej zachował spokój.
Niepewność zresztą nie miała być zbyt długą, ani dla jednych, ani dla drugich aktorów sceny, którą postaramy się opowiedzieć we wszystkich szczegółach.
Marceli, ukłoniwszy się Blance z niezmierną serdecznością a Dyannie z chłodnym szacunkiem, zbliżył się do generała i rzekł mu:
— Panie hrabio, wywiązałem się z powierzonej mi misyi, którą wczoraj raczyłeś zdać na mnie... Co do zapowiedzi rzecz już zregulowana i zredukowana do ściśle koniecznego czasu, notaryusz pański zaś, który zarazem jest moim, przyspasabia akt swój wedle wskazówek i instrukcyi danych mu przezemnie ze strony pana, z dołączeniem moich osobistych i za trzy dni najpóźniej przybędzie przedłożyć go panu.
— To dobrze, mój przyjacielu, — wybąknął pan de Presles zaambarasowany; — dziękuję ci za pośpiech, z jakim starałeś się spełnić wolę starca; tegom się po tobie spodziewał.
W chwili, gdy Marceli Labardès mówił o zapowiedziach i instrukcjach danych notaryuszowi, twarz pani Herbert pobladła nagle, nietylko już policzki ale wargi nabrały kredowej białości.
— Mój ojcze, — przemówiła głosem, który drżał od silnych uderzeń serca, — skoroś mi tak wspaniałomyślnie przebaczył wszystkie moje względem ciebie przewinienia, nie zechcesz pewnie nadal uważać mnie za obcą... i pozwolisz mi zapytać się, o jakich to nieznanych mi dotąd okolicznościach wspomniał pan de Labardès?
— Moje dziecko, — odpowiedział generał z wzruszeniem, które daremnie starał się ukryć, — chciałem cię właśnie zawiadomić o tych sprawach, kiedy wszedł Marceli i Raul. Po smutnych zajściach wczorajszych, zajściach, których nie obciąłbym przypominać, a które przeciwnie zapomnieć będę usiłował, wolno mi było sądzić, że potrzebnem jest koniecznie zapewnić przyszłość kochanej mojej córki, tak kochanej przez cię siostry, Blanki.
Pan Presles urwał.
Sytuacya wydawała mu się tak straszliwie naprężoną, że drżał z obawy, by jej jakiś nagły wybuch nie rozwiązał.
Można było w ciszy słyszeć gwałtowne bicie serca Dyanny.
— I aby zabezpieczyć przyszłość siostry mojej, — podjęła ona po chwili, — cóż uczyniłeś, mój ojcze?
Daremnem już odtąd było wszelkie wahanie, zwlekanie wszelkie!...
Trzeba było przestąpić przepaść z narażeniem nawet, że się w nią wpaść może; innemi słowy, trzeba było odpowiedzieć.
— Przychyliłem się do prośby znanej ci już oddawna, moja córko, — rzekł pan Presles, nie śmiejąc podnieść oczu na twarz Dyanny. — Oddaję rękę Blanki Raulowi i postanowiłem, aby ich małżeństwo odbyło się jak najspieszniej.
Dyanna, od chwili już oczekiwała tego uderzenia gromu i przysposabiała się na przyjęcie go.
Żadna zewnętrzna oznaka nie zdradziła tego, co się działo w jej duszy.
Żaden dreszcz nie przebiegł jej członków.
Żaden muszkuł twarzy nie zadrżał.
Oczy nie zadawały bynajmniej kłamu niewzruszonemu spokojowi zachowania i stoickiemu iście wyrazowi twarzy.
— Mój ojcze, — wyrzekła bardzo cicho, ale tak wyraźnie, że każde wymówione słowo słyszane było dokładnie przez wszystkich słuchaczy, — chciałabym mieć prawo schylenia głowy przed przemożną twoją wolą. Nieszczęściem dla mnie, nieszczęściem dla nas wszystkich, nie mogę tego uczynić....
— Co ty mówisz?... — zawołał generał, — Dyanno, moje dziecko, córko moja, czyż chciałabyś sprzeciwiać się jeszcze?...
Pani Herbert przerwała starcowi.
— Nie mów o mojej woli, ojcze! — wyszepnęła, — nie mam jej zupełnie, mieć jej nie mogę.... Alboż wyglądam na taką co wydaje prawa, kiedy sama muszę ulegać tak okrutnym?... Mój ojcze, mój ojcze... nie zapominaj, że tak często potępia się niewinnych!... Ty mnie nie potępiaj!...
Raul tak drżący gniewem, że musiał się całą siłą powstrzymywać, myśląc o tem, że mówi do kobiety, ale gniew ten mimo to burzył mu krew w żyłach, wstąpił ku Dyannie i rzekł jej:
— Na miłość boską, pani, racz pamiętać o tem, że słowa te, które wyrzekłaś, dadzą zastosować się do mnie.... I ja jestem niewinnym.... Nie uczyniłem nic, czembym zasłużył na tę nienawiść, którą mi okazujesz.... Nie potępiajże mnie pani... miej litość nade — mną... błagam cię o to na kolanach....
I Raul w istocie zginał kolana przed Dyanną.
— Panie de Simeuse, — odpowiedziała pani Herbert z głębokim przejmującym smutkiem, — nie należy zginać kolana przed nikim prócz Boga... powstań. Powtarzam panu, że nie mam dlań nienawiści i przysięgam panu, że przeciwnie czuję dla niego litość głęboką.
Potem, nie przerywając zwróciła się do generała:
— Mój ojcze, nie mam już ani sił, ani odwagi wobec tego obwinienia o nienawiść i okrucieństwo, którem mnie kamienują. Odtąd te niezasłużone wymówki, któremi mnie obarczają niechaj zwracane będą do ciebie, bo los tych, co mnie oskarżają, będzie teraz jedynego mieć sędzię, ciebie ojcze. Opuszczam was na kilka minut. Skoro powrócę, proszę cię, ojcze, zostań tu sam na chwilę. Gdy mnie wysłuchasz rola moja na tej ziemi będzie spełnioną.... Niemało jeszcze mieć będę do cierpienia niezawodnie, ale przynajmniej nikt nie będzie miał prawa powiedzieć, że to z mojej winy i woli cierpią inni.
Wymówiwszy te ostatnie słowa pośród ogólnego zdumienia, Dyana wyszła z biblioteki krokiem, który mimo wszystkich wysiłków nie był ani spiesznym ani pewnym.
Krok ten wszakże stał się pewniejszym, skoro tylko pani Herbert przeszła przedpokój.
Minęła galeryę, która prowadziła do jej pokojów, weszła do swojej sypialni, nie zadawszy sobie nawet trudu zasunięcia za sobą zasuwki, jak to czyniła zazwyczaj i zbliżyła się do hebanowego mebla, który już znamy, otwarła szuflady, nacisnęła sprężynę, podniosła dubeltowe dno i pochwyciła medalion, zawsze w poczwórnem zachowany obwinięciu z bibułki.
Zaopatrzona w tę tajemniczą miniaturę, której sam widok przywodził jej na myśl najokropniejsze ze wszystkich wspomnień, udała się napowrót do biblioteki, chowając instynktownie po za siebie rękę, w której kryła medalion, jak gdyby ta zawierała żarzący węgiel.
Wedle życzenia wyrażonego przez panią Herbert na chwilę przedtem, zanim przyszła generał był już sam zupełnie. Blanka, Marceli i Raul oddalili się do przyległego pokoju.
Dyanna uklękła przed ojcem, ujęła jego rękę i ucałowała ją z gorączkowym zapałem.
— Mój ojcze, — wyszepnęła następnie, — posłuchaj mnie... i zbierz twe siły, bo czeka cię cios okropny....
— Po tych wszystkich gromach, które we mnie uderzają bezustannie, jakież nowe nieszczęście mogłoby mnie jeszcze zadziwić?... — spytał starzec....
— Życzysz sobie małżeństwa Blanki z panem de Simeuse?
— Życzę z całego serca....
— A więc, ojcze mój, to małżeństwo jest niemożliwem!
— Tak sądzisz, moja córko?... Toż Blanka kocha Raula....
— Musi stłumić tę miłość.
— Zerwanie tego małżeństwa może ją zabić!
— Lepiej ją widzieć umarłą, jak żywą za cenę takiego związku....
— Nie rozumiem cię, ale mimowolnie drżeć muszę!
— Nakoniec, ojcze mój, jeśli trzeba wybierać między dwiema rozpaczami... wolę płakać na grobie mojej córki, niż rzucić siostrę w objęcia brata!...
— Co ty mówisz, Dyanno?... co ty mówisz?...
— Mówię, że ten podły nędznik z nocy 10-go maja 1830 roku, mówię, że ojciec mojej córki, był zarazem ojcem Raula de Simeuse....
— To niepodobna, — wyszeptał pan de Presles.
— Mam dowód tego... i oto jest ten dowód....
Konwulsyjnym ruchem Dyanna rozerwała owinięcie medalionu.
I przed oczy generała ukazała znaną nam miniaturę:
— Patrzaj, ojcze....
— I cóż, — spytał starzec, przypatrzywszy się jej, — to portret Raula... ale czegóż on dowodzi?...
— Nie, to nie jest portret Raula... to portret jego ojca... ten medalion konwulsyjnie zaciśnięta ręka moja trzymała wówczas jeszcze, gdy mnie znaleziono zemdloną, nawpół umarłą w ową noc zbrodni, a zresztą, gdyby nawet to podobieństwo syna do ojca nie było nieodpartym dowodem, jest inny pewniejszy jeszcze....
— Jakiż?...
— Podnieś, ojcze, złotą oprawę i czytaj.
Pan de Presles zrobił, co żądała Dyanna i wyszeptał te kilka wyrazów wyrytych na słoniowej kości: Dla mego syna Raula de Simeuse....
— Masz słuszność, — szepnął wówczas z głębokiem a bolesnem westchnieniem, oddając Dyannie smutny ów medalion, — masz słuszność, to małżeństwo jest niemożliwem.... Biedna Blanka... biedny Raul... o! nieszczęśliwe dzieci!...
— Alboż mniej cierpieć będą odemnie?... — spytała pani Herbert z uczuciem, które moglibyśmy nazwać dumą boleści. — Nie wieszże co jest matka? Każda rana, zadana sercu mej córki przebija po dwakroć moje serce.
Potem po chwili milczenia Dyanna dodała:
— Mój ojcze, trzeba raz to skończyć!... Przywołaj Blankę... i niechaj Bóg użyczy jej odwagi, której mnie już braknie.
Pan de Presles skierował się zwolna ku przyległej komnacie, której drzwi otworzył.
Twarz jego wyrażała tak głębokie pomięszanie, że zanim wymówił pierwsze słowo Blanka, Raul i Marceli zrozumieli, że wszystko było straconem.
— Cóż nam masz powiedzieć, ojcze? — zawołało dziewczę, której wzrok ciskał błyskawice.
— Wszyscyśmy mieli sen piękny, — wymówił zcicha pan de Presles; — nieszczęściem był to sen tylko.
— Sen! — powtórzyła Blanka drżąca. — A! wiedziałam ja to... byłam tego pewną, nieszczęście stać się mu siało, skoro powróciła moja siostra!...
Dyanna spuściło głowę, łkanie wydarło się z jej gardła.
— Moje dziecię, córko moja ukochana... — zawołał generał, — nie obwiniaj twej siostry.
— A dla czegoź jej nie obwiniać?... Alboż nie ona nas gubi? To małżeństwo, które nas wszystkich tak szczęśliwymi czyniła, czyliż nie ona czyni je niemożliwem?
General z kolei teraz spuścił głowę.
Jakże bo odpowiedzieć i co na to odpowiedzieć?
— A więc to istotnie prawda, panie hrabio, — spytał Raul, — że nam pan cofasz dane już słowo, panu de Labardès i mnie?...
Pan de Presles milczał.
— Ale dla czego?... tak, dla czego?... — podjął Raul z żywością. — Ta obelga, którą nam pan czynisz jest śmiertelną i nie może być bez przyczyny. Skazani na śmierć, gdy idą na rusztowanie, znają przynajmniej zbrodnię, za którą ich tracą. Ja, przysięgam panu, że nie wiem nic o mojem przewinieniu!
— Raulu!... moje dziecko... — odpowiedział starzec, który czuł, że mu się w głowie mąci, — nie, tu niema obelgi, nie, tu niema winy.
— Ależ wreszcie, panie hrabio, jest coś... coś czego nie znam a co chcę, co powinienem wiedzieć. Wczoraj byłem pańskim synem i narzeczonym Blanki... dziś wszystko jest połamane.. dziś jestem dla pana tylko obcym człowiekiem!... Czyliż od wczoraj stałem się lokajem, który się nie podoba i którego się wypędza?... Czyż popełniłem jaką, nikczemność?... Czy panu kto powiedział, że jestem podłym?... Miejże pan litość nademną!... Powiedz mi przyczynę, jakąkolwiek ona jest, tego co się stało.
Krzyk nagły, straszny krzyk Dyanny powstrzymał na ustach generała odpowiedź, którą chciał dać na gwałtowne pytanie Raula.
Blanka podeszła do siostry i nagłym, szybkim ruchem, wyrwała jej medalion, którego złotą oprawę widziała połyskującą między palcami pani Herbert.
Zaledwie spojrzała jednym rzutem oka na miniaturę, wydała takiż sam okrzyk jak Dyanna przed chwilą.
Równocześnie rzuciła się ku Raulowi i kiedy pani Herbert klęcząca, nawpół szalona szeptała:
— Ten medalion, moja siostro.... Na miłość boską... oddaj mi ten medalion!...
Blanka mówiła z akcentem rozpaczy, który aż nadto wymownie świadczył o mękach, rozdzierających jej serce:
— Pytasz o przyczynę tego, co się dzieje, Raulu; ja ci ją powiem.... Od dawna podejrzewałam ją... dzisiaj... jestem tego pewną.... Ta kobieta, którą tu widzisz, ta kobieta, co tak błaga i płacze... zdradziła wszystkich, co ją kochali, jak Judasz zdradził swego Boga!... Zdradziła ojca... zdradza Jerzego... mnie zdradza!... Jeżeli sprzeciwia się małżeństwu, które mnie miało uczynić szczęśliwą, to dla tego, że dla mnie nie jest ona siostrą, ale rywalką! Niby to nienawidzi cię ona, Raulu, ale ta nienawiść jej to miłość!... ona cię kocha, czy słyszysz? kocha cię z pogwałceniem przysiąg, które wobec Boga składała swemu mężowi... zdeptała ona te przysięgi.... I dość mi tego dowodu... ten portret... twój, patrzaj, chowa w ukryciu i jak skarb jaki ukrywa....
Blanka wyciągnęła medalion i podała go Raulowi i złamana wzruszeniem, dławiona uniesiem gniewu i zazdrości, zachwiała się, zamknęła oczy i byłaby upadła, gdyby Dyanna nie była ją podtrzymała w swych ramionach, szepcząc z przerażeniem i rozpaczą, które jej kazały zapomnieć już o wszystkiem:
— A nieszczęśliwa!... zabiłam moją córkę....
Generał, Marceli i Raul zadrżeli naraz, pierwszy z boleści, dwaj drudzy przejęci niesłychanem wrażeniem, posłyszawszy nieostrożne te słowa, zawierające najzupełniejsze wyznanie.
Ale powiedzianem było, że w tej chwili najbardziej przejmujące zdarzenia miały postępować po sobie bezpośrednio, jak następują po sobie wystrzały pułkowego szeregu.
Raul, skoro tylko oczy jego padly na medalion, aż cofnął się zdumiały i zawołał, zwracając się do Marcelego:
— Portret mego ojca!... ten, który panu dał na łożu śmierci!... ten, który pan zgubiłeś!...
Dyanna słuchała z piersią dyszącą z oczyma rozszerzonemu.
Padła na kolana obok zmartwiałego ciała Blanki, wymawiając cichym stłumionym głosem:
— Wszechmocny Boże!... więc to był on!...
Tak jak Dyanna, słuchał i generał i jak ona zrozumiał on również.
Dziwny wówczas był to widok, widok straszny: ten starzec odmłodniały świętym gniewem, szalonem oburzeniem uprawnionej zemsty, który naraz przeobraził się cudownie.
Płomień zapalił się w jego spojrzeniu, białe włosy, co się podniosły na głowie, tworzyły jasną dokoła jego czoła aureolę, zesztywniałym członkom powróciła siła lat dwudziestu.
Nie szedł już, ale jednym skokiem rzucił się ku boazeryi dębowej ściany i pochwycił dwa obnażone pałasze i rzucił jeden z nich do nóg Marcelego wołając:
— A! nędzniku!.. owym więc rabusiem z nocy 10-go maja, ty byłeś! Nie chcę cię zamordować, ale zabić cię muszę!... Podnoś pałasz i broń się!
Marceli, jak trup blady, spokojny jak męczennik, wzniosły rezygnacją, skrzyżował ręce na piersi i odpowiedział:
— Zabij mnie, panie hrabio, bronić się nie będę....
— Czyś tchórzem?... — spytał generał, którego wściekłość dochodziła do najwyższego paroksyzmu szaleństwa.
— Nie, — odpowiedział Marceli, — tchórzem nie jestem, ale się bronić nie będę.
— Zmuszę cię byś się bił ze mną, — ciągnął pan de Presles, uderzając w twarz płazem pałasza Marcelego, który stał niemy i nieporuszony. — Czy umiesz tylko znieważać kobiety, a ustępujesz tchórzliwie przed starcem? A! nędzniku!
Hrabia, wymawiając ostatnią tę obelgę, chwycił za czerwoną wstążeczkę Legii honorowej, zawiązaną w dziurce guzika na piersi Marcelego; zdarł ją i rzucił pod nogi.
— Zabij mnie pan!... ależ zabij! — szeptał pan de Labardès, — ja bronić się nie będę!
Generał był już niemal bezprzytomnym, tak nie panował nad sobą. Było to coś jak szaleństwo, jak napad obłędu, podniósł broń by nią ugodzić.
— Ja go bronić będę! — krzyknął Raul, rzucając się między obu i podnosząc leżący na ziemi pałasz.
— Panie hrabio, — dodał zwracając się do generała, — nie wiem o jaką podłość pomawiasz pana de Labardès, ale to wiem, że on nie jest jej winnym! Ja odpowiadam za niego mojem ciałem... odpowiadam za niego moim honorem!...
Marceli usunął zlekka na bok Raula.
— Dzięki, moje dziecko, — rzekł, a łza stoczyła mu się po twarzy, — dzięki, ty wierzysz we mnie, bo masz serce szlachetne.... Ale się mylisz.... Jestem nikczemnikiem. Daj mi więc umrzeć, bo pan de Presles ma nademną prawo życia i śmierci.
Generał rzucił broń daleko od siebie.
— Nie będę korzystał z tego prawa... — rzekł z nagłym spokojem, — żyj, mój panie, pozostawiam cię Bożej sprawiedliwości.
— I sprawiedliwość ta się stanie, panie hrabio, — odpowiedział Marceli, — szybko i dobrze ona zostanie wymierzoną, przyrzekam ci to.
Wymówiwszy te słowa, pan de Labardès, zwrócił się ku drzwiom biblioteki.
Raul postąpił za nim.
— Zostań, moje dziecko, — rzekł mu Marceli, — zostań, twoje miejsce jest tutaj, pozorna zapora, która istniała przeciw twemu małżeństwu, dziś już jest usuniętą, zostań....
W chwili dojścia do progu, były oficer odwrócił się raz jeszcze. Objął Blankę, wciąż zemdloną jeszcze, długiem spojrzeniem, pełnem nieujętego jakiegoś wyrazu.
— Żegnaj, — pomyślał, — żegnaj mi, moja córko. Kochałem cię już bardzo.... Kocham cię więcej jeszcze a nie zobaczę cię już nigdy... Żegnaj mi, żegnaj, żegnaj na zawsze i ty także, mój Raulu, moje dziecko, żegnaj....
I wyszedł z biblioteki, której progu nie miał już nigdy przestąpić, potem z zamku, do którego nie miał już powrócić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Blanka poruszyła się zlekka.
— Nie słyszała nic, nic nie wie.... Nie powinna nic wiedzieć... — zawołała żywo Dyanna do Raula, — mój synu zapomnij wszystko.
Skoro dziewczę otwarło oczy, pierwszem posłyszanem przez nią słowem były te wyrazy, wymówione przez panią Herbert:
— Moja siostrzyczko, uściśnij twego narzeczonego! Generał upadł napowrót na fotel a u nóg jego leżały rozrzucone niepotrzebne już teraz pałasze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.