Rodzina de Presles/Tom III/całość

Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TOM TRZECI.
BLANCHE DE PRESLES[1]

I.
MEDALION

Twarz Dyanny popadła więcej jeszcze, podczas kiedy jej ręka zaciśnięta kurczowo wyjęła ze skryteczki biurka jakiś przedmiot niewielki, owinięty w poczwórną bibułkę.
Pani Herbert zwolna odwinęła tę bibułkę, z której ukazał się medalion, zawierający w wązkiej złotej ramce portret, malowany na słoniowej kości młodego jeszcze mężczyzny, wielkiej piękności.
Nie ma w słowniku ludzkim wyrazów na oddanie tego wrażenia, które na widok tego portretu odbiło się na jej twarzy.
Błędny wzrok skazanego na śmierć nie może wyrażać głębszej męczarni, kiedy spocznie na wiązaniu szubienicy, u którego niebawem zawisnąć ma jego głowa.
Znanym nam już jest ten portret, który na Dyannie czynił tak okropne wrażenie, widzieliśmy go już na piersiach Marcelego de Labardès podczas owej wieczerzy u Jerzego Herbert i wiemy, że w ową okropną noc 10-go maja 1830 r., po licznik Marceli, medalion ten pozostawił w zaciśniętej dłoni dziewczyny, którą uratował i zgubił zarazem.
Przy uszku tego medalionu był jeszcze kawałek zerwanej wstążeczki, na której był znać zawieszonym.
Dyanna przypatrywała się długo rysom szlachetnym i wyrazistym twarzy wymalowanej na kości słoniowej; śledziła uważnie każdą ich linię, tak jakby sobie była postawiła za zadanie odtworzyć je w swej pamięci.
Im dłużej trwał ten egzamin, tem bardziej ciemniała twarz młodej kobiety. Długie jej rzęsy spuszczały się coraz bardziej na oczy przysłonięte łzami.
Nakoniec opuściła medalion z cichym szeptem:
— Nie... nie — to niepodobna... takie podobieństwo nie mogłoby być grą przypadku!... Syn tylko może być takim żywym ojca obrazem!... To musi być portret ojca Raula, bo to żywcem jego samego portret.... Zobaczywszy tę miniaturę, Blanka by się pomyliła... biedne dziecko, myślałaby, że to ten, którego zdaje jej się, że kocha... Nieszczęsna córko, nieszczęsnej matki, cóżeś zrobiła Bogu, że cię tak karze za moją nie powiem winę, ale za moje nieszczęście? O! Ty, którego świat cały zowie Bogiem miłosierdzia, Bogiem sprawiedliwości, niechaj twój grom mnie dotknie jeśli chcesz bym milczała! Niech grom Twój mnie dotknie, bo ja Ci bluźnię!... Niech grom Twój mnie dotknie, bo z duszy mojej rozdartej wznosi się ku Tobie krzyk boleści i negacyi: Nie, Ty nie jesteś dobrym!... nie Ty nie jesteś sprawiedliwym!...
I w istnym paroksyzmie szału rozpaczy, Dyanna powtórnie pochwyciła portret; zacisnęła go w drżących rękach, chcąc go zdruzgotać, zmiażdżyć.
Nagle odskoczyła oprawa złota, portret i szkiełko wypadły na dywan.
Dyanna mimowolnie już chciała go zgnieść pod swą stopą.
Ale powstrzymała się natychmiast niemal.
Portret padł wizerunkiem do posadzki i wydało się pani Herbert, że jakichś kilka słów napisanych było na odwrotnej stronie kości słoniowej.
Pochyliła się więc i podniosło ten krążek cieniutki.
Istotnie nie pomyliła się. Na kości napisany był wiersz jakiś i data.
»Dla mego ukochanego syna, Raula Simeuse.«
A pod spodem data:
»Listopad 1827«.
Czytając te słowa, które rozpraszały ostatnie powątpiewania, które mogły jeszcze istnieć w głębi jej myśli, Dyanne oczy zabłysły ponurym blaskiem.
— Raul Simeuse! — wymówią głosem powolnym i cichym. — A więc to prawda, to istotna prawda.... Raul jest, synem tego nikczemnika! O! ja to wiedziałam, ja to wiedziałam dobrze... i nie wątpiłam o tem! ale teraz mam już pewność!... teraz mam dowód niezbity w ręku... teraz nie zabraknie mi już odwagi do stawienia czoła łzom Blanki, do złamania jej serca nawet, jeśli to będzie potrzebnem... bo gdyby nawet miała przypłacić to śmiercią, ja nie dopuszczę do tego przeklętego związku.... Wolę sama razem z umarłą zstąpić do grobu, ale nie dozwolę dziecku, póki ja żyję, poślubić syna jej ojca!
Dyanna podjęła medalion z ziemi, uspokojona już, bo z jasno wytkniętą drogą postępowania na przyszłość; medalion i oprawę jego uporządkowała i schowała w skrytce szuflady, na której napowrót zajęły biżuterye dawne swe miejsce. Potem zamknęła szufladę i z całego poprzedniego zajścia nie pozostało i śladu.
Wyczerpana ze zmęczenia tych straszliwych wzruszeń, których doznawała bez przerwy począwszy od pierwszej z Blanką rozmowy, Dyanna rzuciła się na otomanę i wsparłszy głowę o poduszki puściła wodze myślom i myśl pobiegła gdzieś bez celu zatrzymując się na obojętnych przedmiotach, usiłując oddalić się od tego co jej dolegało tak boleśnie.
Ten stan półsnu, pół jawy, co to snem nie jest całkowitym, ale co niemal zawsze idzie w ślad za wiekiem nerwowemi wstrząśnieniami, począł ogarniać młodą kobietę.
Dynna śniła choć nie była uśpioną, zdał jej się, że słyszy melodyjny głos, czysty jak kryształ głos dzieweczki szepczący do jej ucha:
— Tyś mi siostrą, tyś mi matką... kocham cię... uwielbiam.
I Dyanna uśmiechała się na dźwięk tego głosu, pod ciepłem tych pocałunków. Czuła, że nowe wstępuje w nią życie.
Nagle zadrżała, otwarła oczy i głowę podniosła.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę... — odezwała się pani Herbert.
Pukanie ponowiło się.
— Czemuż nie wchodzisz.
— Proszę pani, — odpowiedział dobrze znany głos pokojowej, — drzwi są z wewnątrz zamknięte.
— To prawda.
Dyanna zapomniała zupełnie, że wchodząc do siebie, naprzód pozasuwała zasuwki.
Wstała z otomany, na której spoczywała dotychczas i otworzyła drzwi.
— Co się stało? — spytała — i czego chcesz odemnie?...
— Nic, proszę pani, to tylko pan hrabia.
— Przecież ojciec nie chory?... — zawołała Dyanna z przerażeniem.
— Nie, pani... pan hrabia kazał zapytać tylko, czyby pani nie mogła zejść do niego.
— Idź powiedz memu ojcu, że za lulka minut tam zejdę.
— Dobrze, pani.
— Czy mąż mój jest przy ojcu?
— Nie, pani.
— A panna Blanka?
— Panna przechadza się po parku... pan hrabia jest sam zupełnie....
— To dobrze, idź już.
Pokojowa wyszła.
Dyanna podeszła do lustra i przejrzała się w nim.
Bladą była niesłychanie, oczy czerwone, zapuchłe, podkrążały obwódki sino-żółte.
— Taką nie powinien mnie zobaczyć ojciec... — szepnęła kobieta, — byłby zaniepokojony.
Obmyła twarz i oczy wodą zimną, przygładziła włosy, zerwała różę z dębowej rzeźbionej żardiniery i przypięła ją do stanika.
Po tem przygotowaniu dopiero opuściła pokój i skierowała się ku pokojowi generała.


II.
OJCIEC I CÓRKA.

Generał oczekiwał Dyanny niecierpliwie, spieszno mu było bowiem zakomunikować jej oświadczenie Marcelego, uczynione w imieniu Raula.
Pan de Presłes szczerze lubił Raula; słyszeliśmy, jak się sam do tego przyznawał.
Natura tak prawa i otwarta młodzieńca, pozyskała sobie w zupełności wszystkie jego sympatye. To też nie dziw, że miłość jego dla Blanki, gorącego miała w generale protektora, rozrzewniał go widok uczucia tych dwojga dzieci, rozgrzewał jego serce i całem też sercem pragnął on ich połączenia, do którego nie widział, dodajmy to, żadnej przeszkody.
Wrażenie przykre, które wywarły na nim zwierzenia Raulą, w kwestyi jakiejś dziwnej nieżyczliwości dlań Dyanny, zatarło się wprędce w jego umyśle.
— To niepodobna, — mówił sobie, — to niepodobna zupełnie, żeby moja córka miała nienawidzić tego poczciwego chłopca.... Bo i za cóż nienawidziłaby go? Nie znała go przed jego przybyciem w te strony z baronem Labardès a przecież, gdyby dać wiarę temu co mówi Raul, to od pierwszej zaraz chwili ujrzenia go okazała mu swą odrazę. Nie, raz jeszcze: to niepodobna! Raul, jak każdy zakochany, który lęka się zawsze napotkania jakichś przeszkód na swej drodze, wziął własne urojenia za rzeczywistość!... młode serce chętnie stwarza sobie chimery bezpodstawne.... Tak, tak, to nic innego, bo gdyby było inaczej, trzebaby przypuści, że Dyanna jest szaloną chyba, a przecież nigdy chyba Bóg nie stworzył trzeźwiejszego i bardziej prawego umysłu, lepszego serca.
Tak uspokojony własnem rozumowaniem, starzec nie wątpił bynajmniej o radości, jaką wieść o oświadczeniu się Raula sprawić musi jego córce.
Takiemi były jego poglądy w chwili, gdy drzwi się otwarły i Dyanna weszła do biblioteki.
Ojciec i córka nie widzieli się jeszcze dnia tego.
Pan de Presles podniósł się z fotelu i podszedł kilka kroków naprzeciw Dyanny.
— Kochane dziecko, jak mi się miewasz? zawsze jestem szczęśliwy, kiedy cię widzę, ale dziś więcej jeszcze niż kiedykolwiek....
I uścisnął po dwakroć rękę pani Herbert z szczególniejszem jakiemś uczuciem.
— Cóż to się stało, ojcze? — spytała Dyanna żywo. — Widzę na ustach twoich uśmiech dobrej wróżby i zdajesz mi się z czegoś uradowanym....
— Bo też uradowanym jestem istotnie.
— Czy mogę spytać cię z czego to?
— Bez wątpienia.
— A zatem pytam....
— Mam ci udzielić dobrej wiadomości....
— Dobrej wiadomości, mnie!... — powtórzyła Dyanna.
A po cichu dodała z głębokim smutkiem:
— Zkądżeby przychodziła dobra wiadomość, wiadomość, któraby mnie ucieszyć mogła?... Alboż tu na ziemi jest jeszcze dla mnie szczęście?...
Generał, nie dostrzegłszy wyrazu goryczy, który się odbił w rysach córki, ciągnął dalej:
— Nie chcę cię dłużej pozostawiać w niepewności, bo nie odgadłabyś nigdy... chodzi tu o coś, co ty najbardziej w świecie kochasz...
— W takim razie, mój ojcze, chodzi tu o ciebie, o Jerzego, lub o Blankę....
— Zgadłaś, — odpowiedział generał z uśmiechem, ale wyłącza się twego ojca i męża z tej sprawy... chodzi tu o Blankę, o Blankę wyłącznie.
— Chodzi o Blankę! — szepnęła pani Herbert, drżąc mimowolnie i cała krew jej z twarzy zbiegła do serca.
— Tak, o Blankę....
Generał przerwał sobie nagle i zawołał:
— Ale po co blednąć zaraz, po co tak drżeć, skoro tu chodzi o dobrą przecież wiadomość.
— Co chcesz, ojcze, — odpowiedziała Dyanna, przywołując gwałtem na usta uśmiech, który z nich gdzieś uciekał — co chcesz?... Wiem dobrze, że to słabość, słabość posunięta do śmieszności, ale nic pod tym względem zmienić nie mogę; sama zapowiedź jakiegoś wypadku, jakiegobądź, dotyczącego mojej ukochanej Blanki, sprawia mi wzruszenie, wobec którego jestem bezsilną. Zresztą widzisz, ojcze, że to już przeszło, skoro to co mi masz zwiastować jest szczęściem.
Pan de Presles uścisnął w swych dłoniach ręce Dyanny i rozpoczął ponownie:
— Czy nie jesteś tego zdania ty, coś poślubiła człowieka, którego kochałaś, że największą radością najwyższem szczęściem kobiety na tym świecie jest związek taki, który skojarzyły nietylko konwenanse pozycyi i majątku, ale przedewszystkiem uczucia serca i ducha pokrewieństwo?...
— Bez wątpienia... — wybąknęła Dyanna z nerwową niecierpliwością, — miłość w małżeństwie to niebo.... Ale do czegóż tem zmierzasz, mój ojcze?
— Troszeczkę cierpliwości, proszę cię, — prowadził rzecz swoją dalej generał. — Jakkolwiek daleką obrałem drogę, niebawem dojdę do celu.... Związki podobne do tego, jaki tu wspomniałem, są rzadkie niezmiernie i trzeba Bogu dziękować, gdy one przedstawią się komu z tych, których kochamy....
— Mój ojcze, kończ na miłość boską!
— A więc małżeństwo takie, które wedle mnie przedstawia wszelkie szanse doskonałego, niezakłóconego szczęścia przedstawia się właśnie w tej chwili, kochanej naszej Blance....
Serce Dyanny przestało bić nagle.
— Proszono cię o jej rękę? — wymówiła szeptem.
— Tak.
— Dzisiaj?...
— Przed godziną zaledwie.
— Któż to?
— Marceli de Labardès.
— Dla siebie?
— Dla swego przybranego syna, dla dziedzica a raczej spadkobiercy całego jego majątku, dla Raula Simeuse....
Dyanna poczuła zawrót głowy, poczuła, że szal jakiś straszny ż serca idzie do jej mózgu... pojęła, że z ust jej wpół otwartych miał się wyrwać krzyk rozpaczy i zgrozy; ale pokonawszy siłą woli ten poryw zdołała zapanować nad swem wrażeniem i spytała:
— Co mu odpowiedziałeś, ojcze?
— Że związek proponowany spełniłby wszystkie moje życzenia, że jednak, — ponieważ ty zastępujesz wobec Blanki miejsce matki i że skutkiem tego nadałem ci do Blanki macierzyńskie prawa, — przedewszystkiem należało postarać się o uzyskanie twego przyzwolenia.
— Miałeś zupełną słuszność, mój ojcze, — odpowiedziała Dyanna z dziwną egzaltacyą. — Zatem zezwolenie moje na ten związek, postawione i uważane jest jako rzecz nieodbicie konieczna?
— Toż dałem tego dowód.
— I gdybym ja odmówiła tego zezwolenia, ty zrzekłbyś się, ojcze, proponowanego małżeństwa?
— Zrzekłbym się go, ale z głębokim żalem, z prawdziwą boleścią....
— A więc, mój ojcze, przebacz mi, że ci muszę sprawić tę przykrość tak wielką, ale małżeństwo to jest niepodobnem....
Generał nie mógł zapanować nad nagłem zdumieniem.
— Niepodobnem! — powtórzył — powiedziałaś, że niepodobnem?
— Tak, mój ojcze.
— Dla czego?
Dyanny usta poruszyły się by odpowiedzieć:
— Bo ojciec Raula jest nikczemnikiem, a ten nikczemnik jest zarazem ojcem Blanki.
Ale w chwili wymówienia już słów tych, zbrakło jej do ich wypowiedzenia odwagi, palący rumieniec zalał twarz jej, spuściła głowę i zamilkła.
Przez długą chwilę czekał pan de Presles na odpowiedź córki.
Gdy jednak odpowiedzi tej nie było, podjął znów:
— Zobaczmyż, moje kochane dziecko, zastanów się... toż kochasz Blankę nad wszystko w świecie, nieprawdaż?
— Tak... nad wszystko w świecie... — powtórzyła Dyanna, zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Skoro tak jest, nie możesz przecież myśleć na prawdę o poświęceniu jej szczęścia i jej przyszłości, twojemu uprzedzeniu, twojemu nieuzasadnionemu wstrętowi, niewyrozumowanej antypatyi, którą masz dla pana de Simeuse!...
— A! — wymówiła z cicha pani Herbert, — powiedziano ci więc, że ja nienawidzę Raula?
— Bez wątpienia.
— A któż ci to powiedział, ojcze?
— Wszyscy, twój mąż, Marceli, sam Raul nakoniec... czyżby się omylili? czy ty nie doznajesz odrazy, ni nienawiści do tego młodzieńca?
Dyanna zawahała się.
Dwie drogi stawały przed nią.
Pierwszą było przyznanie się przed ojcem do całej prawdy i odkrycie przed nim tego, czego nie wiedział jeszcze ze szczegółów okropnej nocy 10-go maja 1830 roku.
Drugą było wzięcie na siebie i uznanie za rzecz istotną i niezaprzeczoną tej nienawiści dziwnej, nieuzasadnionej a głębokiej, o którą ją posądzali wszyscy.
Używszy tego sposobu zyskiwała przynajmniej na czasie i odraczała okropne wyznanie, o którem myśl sama raniła w niej boleśnie wszystkie święte uczucia wstydu żony i matki.
Wybór jej nie był wątpliwym, zdecydowała się na ostatnią drogę.
— A więc tak, — rzekła, — nie mogę tego ukryć i daremnie usiłowałabym ukrywać to przed sobą samą... doznaję dla pana de Simeuse uczucia nieprzezwyciężonej odrazy.... Na sam jego widok serce mi cierpnie. Zdaje mi się, że widzę w nim nietylko mego wroga, ale wroga tych wszystkich, którzy mi są drodzy!... Nie pytaj mnie, ojcze, o powody tej niepojętej antypatyi do człowieka, który może i powinienby całkiem inne wywoływać we mnie wrażenie, nie umiałabym zdać ci z tego sprawy, bo one są dla mnie samej nieznane, niedocieczone.... Czy to jest instynkt jakiś cudowny, który mną kieruje, czy dziwna aberacya, co mnie zaślepia?... Nie wiem.... Przyszłość może nas o tem pouczy.
Pan de Presles słuchał Dyanny w niemem przerażeniu.
Słyszał wyraźnie, dokładnie jej słowa, a przecież nie był w stanie uwierzyć w rzeczywistość tych słów, które obijały się o jego ucho.
Nie poznawał swej córki.
Cóż się stało z tym jasnym rozumem, z tą wysoką inteligencyą, której dotąd nic nigdy nie zadało kłamu.
To widoczne, że, aby mówić tak jak mówiła teraz pani Herbert, musiała chyba być pod władzą jakiegoś szalu.... A jednak wydawała się spokojną i bladość jej twarzy wykluczała myśl wszelkiego chwilowego wzburzenia.
Pan de Presles wsparł łokcie na stole, stojącym obok niego.
Opuścił głowę na dłonie i przez kilka minut pozostał milczącym, pogrążony w bolesnem rozmyślaniu.
Kiedy podniósł głowę, Dyanna widzieć mogła, a serce ścisnęło jej się na ten widok, jak łzy wielkie ciężkie spływały po zbrużdżonych jego policzkach.
Łzy co spływają po dwudziestoletniej twarzy, mogą czasami być wzruszającemi, nigdy jednak nie są one przykrym widokiem.
Nadmiar młodości często wytryska łez źródłem.
Łzy spadające z oka starca sprawiają wprost przeciwne wrażenie.
Boleśnie jest, przykro patrzeć na nie.
Rzekłbyś, że wraz z temi ostatniemi perłami, co spadają z u więdły powiek, ucieka z serca i źródło życia!...


III.
BRAT I SIOSTRA.

— Dyanno, — wyszeptał starzec z akcentem rozpaczy, — ja ci nie powiedziałem może, że Blanka kocha Raula?
— Nie powiedziałeś mi tego, ojcze, ale ja wiedziałam o tem... — odparła pani Herbert.
— I wobec tej miłości, takiej czystej, takiej uroczej, ty jesteś bez litości?
— W wieku, w którym jest Bianka, zapomina się szybko.
— Mylisz się, moje dziecko, takie serce, jak serce Blanki, nie zapomina! Skoro raz się oddało, oddało się na zawsze....
— Pozwól mi wierzyć, ojcze, że tu nie chodzi o żadne poważne i trwale uczucie, ale po prostu o przywiązanie przelotne, niemal dziecinne jeszcze. Pozwól mi wierzyć, że Blanka łudzi się sama, co do natury tego uczucia i że nadaje imię miłości temu, co jest tylko sympatyą....
Generał łagodnie wstrząsnął głową.
— Nie, nie... — rzekł po chwili, — Raul de Simeuse, ja to czuję, jest jednym z takich, których kochają kobiety na śmierć i życie. Mam tę pewność, że Blanka cierpieć będzie okropnie.
— Lepszem jest cierpienie niż jej nieszczęście.
— A więc postanowienie twoje jest stanowczem?... Odmawiasz przyzwolenia na to małżeństwo, które byłoby radością ostatnich dni moich?
— Powinnam odmówić i odmawiam....
— Nieodwołalnie?
— Tak, nieodwołalnie, mój ojcze.
— Okrutne dziecko! pominąwszy już przykrość, którą mi sprawiasz, pomyśl, w jaki wprowadzasz mnie kłopot!
— Nie rozumiem cię, ojcze.
— Cóż ja powiem teraz Marcelemu Labardès i Raulowi, kiedym poniekąd już zobowiązał się wobec nich?
— Nie zobowiązywałeś się, mój ojcze, skoro podporządkowałeś swoje zezwolenie mojemu. Odpowiesz, że ja sprzeciwiam się temu małżeństwu i że gorące twe prośby nie zdołały nic wymódz na mnie.
— Raul będzie chciał dowiedzieć się przyczyny tej śmiertelnej a niepojętej zniewagi, którą mu czynisz.
— Więc niechaj przyjdzie mnie samą zapytać o nią, będę umiała odpowiedzieć mu na to pytanie, nie dotykając go przecież... Nic cię zresztą, ojcze, nie obowiązuje do dania natychmiastowej odpowiedzi... Łatwo jest tu zyskać na czasie.... Wiek Blanki może tu być najlepszym pretekstem do odwleczenia całej tej sprawy. Uznajemy, że dziecko za młodem jest jeszcze, by myśleć o wydawaniu jej już za mąż.... Któż mógłby czuć się obrażonym tak prawdopodobną i tak naturalną odpowiedzią?...—
Tak... tak... bez wątpienia, — szepnął pan de Presles, — wszystko to być może, że jest łatwem i prostem w istocie... ale trzebaby kłamać... a ja kłamać nie umiem.
Kiedy starzec wymawiał te słowa, dziwny jakiś uśmiech zarysował się zwolna na jego ustach i zwolna, zdało się, do nich przyrastał.
Wyraz jego twarzy począł się zmieniać, a raczej twarz jego zwolna utracała wszelki wyraz...
Iskierka życia umysłu znikała z oczu, co zwolna stawały się nieruchome i bezbarwne.
Plecy jego pochyliły się, zgarbiły, głowa opadła naprzód a obie ręce oparły się o kolana, jak ręce owych kolosów egipskich, wyciętych w granicie za czasów Faraonów.
Dyanna z widoczncm przerażeniem śledziła widoczny a szybki postęp tej zmiany tak nagłej.
— Mój ojcze, mój ojcze... — spytała niespokojna, — na miłość boską co ci jest?...
Pan de Presles nic nie odpowiedział i jak się zdawało, nie słyszał nawet pytania córki.
Dyanna uklękła przed nim, ujęła jedną z jego dłoni i okryła ją pocałunkami; Generał spuścił wzrok ku pani Herbert a ten sam uśmiech dziwny, bez wszelkiego powodu nie schodził z ust jego.
— A!... to ty, moja córko... to ty, Dyanno... — ozwał się wreszcie głosem powolnym i zaledwie nieco przypominającym zwykły jego organ mowy. — Nie widziałem cię jeszcze.... Czyś ty tu dawno już, moje dziecko?...
— Tak, mój ojcze, jestem tu już oddawna....
— Bo ja zapewne spałem....
Pani Herbert milczała.
Generał mówił dalej:
— Teraz, jak mi się zdaje, jest na świecie wiosna...
— Nie, ojcze, lato się kończy.
— A, tak, prawdą.... Nie przypominałem sobie tego.... Czy dziś pogoda?
— Tak, ojcze.
— Zdaje mi się, że słońce świeci.
Dyanna skinęła głową twierdząco.
— Gdybyśmy tak poszli przejść się po parku.... Zdaje mi się, że to by mi przyniosło ulgę.... Czy łechcesz, Dyanno?
— Ja wszystko chcę czego ty chcesz, ojcze....
— A więc chodźmy.... Ale ja jestem słaby, dziwnie słaby... trzeba mnie podtrzymywać.... Przywołaj Blanki i jej męża.
— Jej męża? — powtórzyła pani Herbert zdumiona...
— Naturalnie.... Czyż to Raul nie jest mężem Blanki?
— Nie, mój ojcze.
— A! zdawało mi się.... Ale jeśli nim nie jest jeszcze, powinien nim zostać... będzie nim.... Każ im tu przyjść obojgu.... Ja tak lubię patrzeć na tych dwoje dzieci, gdy są obok siebie... one takie piękne i takie są dobre.
— Pana de Simeuse niema wcale w zamku, mój ojcze....
— A Blanka?
— Znajdziemy ją w parku.
— To idźmyź do niej... Podaj mi rękę.... Promienie tego cudnego słońca radością przejmują moje serce.... Czuję się dziwnie szczęśliwym, moja córko... i ty wydajesz mi się szczęśliwą, moja Dyanno.... Wokół nas wszędy jest szczęście, szczęście nas otacza... ostatnie dni moje będą dniami spokoju i radości.
Dyanna płakała, ale ojciec nie widział tych łez zupełnie.
Przy jej pomocy generał powstał z niesłychanym trudem z tego fotelu, który przed chwilą zaledwie opuszczał jaknajswobodniej, wychodząc na spotkanie córki.
Potem starzec wsparty na młodej kobiecie, wyszedł z biblioteki i skierowali się zwolna przez korytarze zamkowe i schody prowadzące do parku.
Pan de Presles, jak to każdy pojmie, dostał nagłego ataku mózgowego cierpienia, które jak mówiliśmy już pojawiały się coraz częściej i trwały coraz dłużej.
— To dla mnie zwłoka... — pomyślała sobie Dyanna, a może skoro rozum jego powróci, ojciec nie l będzie już nic pamiętał....
Godziny dnia mijały, wieczór nadszedł, a światło umysłu nie powróciło do głowy starca.
Jerzy Herbert pojechał do willi Labardès, aby uprzedzić Marcelego i Raula, że im się przyjdzie uzbroić w cierpliwość i czekać jeszcze na tak gorące przez nich pożądane rozstrzygnięcie się sprawy.


∗             ∗

Na skutek zajść, zaszłych w Tulonie po owem śniadaniu ofiarowanem przez barona Polart swym przyjaciołom, w »Klubie Przemysłu i Sztuki«, Gontran powrócił do zamku bardzo późno w nocy.
Trzeba mu oddać sprawiedliwość i przyznać, że nie zamknął oczu tej nocy ani na chwilę, że stojąc u otwartego okna, widział jak jedna po drugiej zagasały gwiazdy w przestrzeni, spychane z niebios pierwszym brzaskiem zorzy.
Bezsenność Dyanny była tak samo zupełną a stokroć okropniejszą jeszcze, bo młoda kobieta zmuszoną była udawać sen, aby ukryć przed mężem męczarnie, które szarpały jej serce.
Od samego zaraz rana, zapewniwszy się, że Jerzy wyjechał na konną przejażdżkę, Gontran poprosił siostrę o chwilę widzenia się, które też zaraz otrzymał.
W chwili, gdy młody człowiek wszedł do pokoju Dyanny, ta ostatnia zafrasowaną została jego bladością niezwykłą i gorączkowym blaskiem jego oczu.
— Czyś chory? — spytała go serdecznie i z prawdziwem zajęciem, boć, bądź co bądź, był jej bratem i jakkolwiek opłakane było jego postępowanie, mogła go już nie szanować, ale czuć musiała, że taż sama krew płynie w ich żyłach i musiała kochać go wbrew wszystkiemu.
— Czyś ty chory? — powtórzyła. — Wyglądasz, jakbyś był cierpiącym.
— Nie, moja kochana Dyanno... źle spałem tylko i to wszystko.. nigdy zresztą nie czułem się zdrowszym.
— Szczęśliwą jestem, jeśli to prawda.... Ale czemuż mam przypisać tę poranną wizytę, tak przeciwną twoim nawyknieniom?...
— Przychodzę prosić cię o oddanie mi pewnej przysługi.
— Przysługi?
— Tak, przysługi.
— Zgaduję.
— Bardzo wątpię.
— Grałeś i przegrałeś... i przychodzisz mnie prosić o pieniądze. Niestety, kochany mój Gontranie, jeżeli to to, w takim razie bardzo źle trafiłeś, niedawno temu dwa razy przyszłam ci w pomoc i kieska moja jest teraz pusta kompletnie.
Gontran wyjął z kieszeni garść złota, którą ukazał Dyannie.
— Widzisz, żeś się omyliła... — rzekł wreszcie. — Przysługa, której się po tobie spodziewam, nie ma nic wspólnego z pieniędzmi.
— A! — zawołała pani Herbert tonem rzeczywistego zdziwienia.
Potem dodała:
— Ale w takim razie o co chodzi?
— Zaraz się dowiesz, — odpowiedział wicehrabia nie bez pewnego zakłopotania. — Czy przypominasz sobie któregoś dnia, onegdnaj, jeśli się nie mylę, przedstawiłem tobie i ojcu jednego z moich przyjaciół?...
— Przypominam sobie, a jeżeli chcesz, abym była szczerą, wyznam, że zdziwioną jestem niepomiernie, iż wznawiasz podobne wspomnienie.
— Dla czegóż to?
— Pytasz mnie o to, a wiesz to równie dobrze jak ja.
— Nie, doprawdy.
— Tem gorzej dla ciebie.... A więc kochany mój Gontranie, czyż nie powinienbyś rumienić się za to, żeś sprowadził do domu twego ojca i przedstawił twój siostrze osobistość tak dwuznaczną, żeby nie powiedzieć więcej, jak ów mniemany baron, który nie może być i nie jest twoim przyjacielem.... Podobny brak taktu u szlachcica z twojem nazwiskiem, u światowca jest rzeczą niewybaczoną.
— Jeżeli mi tak bardzo brak taktu, moja kochana Dyanno, — odpowiedział Gontran, wykrzywiwszy twarz uśmiechem, — zdaje mi się, że tobie znów straszcie brak wyrozumiałości.... Być może, że maniery pana Polart pozostawiają wiele do życzenia pod względem dystynkcyi.
— Być może, rzeczywiście... — przerwała pani Herbert z ironią.
— Ale, — ciągnął dalej wicehrabia, — niemniej przeto jest człowiek dobrze urodzony... i... co więcej jeszcze... nasz powinowaty....
Gontran mimo pewności, którą wmawiał w siebie, ostatnie słowa wymówił z wielkiem wahaniem.
— Nasz powinowaty!... — krzyknęła Dyanna. — Cóż to ma znów znaczyć?... Czyżby ten pan Polart rościł sobie przypadkiem pretensye należenia z daleka czy z blizka do naszej rodziny?
— Ależ bez wątpienia, rości sobie tę pretensyę i jest to uzasadniona pretensya.
— Tak ci powiedział?
— Więcej niż powiedział, dowiódł mi tego.
— I jakże to, proszę cię?
— Pokazując mi autentyczny dokument, dowodzący związku w piętnastym stuleciu hrabiego de Presles z jedną ż panien de Polart....
— I ty to widziałeś, Gontranie? — spytała młoda kobieta zdumiona.
— Widziałem to, ja, Gontran, wicehrabia de Presles z bożej łaski.
Dyanna wobec tego twierdzenia, tak stanowczego, swego brata, oszołomioną została na chwilę. Potem odpowiedziała:
— Czegóż to jednak dowodzi? Jeżeli związek, o którym mówisz, istotnie miał miejsce, twój baron mniemany w takim razie ukradł nazwisko, które nosi, oto wszystko!... Zresztą czyż nie można zfabrykować rodzinnych dokumentów i papierów? Nie mało jest ludzi, robiących fałszywe banknoty; fałszują weksle, co przecież jest rzeczą daleko niebezpieczniejszą.... Otóż kto może więcej, ten może i mniej. »Nie trzeba wspominać sznura w domu wisielca!« mówi stare, rozumne francuzkie przysłowie.
I przysłowie to sprawdziło się raz jeszcze.
Z pewnością Gontran nie mógł przypuszczać, by ostatnie słowa siostry były pod jego zwrócone adresem, a jednak słuchając ich, zaczerwienił cię aż po białka oczu.
Dyanna nie spostrzegła bynajmniej jego pomięszania.
— Nakoniec, — podjęła, — powiedzże wreszcie, bo wyznaję, że całkiem nie mogę odgadnąć, o co ci chodził... W jakim celu rozwijasz przedemną uroszczenia rodowe twego szczególniejszego przyjaciela, który z pewnością zyskał sobie swa pargaminy w jednym z tych magazynów, w których, jak mówią, sprzedają podług taksy herby, tytuły i ordery wszelkiego rodzaju i wszystkich kolorów?... Przypuszczam, że nie przychodzisz żądać odemnie, bym pana Polart uznała za naszego krewnego i mówiła mu: »mój kuzynie?«
Drwiący ton Dyanny zbijał coraz bardziej Gontrana z tropu i wzmagał coraz więcej trudność wypowiedzenia prośby, którą sobie ułożył.
Niezmierne zakłopotanie, którego doznawał, powinno być łatwo zrozumiałem naszym czytelnikom.
— Szczerze mówiąc, moja siostro, — rzekł z źle ukrywaną cierpkością, — nie widziałem cię nigdy tak drwiącą i tak opancerzoną w heraldyczną dumę! Co za werwa w twoich napaściach! Cóż ci zrobił ten biedny baron? Zdaje mi się przecież, że zostając żoną Jerzego, który nie jest nawet szlachcicem, zrobiłaś mezalians, urągający wszelkim heraldycznym przywilejom.
Dyana z wyniosłością niemal przerwała bratu.
— Źle ci się zdaje! — rzekła. — Jerzy ma dwoiste szlachectwo serca i rozumu, a te szlachectwa więcej są warte od twego! Zapamiętaj to sobie, mój bracie! Taki wicehrabia jak ty jest bardzo mizerną figurą wobec mieszczucha takiego jak Jerzy. Takiem jest moje zdanie, takiem zdaniem wszystkich ludzi zdrowego rozsądku i rozumu, którzy ci powiedzą, że wielkie nazwisko tylko wówczas coś znaczy, gdy jest godnie noszonem!...
Gontran skłonił się z faryzeuszowską pokorą.
— Dziękuję za nauczkę... — odrzekł.
— Daj Boże, abyś z niej skorzystał! A teraz, czyż nie raczysz wreszcie powiedzieć mi, co cię tu sprowadza, bo ja nie mogę tego żadną miarą odgadnąć sama, powtarzam....
— Bo widzisz, niewiem doprawdy, jak ci to wyznać....
— Co takiego?
— To, jakiej przysługi spodziewam się po tobie.
— Czyżbyś wypadkiem miał się zrobić nieśmiałym?
— W tej chwili: tak... przyznaję....
— Więc masz mnie prosić o coś niedorzecznego!
— Niedorzecznego z twego punktu widzenia, lękam się tego....
— Mów jednakże, ja to potem osądzę... O cóż tu chodzi?
— O mego przyjaciela.,..
— Barona Polart?
— Tak.
— Zagadka jeszcze więcej się wikła... Cóż może być wspólnego między mną a tym panem?
— Nic, bez wątpienia... tylko, że pan Polart pragnie....
Gontran urwał.
— A więc — podjęła Dyanna — zobaczmyż cóż to są za pragnienia tego szlachcica, których, ty, jak mi się zdaje, podjąłeś się oficjalnym być tłómaczem.
Gontran uzbroił się w całą stanowczość.
— Nakoniec, — ciągnął dalej, — baron Polart opuści za kilka dni Tulon, udając się do Afryki, tam bowiem otrzymał od rządu olbrzymie koncesye... a największą jego ambicyą jest: być przed wyjazdem raz jeden dopuszczonym do zasiadania u jednego stołu z ojcem moim i tobą....
— Uf! — pomyślał Gontran, gdy skończył, — przecież powiedziałem!
— Innemi słowy, — spytała pani Herbert, — życzy sobie otrzymać zaproszenie na obiad?
— Tak, właśnie.
Mimo dolegliwych męczarni, które znosiła od wczoraj, Dyanna nie mogła się powstrzymać od wybuchnięcia dźwięcznym, rozgłośnym śmiechem.
— Mój drogi Gontranie, — rzekła wreszcie, — boli mnie to ze względu na twego barona, ale te ambitne rojenia nie zostaną ziszczone....
— Odrzucasz moją prośbę?
— Jaknajformalniej i jaknajabsolutniej.
— Gdybym jednak prosił cię o to gorąco, usilnie?
— Nie zdołałbyś wymódz na mnie rzeczy, która mi się wydaje nietylko wysoce niedorzeczną, ale po prostu nieprzyzwoitą....
— Dyanno, zaklinam cię ze złożonemi rękoma: nie odmawiaj mi.
I w istocie, wymawiając te słowa, wicehrabia wzniósł ręce ku siostrze z błagalnym giestem.
Pani Herbert zdziwiona tym tonem, który tak mało nadawał się do niepodległej i gwałtownej natury jej brata, popatrzała nań badawczo; on nie mógł znieść tego inkwizytorskiego spojrzenia, bo spuścił głowę i oczy, jak przed sędzią.
— Słuchaj, — rzekła po chwili milczenia, — czy będziesz przynajmniej miał odwagę być otwartym?
— Przysięgam ci! — zawołał Gontran.
— Odpowiesz mi prawdę?
— Najszczerszą prawdę.
— A więc przyznaj wraz ze mną, że ten baron Polart nie jest i nie był nigdy twoim przyjacielem....
— Czemże więc sądzisz, że jest?
— Sądzę, że on jest twoim panem a ty jego sługą!
— Jego sługą! — powtórzył Gontran, któremu nowy rumieniec okrył czoło i twarz całą.
— Tak, jego sługą! — ciągnęła Dyanna energicznie dalej, — bo ty tu przychodzisz nie własnowolnie żądać zaproszenia dla tego człowieka, ale służalczo spełnić rozkaz, przez niego ci wydany!... Gontranie, przyrzekłeś mi szczerość. Czy to, com ci powiedziała tu teraz jest prawdą.
— Jest prawdą, — wybąknął wicehrabia.
— A zatem postawiłeś się w zależności od owego mniemanego barona, który bez najmniejszej wątpliwości jest awanturnikiem najpodrzędniejszego gatunku! Pozwoliłeś mu wziąść nad sobą przewagę bez granic!
— Nie ja to uczyniłem, nie ja oddałem mu się w ręce....
— A któż inny?
— Przypadek....
Dyanna wzruszyła ramionami.
— Co ty nazywasz przypadkiem? — spytała. — Co zaszło między tobą a panem Polart?...
— Rzecz nadzwyczaj prosta... grałem....
— I przegrałeś?
— Oczywiście.
— A! wiedziałam to dobrze!..: odgadłam!... Powiedziałam ci to natychmiast. Gontranie, ten człowiek cię okradł.
— Nie sądzę.... Zresztą, tak czy nie, niemniej przegrałem....
— I nie zapłaciłeś?
— I czemżebym zapłacił?...
— I ileż winien mu jesteś?
Po paru sekundach wahania Gontran odpowiedział:
— Trzydzieści tysięcy franków.
— A! Boże mój! — zawołała Dyanna, — trzydzieści tysięcy franków!... O, mój bracie, mój bracie, w jakiemż postawiłeś się położeniu!
— W położeniu okropnem, ohydnem, wiem to równie jak ty dobrze: Pojmujesz to, moja siostro, tak jak ja dobrze, ile potrzebnem jest wyjść z niego....
— Wyjść z niego? A jakimż sposobem?
— Jest tylko jeden jedyny. Pan Polart jest człowiekiem bogatym a więcej jeszcze próżnym niż bogatym.... Poświęca on bez wahania pekuniarne swe interesa najmniejszemu zadowolnieniu swej dumy.... Jeżeli otrzymam przez ciebie, by się zgodzono na zaproszenie go na obiad do zamku Presles, radość jego z tego powodu będzie tak wielką, że zgodzi się na odroczenie w nieskończoność spłaty mego długu.... Jeżeli przeciwnie natrafi na nieubłaganą odmowę, miłość jego własna zraniona popchnie go do najsmutniejszych dla mnie kroków.... Wiem, że zdolny jest domagać się natychmiastowej zapłaty, że przyszedłby aż tutaj szukać mnie i żądać w sposób skandaliczny i brutalny, bym dopełnił mego zobowiązania; a ponieważ nie mógłbym zadośćuczynić temu żądaniu, zwróciłby się niezawodnie do ojca.
— Masz słuszność, — szepnęła pani Herbert, — tego uniknąć trzeba... uniknąć za jakąbądź cenę.... A! gdybym mogła dać ci te trzydzieści tysięcy franków....
— Ale nie możesz?
— Alboż kobiety mają kiedy pieniądze!... Prosić męża o tak wielką sumę.... Odmówiłby mi, to niewątpliwe.... Mój Boże, mój Boże! co tu czynić?
— Wszakże powiedziałem ci, że jeden jest tylko sposób. Upoważnij mnie do zaproszenia na jutro barona a wszystko się ułoży.
— Wszystko się ułoży na jakiś czas może... ale później trzeba będzie przecież zapłacić, a wtedy co zrobisz?...
— Zapominasz, moja siostro, że ojciec nasz jest już bardzo stary i że po nim odziedziczymy znaczny majątek....
Krzyk zgrozy wyrwał się z ust Dyanny.
Wzniosła ku niebu obie ręce, szepcząc głosem wzruszonym:
— Nieszczęśliwy!... nieszczęśliwy!... Więc ty spekulujesz na śmierć ojca!... ty zrobiłbyś z jego trumny kantor, gdzie wypłacałbyś szalone twe długi!
— Dyanno, błagam cię, — odpowiedział Gontran, — nie przesadzajże tak rzeczy najprostszych w sobie, przekręcając całkiem ich znaczenie! Kocham mego ojca tak może jak ty go kochasz, ale ponieważ jest w podeszłym już wieku, my zaś jesteśmy młodzi, przeto wedle wszelkiego prawdopodobieństwa on przed nami zejdzie ze świata. To rzecz tak dalece prosta, że każdy mówi o tem z całą otwartością w świecie ile odziedziczy w przyszłości, choć żyją jeszcze posiadacze majątku. Te przyszłe majątki, ty to wiesz, równie dobrze jak ja, zwą się nadziejami.
— A! — wymówiła pani Herbert, — świat jest nikczemnym!
— To, — pomyślał Gontran, — uwaga niezbyt nowa; ale pozwólmy wygadać się mojej siostrze, bo przed upływem trzech minut zrobi to, o co ją proszę.
Wicehrabia nie mylił się.
Zanim upłynęły trzy minuty naznaczone przez Gontrana na wahanie się Dyanny, ta ostatnia przerwała milczenie, którego Gontran strzegł się pilnie przerywać.
— Mój bracie, — rzekła, — ulegam ci....
A widząc, że młody człowiek zamierza wyrażać jej swą wdzięczność, dodała coprędzej:
— Nie, nie, nie dziękuj mi, bo nic nie czynię ja dla ciebie. Ty jesteś złym duchem naszego domu i niemało już nieszczęść dotknęło nas z twojej winy.... Opuściłabym cię więc, jeśli nie bez żalu to przynajmniej bez litości, twemu losowi, na który zasłużyłeś najzupełniej; ale nie chcę, aby grom ten straszny uderzył w serce naszego ojca i skrócił może dni jego. Nie chcę by jakieś reklamacye przychodziły do jego uszu i zamącały mu umysł; niechcę nakoniec przyczynić się do tego, byś wcześniej został panem fortuny, której wstydzący użytek przewiduję z góry! Możesz przeto oznajmić człowiekowi, któremu się zaprzedałeś ciałem i duszą za marne trzydzieści tysięcy franków, że jutro będzie dla niego miejsce u naszego stołu rodzinnego! Idź, Gontranie, możesz teraz być dumny, boś dokazał rzeczy niemożliwej! Dzięki tobie, bezwstydny łotr, nędzny awanturnik, przyjdzie zasiąść jutro między twym ojcem i twemi dwoma siostrami!... Wszyscy przodkowie nasi wraz ze mną wołają: Brawo Gontranie, brawo!
Wice hrabia nie odpowiedział ani słowa.
Ukłonił się Dyannie, jak gdyby kłaniał się osobie całkiem sobie obcej i wyszedł z pokoju, mówiąc sobie:
— Niezbyt ona miła, ta moja pani siostra; ale ba! wszystko jest dobrem gdy się dobrze kończył...


IV.
PRZYGOTOWANIA.

Gontran nie pragnął bynajmniej powrócić przed upływem kilku dni do Tulonu, gdzie bez wszelkiego wątpienia, awantura poprzedniego wieczoru musiała niemało narobić wrzawy.
Jak większość ludzi, których sumienie nie jest zbyt czystem, lękał się ściągnąć na siebie uwagę ogólną nad miarę.
Opuściwszy pokój Dyanny, wszedł przeto do swego i zasiadłszy przed biurkiem, napisał następujących parę wierszy:

»Mój kochany baronie!«

»Piszę do Ciebie oficyalnie w imieniu mego ojca i siostry a zarazem i w mojem, ażeby Ci wyrazić naszą nadzieję, że zechcesz nam zrobić przyjemność przybyciem jutro na obiad do zamku Presles.
»Czuję się cokolwiek cierpiącym dziś rano i nie mogąc, ku wielkiemu memu zmartwieniu pojechać zobaczyć się z Tobą, obieram drogę przesłania ci tego, listu przez mego lokaja.
»Godzina, w której rodzina moja zasiada do stołu jest niezmienną, bo niepodobieństwem jest czynić jakieś zmiany w trybie życia i nawyknieniach starca. Siadamy zatem punkt o szóstej do stołu.
»Zanim będę miał przyjemność uściśnienia pańskiej rękę, wierzaj mi pan, że Ci jestem całkowicie oddanym.

«Wicehrabia Gontran de Presles.«

Ukończywszy ten list i włożywszy go w kopertę, wicehrabia wydał swemu służącemu rozkaz, by siadł; na konia natychmiast i popędził do Tulonu, tam odnalazł pana Polart, bądź to w hotelu marynaki królewkiej, bądź w klubie, wreszcie, żeby nie wracał nie odszukawszy go i oddawszy mu w ręce listu, któryśmy tu przytoczyli.
Lokaj powrócił we trzy godziny, przywożąc następny bilecik:
»Dzięki za uprzejme zaproszenie, którego Pan byłeś tłómaczem, kochany wicehrabio. Spodziewałem się tego po Panu i szanownej rodzinie, z którą mam honor być związanym odległym węzłem powinnowactwa.
»Jutro pięć minut przed szóstą, będę miał zaszczyt stawić się w zamku Presles.
»Do jutra zatem, kochany mój wicehrabio. Całkiem Ci oddany, jak wiesz.

»Baron Achiles de Polart,
»Kawaler kilku orderów

Dzień przeszedł nie przynosząc z sobą najmniejszego zdarzenia dla żadnej z naszych osobistości.
Generał, któremu od wczoraj gęsty mrok zaciemnił zupełnie, jeśli już nie rozum, to przynajmniej pamięć, zdawało się, że popadł całkowicie w dzieciństwo i Dyanna poczynała niepokoić się na seryo, bo nigdy ataki ojca nie były tak długo trwającymi.
Blanka smutna i głęboko zniechęcona mimo swobodnego, wesołego usposobienia, właściwego jej wiekowi, urażoną była na siostrę, trzymała się zdała i oddawała swemu zmartwieniu z nieco romantycznym uporem.
Jerzy wyjechał był od samego rana do wili Labardès, Nie powrócił ztamtąd aż na obiad, który był milczący i ponury, mimo niezwykłej na nim obecności Gontrana.
Nie bez zakłopotania, łatwego do pojęcia, zawiadomiła Dyanna swego męża o tem co zaszło rano między nią a jej bratem i o dziwnem zaproszeniu do którego zmusiła ją konieczność.
— Moja kochana Dyanno, — zawołał Jerzy, wysłuchawszy opowiadania żony z rodzajem zdumienia, — zdawało ci się, że powinnaś uledz bezrozumnym wymogom i nie śmiem ganić cię z tego powodu, bo sam może na twojem miejscu byłbym tak samo postąpił, ale mówię ci to z najgłębszą i najszczerszą boleścią, że ten nieszczęsny Gontran niezadługo shańbi nazwisko, które nosi!
— Niestety! — westchnęła pani Herbert, — i ja się tego lękam tak jak ty, mój przyjacielu, a obawa ta sprawia mi cierpień niemało.
— Bądź pewna, — ciągnął dalej Jerzy, — że brat twój nie wyznał ci wszystkiego, między nim a tym baronem Polart musi być coś innego niż dług karciany....
— Mój Boże, przestraszasz mnie, Jerzy! Cóżby więc być mogło?
— Nieszczęściem nie wiem tego; ale podejrzy — wam i lękam się jakiejś tajonej nikczemności, która później nagle wyjdzie na jaw, a której niesława spa — dnie na nas wszystkich.
— A! — odpowiedziała Dyanna, — oby Bóg miał litość nad nami, a choć to życzenie może się wydać świętokradzkiem, niechaj dozwoli niebo, by zanim się stenie to, co przepowiadasz, oczy mego ojca zamknęły się i nie mogły już patrzeć na tak bolesny widok.
— Tak, oby cię Bóg wysłuchał! — dodał Jerzy niemal po cichu, — i oby zechciał oszczędzić szlachetnego starca. Kto wie, czy to sparaliżowanie umysłu, które z każdym dniem większe czyni spustoszenia, nie jest najwyższym darem Opatrzności?
— Jerzy, Jerzy, — spytała żywo pani Herbert, — sądzisz więc, że pamięć i inteligencya ojca mego już się nie zbudzą do życia?
— Nie umiałbym w tej mierze nawet wyprowadzać żadnych wniosków; ale może należałoby nam pragnąć, by tak się stało. Niestety! moja biedna kochana Dyanno, do tego rodzaju bezbożnych życzeń zmusza cię brat twój! O! niechaj przeklętym będzie dzień, w którym Gontran ujrzał światło dzienne.
Dyanna zlekka położyła rękę na ustach swego męża.
— Nie, — rzekła mu, — mój drogi Jerzy, nie złorzecz! Z pewnością Gontran jest ciężko winnym, ale nie powinniśmy zapominać, że jest synem najlepszej naszej ukochanej matki... tego anioła, co powrócił do nieba!...
— Bodajby tam z góry ona czuwać mogła nad swem dzieckiem, — odpowiedział Jerzy, — i położyła baryerę między nim a przepaściami wstydu i hańby, w które się ma stoczyć!
Dyanna nic nie odpowiedziała. Weszła do swego oratoryum i tam ukląkłszy u stóp Chrystusa z kości słoniowej, który występował z tła purpurowego aksamitu, modliła się długo, nietylko za Gontrana, ale i za siebie również.


∗             ∗
Nazajutrz był czwartek, dzień naznaczony przez wicehrabiego, a raczej przez samegoż pana Polart, na ów obiad, na który zdołał wymusić dla siebie zaproszenie.

Gontran spędził część popołudnia na wydawaniu rozkazów i nadzorowaniu przysposobień.
Przez dziwną, próżność, która może nie była całkiem wolną od niejakiego obrachunku, Gontranowi zależało dziwnie na olśnieniu swego gościa na zaimponowaniu mu roztoczeniem przed jego oczyma przepychu arystokratycznego zbytku, który nietylko wykazuje wielki majątek, ale i ród wielki.
Zazwyczaj obiady w zamku Presles, kiedy rędzina była tylko sama, odbywały się z największą prostotą.
Porcelana japońska w niebieskie desenie zastawiała stół i jeden lokaj obsługiwał wszystkich; Tego dnia Gontran zawezwał całą służbę męzką hrabiego. Lokaje, stangreci, groom, wszystko było wygalonowane i przystrojone w liberyę barw domu Presles’ôw.
Naczynia wyjęto z dębowych rzeźbionych kredensów, gdzie Zazwyczaj spoczywała po za kryształowemi szybami.
Toż samo było z deserowym przepysznym serwisem z sewrskiej porcelany, którym król Ludwik XV obdarował dziada generała.
Każdy z talerzy tego serwisu wart był co najmniej dwadzieścia pięć luidorów.
Co do samegoż obiadu, Gontran polecił był kucharzowi, by przeszedł Samego siebie, piwnicżemu zaś by zeszedł do piwnicy i wybrał co najstarsze, co najlepsze butelki wina.
Dyanna, przechodząc wypadkiem przez salę jadalną w chwili kiedy wicehrabia nadzorował wszystkich tych przygotowań, nie mogła powstrzymać się od wzruszenia ramionami i powiedzenia mu:
— Widząc cię, kochany mój Gontranie, tak zaaferowanego, wiesz, że możnaby pomyśleć, że będziem dziś podejmowali wielkiego pana lub przynajmniej uczciwego człowieka!...
Rumieniec oblókł czoło wicehrabiego.
— No a kto ci dał dowód, — odrzekł, — że pan de Polart nie jest jednym i drugim?...
Dyanna ponownie przybrała wyraz niezmiernej pogardy, odpowiadając:
— O! bądź spokojny, nasi lokaje nawet poznają się na tem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— To, że z pewnością mieć będą tyle zdrowego rozumu i taktu, że zdziwią się zobaczywszy u stołu swoich panów łotrzyka, którego nie chcieliby widzieć u swego stołu!
Gontrana tem mocniej drażniły te słowa siostry, że uczuł całą ich słuszność.
— Powtarzam ci, — rzekł cierpko, — że nie masz litości....
— A ty, — odpowiedziała Dyanna, wychodząc, — a ty, mój bracie, nie masz godności!...
— A! — pomyślał Gontran sam pozostawszy, — gdybym kiedykolwiek mógł odpłacić ci wszystkie te upokorzenia, któremi mnie raczysz, poprzysięgam ci, kochana moja siostro, że nie zostałabyś moją wierzycielką i że coprędzej dług mój bym uiścił!...
Po kilku minutach wszakże, wicehrabia zapomniał już o swoim gniewie i urazie do siostry, a poświęcił się cały na nowo przygotowaniom, których nadzorował.....
Kiedy już rzeczy wedle jego uznania w zupełnym były porządku, przywołał swego lokaja.
— Janie, — rzekł mu, — posłuchaj mnie uważnie....
— Słucham, panie wicehrabio.
— I powtórz twoim towarzyszom to, co ci tu powiem....
— Dobrze, panie.
— Osoba, która dziś będzie na obiedzie w zamku, jest to jeden z moich serdecznych przyjaciół, pan baron Polart, do którego wczoraj list odnosiłeś... bardzo mi na nim zależy.
— A! i mnie, panie wicehrabio! — zawołał lokaj z naiwnym zapałem.
— A zkądże pochodzi twój entuzyazm, proszę cię? — spytał Gontran z uśmiechem zadowolnienia, bo w umyśle jęgo opinia tego służącego przeciwważała zdaniu Dyanny.
— Ten pan to mi jest dopiero pan co się zowie! — odpowiedział Jan. — Kiedy mu oddałem list pana wicehrabiego, podarował mi dubeltowego czterdziesto frankowego luidora.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej z jego strony. Chciałem polecić Ci właśnie, abyś dla niego miał jak największe względy.
— Pan wicehrabia może być spokojny.
— Nazywać go będziesz panem baronem.
— Dobrze, panie.
— Podczas obiadu będziesz się zajmował nim wyłącznie.... Będziesz ciągle stał za jego krzesłom i nalewał mu win najlepszych.
— Pan wicehrabia liczyć może na to, że kieliszki pana barona nigdy nie będą próżne.
— Wybornie. Gdyby wypadkiem pan de Polart nocować miał w zamku, musisz dopilnować, aby pokój dla niego urządzony był jak się należy.... Dasz mu ten apartament w lewem skrzydle... pokój i salon wybity dywanami Bèauvais.... Już wiesz który!
— Doskonale, panie wicehrabio.
— Znasz już szczodrobliwość mego przyjaciela, otrzymałeś tego dowody. Nie potrzebuję ci mówić, że nie zada on jej z pewnością kłamu.... Masz tu, Janie, luidora, którego dołączam do tego, który otrzymałeś od pana barona wczoraj.
Lokaj dziękował okropnie i wyszedł z sali jadalnej.
Gontran spojrzał na wspaniały zegar ozdabiający jedną ze ścian sali.
Wskazywał kwadrans na szóstą.
— No, — powiedział sobie młody człowiek, — teraz czas już wyjść naprzeciw barona.


V.
ODYSEA DOSTOJNGO BARONA.

Może nadszedł teraz już czas powiadomienia naszych czytelników na paru kartkach czem był naprawdę, ten człowiek tak zręczny i tak niebezpieczny, który tak całkowicie zawładnął Gontranem de Presles.
Wielce dostojny i wielce starożytny rodem, Achiles-Tymoleon baron Polart urodził się w 1805 roku, w Paryżu.
Ojciec jego, uczciwy portyer na ulicy Vicille-du-Temple, nazywał się Poulart. Poczciwiec ten w celach filantropijnych dla dobra swych bliźnich używał licznych chwil wolnych, które mu zbywały od obowiązków jego urzędu.
Reperował on z sumiennością, godną największej pochwały, przetarte łokcie u ubrań znoszonych lub głębie spodni nadwerężonych długiem tarciem, które w części przeszły już w stan gipiury.
Nie możną było o nim powiedzieć wprawdzie wraz z poetą:
»Pod jego szczęśliwą dłonią, miedź zmienia się w złoto!...«
Ale miało się prawo wykrzyknąć coś podobnego, z małą modyfikacyą tylko:
»Pod zręczną jego ręką, stare sukno zamieni się w nowe.«
W zamian za tę pracę, niemniej użyteczną jak skromną, Poulart zadawalniał się jak najskromniejszem wynagrodzeniem.
Ten portyer żył szczęśliwy w swej loży przy ulicy Vicille-du-Temple, w towarzystwie swej małżonki niemniej brzydkiej, jak słynnej ze swych cnót prywatnych i kulinarnego talentu. Nikt w całej dzielnicy nie mógł rywalizować z Eudoksyą Poulart w przyrządzaniu zupy z kapusty i porów, w wykończenia jej kotletów lub potrawce z królika.
To wzorowe małżeństwo miało jedną tylko ambicję, odrodzenia się w progeniturze na jej obraz stworzonej.
Po długiem oczekiwaniu to tak uprawnione życzenie zostało wreszcie wysłuchanem. Dziecię płci męzkiej przyszło na świat.
Poulart, który gdyby nie był został portyerem, byłby został żołnierzem i który nieraz manewrując igłą, marzył z rozkoszą o wojennem rzemiośle, dał potomkowi swemu bohaterskie imiona Achilesa i Tymoleona i pełen ambitnych dla swego syna zamysłów, zamierzał go wykierować na coś nadzwyczaj dystyngowanego, bądź to na kapitana kawaleryi, bądź adwokata, bądź aktora, bądź wreszcie zamożnego kupca.
Między czterema temi pozycyami, jednako ponętnemi, umysł Poularta chwiał się niezdecydowany.
Poczciwiec wiedząc zresztą, że świetna edukacya prowadzi do wszystkiego, posłał Tymeleona Achilesa do szkoły miejskiej, skoro tylko doszedł szóstego roku.
Tryumf to był niesłychany dla ojcowskiego serca, skoro się okazało, że dziecko niezwykłemi obdarzone jest zdolnościami.
W ósmym roku młody Poulart umiał czytać i pisać; w dziesiątym umiał jak z nut wszystkie cztery działania.
Dodajmyż jeszcze, że najżywsza jego sympatya koncentrowała się na jednej z nich: na odejmowaniu.
I tę sympatyę gorącą miał Tymoleon Achiles zachować przez całą już resztę życia.
W jednym z domów sąsiednich temu, w którym sprawowali swe rządy małżonkowie Poulart, istniał sklep korzenny.
Właściciel tego sklepu, uwiedziony żywą, bystrą, inteligentną fizyognomią chłopca, ofiarował się rodzicom, że go zabierze do siebie i ćwiczyć będzie do handlu.
Ojciec rad był tej propozycyi, urzeczywistniała ona bowiem jedną z czterech najdroższych jego nadziei.
Dziecko, wówczas dwunastoletnie, przypasało modny fartuch i pracowało, dopomagając innym czynnie ale bez entuzjazmu w sprzedawaniu świec, mydła, migdałów i śliwek.
Trzeba tu dodać, chcąc być wiernym historykiem, że ostatnie dwa artykuły handlu oceniał młody Poulart wielce, wprawdzie tylko jako konsument, że w nocy pod zamknięciem wyprawiał sobie prawdziwe uczty z towarów kolonialnych i że w sienniku, na którym sypiał, poszukawszy dobrze, znalazłoby się z parę butelek wina, anyżówki i innych gorących napojów.
Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie.
Pewnego dnia korzennik spostrzegł, że Tymoleon-Achiles w jego magazynie sprawiał więcej szkody, niż cały legion sporych szczurów, obdarzonych dobrym apetytem.
Wziął za ucho przyszłego negocyanta i odprowadził go do portiera-krawca, mówiąc:
— Oddaję ci, twego gałgana syna; gdybym go jeszcze przez rok u siebie potrzymał byłbym zrujnowany z kretesem. Strzeż go się pan! zanadto lubi likiery, migdały i śliwki! Z niego nic dobrego nie wyrośnie.
Eudoksya płakała.
Poulart irytował się, unosił.
Tymoleon-Achiles został obity.
We dwa dni później portier-krawiec przebaczył dziecku.... Cóż chcecie! Ojciec jest zawsze ojcem. Począł szukać nowego miejsca, a zbyt gorliwy amator kolonialnych przysmaków, został przyjęty do drogisty na ulicy Verreris.
Rzeczy szły bardzo dobrze przez czas niejaki; potem zwolna dziecię poczęło się zamieniać w podrostka, to jest bohater nasz dosięgnął szesnastego roku życia; miał wtedy figurę i siłę dziewiętnasto do dwudziesto-letniego mężczyzny.
Wtedy poczęły się budzić w nim nowe instynktu, namiętności dotąd nieznane i to z niepomierną energią.
Tymoleon-Achiles tak samo jak ustąpił bez wahania i oporu przed pokusami łakomstwa dziecięcego, tak samo poświęcił teraz wszystko nowym swym żądzom.
Ładne dziewczęta i towarzysze zabaw zastąpili w zupełności i z najlepszym skutkiem migdały i śliwki.
Młody Poulart nie miał dość pieniędzy, by zaspokoić wydatki wesołego życia, które pędził skoro ukończył pracę dzienną.
Nie uważał nic słuszniejszego nad to, by na ten cel pożyczać z kasy drogisty, pożyczka była tem łatwiejszą, że w nieobecność właściciela, Tymoleon-Achiles zajęty bywał sprzedażą i odbierał pieniądze.
Pierwsze pożyczki były skromne.
Przeniewierzający się subjekt brał od czasu do czasu cokolwiek drobnych; rzadko kiedy dochodził do pięciofrankówki.
Zwolna to umiarkowanie wydało się jemu samemu śmiesznem wysoce; pożyczki jego stawały się coraz częstsze i sumki ich poczęły się zaokrąglać.
Mimo to jednak drogista, pełen ufności w uczciwość swego urzędnika, nie podejrzywał jeszcze niczego.
Nie dziwiły go nawet małe deficyta, które czasami spostrzegał w kasie.
— Musiałem się pomylić, — mówił sobie.
I nie zastanawiał się nad tem bliżej.
Ale w miarę powodzenia, rosła odwaga początkującego oszusta; powodzenie upajało go, czyniło nienasyconym i niebawem też zapomniał wszelkiej ostrożności.
Tymoleon-Achiles, któremu pryncypał często powierzał inkasowanie rachunków na mieście, uważał za wielce dowcipne przywłaszczenie sobie należności niektórych faktur.
Schował pieniądze do kieszeni i utrzymywał, że dłużnicy nie popłacili i że zachowali rachunki, od których on tylko oddarł pokwitowania.
Tak szły rzeczy przez pewien czas, dość długo nawet, bo przez przeciąg kilku miesięcy, sprzeniewierzenia rosły coraz więcej i sumy utajone tworzyły zwolna istną lawinę, co urasta z drobnej początkowo garstki śniegu. Aż nagle pewnego dnia drobna okoliczność, którą opóźnił traf tylko, to jest po prostu przez zobaczenie się pryncypała z tym, którego uważał za swego dłużnika, otworzyło kupcowi oczy na smutną rzeczywistość. Skoro raz lont się zajął, wybuchnęła mina.
A wybuch to był okropny.
Drogista w pierwszym zapale gniewu, chciał wydać Tymoleona-Achilesa w ręce sprawiedliwości i stawić go przed sądami przysięgłych, za nadużycie zaufania i podstępną kradzież.
Ale syn portyera był już skończonym komedyatem.
Rzucił mu się do nóg, wylewając łez strumienie, miał na rozkazy cały zasób wymownych frazesów, umiał użyć próśb i zaklęć, którym nie sposób było się oprzeć, mówił o swej młodości, o pokusach, którym uległ bez zastanowienia się, o wyrzutach sumienia, o swych dobrych postanowieniach na przyszłość.
Dość, że drogista, poczciwy człowiek, wzruszył się, dał się zmiękczyć i zezwolił, jeśli już nie na zatrzymanie swego komisanta, to przynajmniej na to, by go nie kazać przyaresztować.
Zsumowawszy mniej więcej przypuszczalną kwotę, zabranych przez Tymeleona-Achilesa pieniędzy, odprowadził tego ostatniego do ojca, nie trzymając go na ten raz już za ucho ale za kołnierz.
— Ananas syn pański, — przemówił do portyera-krawca, — jest łotrem i oszustem, który mi skradł do ośmiuset franków... Powinienem był zaprowadzić go do cyrkułu, ale miałem miłosierdzie nad wami, którzy jesteście uczciwymi ludźmi. Oddaję go wam.... róbcie sobie z nim co chcecie, tylko gdybyście dla niego znaleźli miejsce, nie powołujcie się na mnie....
I wyszedł Matka padła na kolana w kącie loży, załamała ręce i szlochała jak Magdalena.
Ojciec przez chwilę zaabsorbowany, osłupiały, otrząsł się, chwycił za miotłę i skoczył do syna z groźnym giestom: Tymoleon-Achiles zajął pozycyę obronną i zawołał zuchwale:
— Precz z łapami i miotłą, jeśli łaska!... Ja się bić nie dam, słyszysz tato!...
— Nieszczęśliwy!... hańbisz moje nazwisko!...
— Nazwisko Poulart!... i bez tego co mi to nazwisko, piękne nazwisko, tato!... Na twojem miejscu nie dbałbym o nie zupełnie!...
— Nędzniku! jak ty skończysz?...
— Tego nie wiem, tato, ani ja ani ty....
— Zajdziesz na szubienicę!
— Taki to sam dobry sposób zakończenia życia! w wyższej pozycyi, jak wiele innych...
— Ty nas zabijesz, pomrzemy ze zmartwienia matka i ja!...
— Dajże mi pokój, ojcze! zmartwienie i zupa z kapusty, to człowieka tuczy!...
— Wszędzie postępujesz jak rabuś, jak bandyta!... Wypędzają cię zewsząd....
— Co do tego, wierzaj mi, tato, że nie moja w tem wina.
— To może moja?...
— Słowo daję, że nie będę przeczył! Trzeba mnie było puścić w świat z sześciu tysiącami franków rocznej renty... to było moje powołanie.
— Cóż z tobą będzie?
— Co się spodoba dyabłu.
— Nie mogę takiego próżniaka trzymać na karku i żywić.
— O, mnie tam znów o to nie chodzi tak bardzo, tato, jabym się tu u was zanudził na śmierć....
— Z czegóż więc żyć będziesz, nieszczęsne dziecko?
— Słowo honoru daję, że dotąd nie mam jeszcze żadnego stałego projektu....
— Poprzysięgnij mi, że się poprawisz, a postaram się nauczyć cię mego rzemiosła....
— Twego rzemiosła łatacza?... Otóż to mi wspaniała sposobność!... Dziękuję ci, tato... to nie w moim fachu! wstręt mi sprawiają wnętrza spodni!... wolę już inne jakieś dystyngowańsze zajęcie.
— Ale jakież?... jakie?... Powiedziałby kto, żeś już uczynił wybór.
— Cokolwiek!... Waham się między karyerami niezmiernie dobrego tonu; mogę być zbieraczem łepków od cygar... otwieraczem drzwiczek powozów, sprzedawaczem afiszów lub programów.... Co na to mówisz, papo?...
— Mówię, że jesteś łotrem, galernikiem i że cię wypędzam!...
— Dobre i to! Nie ma się co irytować, wędrujemy....
— Mówię, — ciągnął dalej krawiec z coraz więcej wybuchającą rozpaczą, — że daję na drogę moje przekleństwo!...
— A nie monetę! — odparł śmiejąc się Tymoleon-Achiles... — wiesz co papo, że jesteś sławnie wspaniałomyślny dzisiejszego wieczora.... Ale jeśli ci to sprawiało najmniejszy kłopot, dobrze robisz, że się tego pozbywasz... byłeś jeszcze gdzie tam, w starej pończosze nie zachował sobie na zapas więcej przekleństw....
Portyer doprowadzony już do wściekłości, pochwycił za wielkie nożyce, które mu służyły do cięcia sukna i rzucił się z niemi na syna.
Nieszczęsna Eudoksya rzuciła się między nich.
Młodzieniec nie cofnął się ani na włos.
— Idź precz!... idź precz!... — krzyczał ojciec, — precz mi z oczu, bo cię zabiję....
— A! do dyaska! widzę to dobrze. To też wynoszę się aby ci papo, oszczędzić przykrości sądu przysięgłych. Ale powiedzno, papo, czy wypadkiem nie masz przy sobie pięciu franków? Małe podarunki znamionują dobrych rodziców.
Portyer sięgnął do kieszeni... wyjął z niej pięciofrankówkę, którą rzucił synowi, powtarzając:
— Precz i niech cię nigdy nie oglądają moje oczy!
Tymoleon-Achiles pochwycił w lot pieniądz.
Wykręcił się na pięcie i zniknął, odpowiedziawszy tylko jeszcze:
— Dziękuję ci, papo i bądź spokojny. Obejdę ja świat dokoła i nie posłyszysz nigdy o mnie. Dobranoc wszystkim... moje ukłony gospodarzowi domu!
Jakkolwiek baron Polart jest przeznaczonym do odegrania roli niezmiernie ważnej w rozwiązaniu długiej opowieści, którą tu opisujemy, nie wolno nam rozszerzać się dłużej nad debiutem w życiu tego wielkiego człowieka, ciekawego okazu jednego z najlepiej udałych indywiduów licznej rodziny, której członków na nieszczęście spotykamy na każdym kroku w świecie.
Oznaczymy paru słowami przeto tylko główne etapy tego zręcznego łotra w jego awanturniczej karyerze.
Paryż w swych wnętrzach, gdzieś na spodzie, kryje niemałą liczbę takich wyrostków, co opuszczeni przez rodziny z powodu występków lub nieokiełznanych złych popędów, znajdą się w położeniu całkiem takiem jak Tymoleon-Achiles, w chwili gdy opuszczał izdebkę ojcowską z pięciu frankami w kieszeni.
Wszyscy prawie stacya za stacyą przechodzą tę fatalną drogę, która prowadzi wprost na galery przez rozmaite więzienia policyi poprawczej.
Większość ich w swej egzystencyi nędznej i zbrodniczej zarazem, wychodzi na zwykłych rzezimieszków i łotrów i zadaje sobie stokroć więcej trudu i kłopotu na to, by żyć w najostatniejszej nędzy niżby go im sprawiło życie pracy uczciwej, darzącej dostatkiem i swobodą.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Tymoleon-Aohiles miał czynić jak oni i jak oni skończyć i nie wyjść nigdy z tych sfer nikczemnych, w które wchodził tak śmiało.
A jednak nie tak się stało.
Syn portyera z ulicy Vicille-du-Temple, obdarzony pięknością fizyczną, wielce realną acz dość pospolitą, miał oprócz tego spory zasób inteligencji i sprytu, może powiedzielibyśmy nawet geniuszu intrygi.
Przewlókłszy kilka miesięcy pośród złodziei i tak nazwanych przez niego »przemysłowców«, jak zbieraczy łebków od cygar, przekupniów kontramarek i tp., poczuł, że budzi się w nim namiętna, niepohamowana ambicya, wytworzona dzięki, czytaniu »Gazety sądowej« i innych prawniczych dzienników, które pochłaniał w jednym z szynków, dokąd przybywały już one z dziesiątej może ręki.
Kiedy Tymoleon-Achiles czytał te opisy wielkich oszustw, które częstokroć wyglądają jak niewydany rozdział »Gik-Blasa«, kiedy czytał dzieje zdumiewających wyzyskiwaczy, którzy dzięki zręcznie przybranemu nazwisku, tytułowi szumnemu i czerwonej wstążeczce zagranicznego orderu u butonierki i niesłychanej pewności siebie, znajdowali sposób prowadzenia przez ciąg lat całych egzystencyi niemal książęcej, otoczeni całym zastępem dworaków i całym przepychem zbytku, olśniewając tłum ciemny i biorąc w dani czołobitne pokłony od tych, których oszukiwali, czuł, że mu bije serce; oczy mu błyszczały zapałem, entuzjastyczne współzawodnictwo budziło się w nim; uderzał się wówczas dłonią w czoło z gestem umierającego Chénier’a, i szeptał:
— I ja, i ja czuję tu coś....
Ale na to, by się wznieść w regiony produkcyjnego oszustwa, brak mu było punktu wyjścia.
Nie wyrośnie w to byłe kto, zwłaszcza gdy ma zatłuszczony kaszkiet na głowie, podartą bluzę na grzbiecie i bose nogi w dziurawych trzewikach....
Przypadek przyszedł młodzieńcowi w pomoc.
Zaprowadzony do cyrkułu za to, że w jakiejś przedmiejskiej garkuchni zjadł obiad za trzydzieści sous, którego nie miał czem zapłacić, Tymoleon-Achiles skazany został przez sąd na sześć dni aresztu.
Po za więziennym zamkiem zrobił on znajomość z jednym z tych ludzi, którzy się tytułują agentami, a których mroczna egzystencya, mogłaby dostarczyć, Balzakowi tematu do wspaniałego dzieła.
Ten ów agent zajmował się wszelkiego rodzaju wątpliwemi operacjami, jak np.: eskontowaniem, gdzie lichwa przechodziła procent czterysta za sto, użyczaniem a raczej sprzedawaniem swego podpisu, aby nim poprzeć weksle tak zwane przyjacielskie kupców, będących na progu bankructwa, nakoniec udzielaniem w swym charakterze prawnika porad tym, którzy wzywali jego doświadczenia celem nią wejścia w zbytnią z prawem kolizyę.... Poprzestaję na tem, nie tykając innych jeszcze większych!...
Dobry pozór, który Tymoleon-Achiles zachował nawet pod łachmanami, które go okrywały i który tem więcej uwidoczniło i podnosiło otoczenie zwykłej więziennej zwierzyny, odrazu podbił dlań agenta.
Wdał się w długą rozmowę, ze swym współtowarzyszem kozy; zauważył w nim sporą inteligencję i gorące pragnienie wybicia się bądź co bądź na wierzch. Aspiracye te naszego bohatera natężały do tego gatunku, które aferzysta zrozumieć mógł lepiej niż każdy inny.
— Czy umiesz czytać? — spytaj młodego więźnia.
— Czytać, pisać i rachować, a nawet nawet mam ładne pismo.
— W jakim wieku jesteś?
— Mam lat ośmnaście.
— Rodzina?
— Odumarła mnie... nie mam nikogo z krewnych na szerokim świecie.
— Młodzieniec uważał za pożyteczne dla siebie kłamstwo.
— To zależy.
— Od czego?...
— Od mniejszej lub większej dobroci miejsca któreby mi ofiarowano.
— Czegóż życzyłbyś sobie?
— Mało robić a dużo zyskiwać.
— Do dyaska!... widzę, że masz jasne poglądy mój młodzieńcze!
— O! alem ja nie powiedział jeszcze wszystkiego....
— Cóż więc jest jeszcze?
— Musianoby mi ofiarować zajęcie dystyngowane, i, dające mi sposobność, stykania się z wyższemi sferami, do których czułem zawsze pewien pociąg, pewien gust wrodzony... chciałbym być ubrany jak elegant, jak lowelas, boć dość już długo włóczyłem fartuch, bluzę i łachmany po paryzkim bruk. Chciałbym następnie uważanym być za równego a bynajmniej nie za podrzędną osobistość, za subaltera przez tego, który mi da to, zajęcie.
— Wiesz co, chłopcze, że ty wcale ładnie sobie ścielesz gniazdko!... — zawołał aferzysta z pewnym rodzajem zachwytu.
— Do licha, toć nie zapomniałem jeszcze przysłowia: «jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz«. A ja lubię spać wygodnie.
— I masz wszelką racyę!... Stanowczo podoba mi się bardzo i, masz mój chłopsze przyszłość.
— I ja tak sądzę, kochany mój panie.
— Krótko mówiąc, zatrzymam do twej dyspozycyi miejsce, — całkowicie zgodne z twoim progranieniem.
— Czy mówisz pan na seryo?
— Nie żartuję nigdy.
— Jakież byłyby moje zajęcia?
— O, mój Boże, niemal nic do roboty, trochę przepisywać na czysto przez godzinę, dwie najwyżej, od czasu do czasu położyć podpis na odwrotnej stronie stemplowego papieru, reszta czasu nąjkompletniej swobodna, z warunkiem uczęszczania do kawiarń, restauracyi i piwiarń.
— Dotychczas, wszystko przypada jak najdoskonalej do moich życzeń. Pozostaje tylko kwestya pensyi... cóżby mi dawano?...
— Na początek sto dwadzieścia franków miesięcznie.
— Tymoleon-Achiles wyobraził sobie, że chyba otwiera się przed nim jeden z owych zaczarowanych pałaców »Tysiąca i jednej nocy«, w których geniusze i potwory gromadzą nieobliczone zbiory bogactw.
Sto dwadzieścia franków na miesiąc!
Cztery franki na dzień!...
Dla syna portyera była to mina Peruwiańska?
Jednakże acz miody, ale już doświadczony, Tymoleon-Achiles posiadał już wielki dar, dar mocno pożyteccny w życiu: nie okazywał się nigdy olśnionym.
— Rozważę to sobie lepiej jeszcze, — odparł tonem rozczarowania. — Ale nic mi pan nie powiedziałeś o kwestyi ubrania a pan wiesz, że mnie zależy na elegancyi!
— Od dnia wejścia w obowiązki, oddadzą do twej dyspozycji dwa kompletne garnitury, które możesz iść sobie sam wybrać do Palais Royal; kapelusz, bieliznę i obówie otrzymasz również; prócz tego będziesz miał mieszkanie darmo, co znaczy coś także. No nieprawdaż teraz już umowa stanęła?...
— Nie mówię nic, trzeba jednak pierwej wiedzieeć czy osoba, w imieniu której zawierasz pan tę umowę, zechce zaakceptować wszystko, co pan przyrzekasz.
— O to się nie kłopocz... — odpowiedział agent z uśmiechem.
— Jednakże....
— Osoba, w której imieniu traktuję, nie jest kim innym, jak tu obecnym twym sługą.
— Pan! to pan! — zawołał młodzieniec. — Ja som możnaby sądzić, że cię to dziwi!...
Tymoleon-Achiles w rzeczy samej poglądał na swego interlokutora wzrokiem wyrażającym niezmierne zdumienie.
Przyszły baron sądził, że jest ofiarą mistyfikacyi jakiegoś niewczesnego żartownisia i bez wątpienia miał wszelkie prawo dania temu wiary, aferzysta bowiem nie grzeszył bynajmniej okazałością pozoru, i ubiór jego więcej niż skromny i w stanie dość miernego zakonserwowania, wielce dalekim był od zwiastowania u tego, co go nosił, możności dotrzymania wszystkich dopiero co uczynionych przyrzeczeń.
Myśli te odbiły się widocznie jak najwyraźniej na twarzy młodzieńca i przyszły chlebodawca mógł je tam wyczytać na pierwszy rzut oka zaraz.
— Skoro pożyjesz cokolwiek w świecie, mój chłopcze, — powiedział on, — i skoro bywać będziesz w towarzystwach, dowiesz się, że chcąc sądzić ludzi z ich pozoru można się zawieść dziewięć razy na dziesięciu... Widzisz, żem źle ubrany i wnioskujesz z tego natychmiast, że sobie żartuję z ciebie od kwadransa.... To rozumowanie nie ma całkiem podstawy.... Czy ty sądzisz, że człowiek oszczędny kładzie na grzbiet najlepsze ubranie, gdy idzie do więzienia? Zresztą pierze nie stanowi ptaka. Mógłbym wymienić ci milionerów, których spotkawszy na ulicy, miałbyś ochotę dać im jałmużnę....
Tymoleon-Achiles spuścił głowę zmięszany.
Aferzysta podjął:
— Ale nie mówmy już o tem.... Przekonam cię, mnie źle ocenił.... Którego dnia ztąd wyjdziesz?...
— Pojutrze wieczorem kończy się mój tydzień.
— Ja kończę dziś już moją dwu tygodniówkę.... Tu jest mój adres, skoro opuścisz więzienie zgłoś się do mnie. Masz tu trzy luidory, które ci daję tytułem zaliczki na pierwszy miesiąc pensyi. Widzisz przecie, że mimo nieufności, którą ty masz do mnie, ja w tobie pokładam najzupełniejszą ufność.
Mówiąc to agent wsunął w rękę swego towarzysza tajemnicżo tak, aby tego nie spostrzegli inni więźniowie, trzy sztuki złota i bilet.

Tymoleon-Achiles Spojrzał na bilet i wyczytał na nich:
Jan Ludwik Bonnisens

Prawnik, były komornik.
Nabywa długi, awansuje fundusze na przyszli sukcesye,
redaguje akty wszelkiego rodzaju, udziela porad prawnych.
Codziennie od 10-ej do 5-ej godziny, ulica Saint-Honoré

nr. 280.

W kilka godzin po powyższej rozmowie Jan Ludwik Bonnisens wyszedł na wolność.
Na trzeci dzień Tymoleon-Àchiles, uwolniony z kolei, stawił się u agenta, który przyjął go z otwartemi rękoma i na poczekaniu poprowadził go do jednego z pierwszorzędnych magazynów krawieckich w Palais Royal, gdzie po raz pierwszy w życiu synowi portyera danem było puścić wodze ucywilizowanemu gustowi, który pociągał go ku jaskrawym ubiorom i krzyczącym krawatom.
Skoro młodzieniec przybranym został od stóp do głowy wedle formuł piwiarnianej elegancyi, kiedy się przejrzał w wielkiem lustrze i zobaczył w niem w granatowem swem ubraniu o złotych guzach; w zielonym krawacie, w kamizelce żółtej, w szkockich pantalonach w szeroką kratę i cienkich bucikach, uczuł dla swej własnej osoby głębokie uwielbienie i poważanie zarazem i rzeczywiście wyglądał na komiwojażera wystrojonego, który zamierza właśnie poprowadzić na kolacyjkę.
— No, teraz olśniewającym jesteś jak słońce! — przemówił doń pan Ludwik Bonnisens z całym przeświadczeniem, — i zdaje mi się, że mi przynosić będziesz zaszczyt.
Tymoleon-Achiles sądził to samo i zapewniam was, że w dobrej wierze.
Nazajutrz zaraz wszedł w obowiązek a obowiązki te, zgodnie z tem jak go uprzedzono, ograniczyły się na przepisywaniu na czysto przez dwie godziny najwyżej ksiąg pana, na przyozdabianiu pięknem nazwiskiem Poulart przyjacielskich wekslów i na graniu w bilard, paląc i popijając lugduńskie lub sztrasburskie piwo w kawiarniach dwunastego rzędu.
W niespełna trzy miesiące Tymoleon-Achiles był mistrzem pierwszej siły w karambułach i dublach, mógłby był stanąć do walki z wysłużonymi profesyonistami, których imię stanowi dla bilardzistów zamiłowanych taką samą great attraction, jak dobry aktor na afiszu.
Bez wątpienia, czytelnicy nasi nie mogą sobie jeszcze zdać sprawy ze spekulacyi Jana Ludwika Bonnisens i nie rozumieją zupełnie jaki zysk zyskał dla tego ostatniego z połączenia się z Tymoleonem-Achilesem.
Prawnik, bądźcie tego pewni, robił, robił z góry z namysłem i obliczał ściśle.
Dwoma sławnemi cięciwami jego łuku, jak wiemy, było kładzenie podpisów swoich na odwrotnej stronie tych papierów handlowych, które mają tylko wartość pozorną i operacye lichwiarskie, w których występował w roli pośrednika a czasami figuranta skoro istotny wierzyciel pragnął pozostać nieznanym.
Wielu ludzi nieobeznanych z krzywemi sprawami nie wiedzą tego, że weksel wystawiony przez ludzi bez rękojmi dostatecznych, nabiera całkiem innego pozoru, skoro tylko jest pokryty licznemi podpisami i znajduje wówczas głupców, co go wypłacą lub naiwnych przemysłowców, którzy go przyjmą w spłacie.
Jan Ludwik Bonnisens pobierał dziesięć franków za każdy podpis, który położył a drugie dziesięć za dostarczenie drugiego.
Co miesiąc przeciętnie wzbogacał on do dwadzieścia dokumentów przynajmniej podpisem Tymoleona-Achilesa Poulart. Znaczyło to więc przetłomaczono na język cyfr tyleż co dwieście franków wpadających do jego kieszeni, dzięki współpracownictwu młodzieńca, który tym sposobem nietylko już był całkowicie opłacony, ale jeszcze przynosił drobny zysk swemu pryncypałowi.
Niczem to było wszakże i w czem innem zupełnie należało szukać istotnej użyteczności przyszłego barona.
Komisowe, które pobierał agent za każdy zrobiony lichwiarski interes, który przychodził za jego pośrednictwem do skutku, było niezmiernie wysokie, nieprawdopodobne zupełnie.
Pożyczający i zaciągający dług płacił każdy ze swej strony pośrednikowi, pierwszy pięć do cześciu, drugi piętnaście do dwudziestu procent.
Bonnisens miał przeto interes olbrzymi w mnożeniu liczby zawieranych afer i stwarzaniu sobie licznej klienteli.
Każdy wie jakiem jest w łowach książęcych znaczenie naganiaczy.
Zmuszeni są oni wytropić zwierzynę i napędzić ją w stronę strzelców, którym następnie łatwo jest już położyć takową trupem.
Bonnisens wytresował Tymoleona-Achilesa do roli naganiacza w łowach na gołębie, których on sam był wielkim łowczym.
Młodzieniec zawsze przybrany z tą ekscentryczną elegancyą, która tak mu się bardzo podobała, z sakiewką dobrze zaopatrzoną, w kapeluszu filcowym o szerokich rondach, nasadzonym na prawe ucho, uczęszczał do restauracyi i piwiarń i z łatwością zawierał znajomości z tłumami wyrostków nicponiów, synów po największej części uczciwych przemysłowców, kupców, ludzi doskonale majątkowo postawionych.
Między towarzyszami zabaw nie długo czekać trzeba na zwierzenia i zupełną ufność.
Młodzi ludzie naprowadzeni przez zasobnego towarzysza na drogę zwierzeń, zazwyczaj poczynali się uskarżać na swe rodziny, które pozostawiały je w niedostatku pieniędzy.
— Pieniędzy! — wołał wówczas naganiacz. — Jakto! wody są płytkie, grozi wyschnięcie a wy mi nic nie mówicie!... Chcecie pieniędzy?...
— Czy mógłbyś ich nam pan dostarczyć?...
— Niezupełnie; ale prawie... bo mogę się dla was o nie postarać....
— Jakże to?... przez kogo?
— Znam tu jednego poczciwego człowieka, dla którego najwyższą przyjemnością jest dopomaganie młodzieży, synom uczciwych rodzin i wybawianie ich z kłopotu.... Pożycza on na doskonałych warunkach i nigdy nie dokucza zbytnio swym dłużnikom. Jednem słowem jest to raczej ojciec niż wierzycieli Czy chcecie, żebym z nim pomówił o was?
— A! z pewnością, — odpowiadano zazwyczaj.
— On wam da wszystko czego zażądacie tylko, pieniędzy dla was, złotych łańcuchów, bransolet, jedwabnych sukien dla waszych metres, kosze szampana, broń do polowania, wreszcie wszystko czego potrzeba młodzieńcowi używającego życia wesoło. Być może, iż będzie żądał, abym żyrował wasze weksle, bo zna mnie od dawna już i wie, żem zawsze płacił moje własne akuratnie; ale ja ufam wam i uczynię to bardzo chętnie dla zrobienia wam przysługi.
Poczynano dziękować nieskończenie, ściskając dłonie Tymoleona-Achilesa, najcenniejszego, najoddańszego z przyjaciół, a następnie dążono conajspiesznej do Jana Ludwika Bennisens.
Ten ostatni zabrawszy wprzód dokładne wiadomości, uzyskiwał pożyczkę na warunkach, które nam są znane, otrzymywał swe komisowe i winszował sobie, że umiał wyszukać tak zręcznego naganiacza jak Tymoleon-Achiles Poulart.
Ale nie daliśmy dość dokładnego pojęcia o charakterze Tymoleona-Achilesa, albo też czytelnik nasz zrozumiał, że młody naganiacz nie był z rodzaju tych, co to mogą zbyt długo pracować na rachunek innego.
Znamy już ambitne marzenia tej osobistości, której przyglądamy się nieco bliżej teraz...
Miał wstręt do powszedniego wyzyskiwania, on chciał łowić w mętnej wodzie, oporządzać na wielką skalę, zostać bogatym i poważanym.
Dziwacznym wyjątkiem w nawyknieniach i instynktach oszustów z profesji i wyszukiwaczy sfer niższych, Tymoleon-Achles bynajmniej nie miał inklinacji do rozrzutności.
Przypuszczał on w pewnych okolicznościach możność, a nawet konieczność wyrzucenia oknem pieniędzy, pod warunkiem wszakże, aby pieniądze te powróciły doń drzwiami ze znakomitym zyskiem.
Ażeby urzeczywistnić złote te rojenia i śmiałe nadzieje, nieodzownem było, aby młody człowiek ugruntował dom własny i rozpoczął interesa na własny rachunek.
Tymoleon-Achiles nie zaniedbał nic, aby się wystarać o potrzebne ku zagospodarowaniu się fundusze.
Zdumiewająca jego zręczność w grze bilardowej była dlań niemałą w tym celu pomocą, dzięki jej bowiem, każdodziennie chował wcale pokaźną sumkę do kieszeni.
Do tego pierwszego przemysłu dołączył niebawem drugi, karty markowane....
Liczne jego stosunki z młodymi rozrzutnikami, których rzucał w pazury Jana Ludwika Bonnisens i jego lichwiarzy, ułatwiły mu dostęp do całego światka dziewczyn utrzymywanych, należących do niższych sfer cygaństwa.
Pewna ilość tych dam czyniła ze swych mieszkań buduar i dom gry zarazem.
U nich gra miłości i gra hazardowa luzowały się wzajem, a kto tam się dostał, mógł być pewnym, że jak w jednej tak w drugiej okradzionym zostanie.
Tymoleon-Achiles niezadługo w sprawkach tych stał się mistrzem.
Miał rzadki talent umiejętności przegrywania w samą porę tak, że nietylko nie budził nigdy najmniejszych podejrzeń, ale zmuszał własne ofiary do skonstatowania dziwnego jego nieszczęścia.
Wyrobił sobie opinię przyjemnego gracza, zawsze uśmiechającego się mimo przegranej i ztąd niemałe też odnosił korzyści.
Zaledwie zebrał sobie okrągłą sumką dziesięciu tysięcy franków, natychmiast zawiadomił Jana Ludwika Bonnisens, iż należy mu się postarać o innego pomocnika.
— Mój kochany chłopcze, — odparł mu pranik, — żałuję cię bardzo, ale mimo to, że żałuję, przepowiadam ci świetną przyszłość.
— Chętnie przyjmuję to proroctwo.
— Czemuż się poświęcisz teraz?
— Handlowi.
— Brawo... w handlu to najłatwiej jest wykazać swą zręczność bez wielkiego niebezpieczeństwa.... Gdybyś miał kiedy popaść w jaki kłopot, przyjdź do mnie.... Jeśli ci będzie potrzeba jakiejś rady chętnie ci jej udzielę... i nie każę za nic ci płacić....
— Dzięki, kochany szefie i do widzenia.
Plan Tymoleona-Achilesa był z góry obmyślony.
Wynajął, w passage Saulnier, małe mieszkanie na parterze, kazał przybić na drzwiach ładną miedzianą blachę z napisem:

Dom zleceń i transportu.

Sprawił sobie listowy papier z drukowanym nagłówkiem, faktury, księgi handlowe, szafę kasową i t.d. i t.d....
Przejrzał książkę adresową z dwudziestoma pięcioma tysiącami adresów; rozesłał niezliczoną moc cyrkularzy do wszystkich znaczniejszych fabrykantów i kupców w Paryża i na prowincyi, wziął dwóch czy trzech subjektów i nowootwarty jego zakład miał wszelkie pozory przedsiębiorstwa poważnego i uczciwego.
Czy przypominacie sobie, kochani czytelnicy, owego barona de Nucingen, jeden z najwyborniejszych typów, odtworzonych przez Balzaca w Komedyi ludzkiej?
Temu baronowi Nucingen wiodło się wszystko poniekąd mimo niego.... Jeśli założył jakieś przedsiębiorstwo przemysłowe z silnem postanowieniem obdarcia swych akcyonaryuszów, przedsiębiorstwo powodziło się mimo niepomyślnych warunków, rozwijało jak cudem i akcyonaryusze bogacili się zamiast rujnować.
Coś podobnego było z Tymoleonem-Achilesem.
Świeżo założone jego przedsiębiorstwo odrazu zakwitnęło.
Pieniądze i towary napływały ciągle, ofiarowano mu ze wszech stron kredyt.
Krótko mówiąc, ze swemi zdolnościami handlowymi i niezmordowaną swą działalnością, młody człowiek znajdował się na drodze do pozyskania w ciągu lat kilku majątku uczciwie zdobytego i wcale pokaźnego.
Ale ten termin lat kilku wydał mu się za długim, a zresztą należał do liczby tych, którym źle nabyte dobro wydaje się daleko cenniejsze niż wówczas, kiedy jest uczciwie zdobyte.
To wytłómaczy nam dla czego Tymoleon-Achiles po dwóch latach poświęconych na stworzenie sobie znacznego kredytu, podtrzymywanego doskonałą reputacyą, pewnego pięknego wieczora wyjechał za granicę, uwożąc z sobą sumę piędziesięciu tysięcy talarów, osiągniętą za pomocą znacznych zaliczek i sprzedaży większej części towarów, wziętych na terminowe spłaty.
Ulotnienie się to wywołało niejaki rozgłos w świecie przemysłowym i natychmiast zarządzono poszukiwanie bankruta.
Z Brukselli, gdzie się zatrzymał, wysłał Tymoleon-Achiles pieniądze i instrukcye Janowi Ludwikowi Bonnisens.
Ten ostatni manewrował ze zręcznością godną największej pochwały.... Syndyk upadłości był przerobiony a nawet, jak mówiono, przekupiony i dzięki też jego postępowaniu, życzliwemu niemal, zbieg został skazany tylko na dwa lata więzienia.
Trudno było zaprawdę wyjść obronniejszą ręką z całej sprawy!
Zaledwie przebył granicę, Tymoleon zajął się uświetnieniem swej osobistości w tym nowo poczętem życiu.
Skromne nazwisko Poulart, jedyne dziedzictwo po ojcu, bardzo mu się niepodobało, należało je zmienić co najspieszniej.
Ale jakież inne wymyślić na jego miejsce? Młody człowiek rozmyślał długo.
— Wiwat! — zawołał nagle z akcentem tryumfu, — mam już! Jedna litera mniej tylko i de przed nazwiskiem a będę posiadaczem najarystokratyczniejszego w świecie nazwiska jakie tylko wymyślić można!...
»— Tak... to to!... to właśnie!... Poulart było mieszczańskiem, de Polart będzie rycerskiem.
»No, a gdybyśmy tak, ponieważ zabrałem się już raz do tego, poszukali jeszcze jakiego tytułu do tego ładnego nazwiska. Od przybytku głowa nie boli.... Ale jaki tytuł?... Margrabia Polart?... hrabia Polart?... Baron Polart?... Baron mi się podoba i przy nim zostaję... Usuwam Tymoleona, który jest pretensjonalnym... zachowuję Achilesa i odtąd nazywam się baronem Achilesem de Polart.
I w ten to sposób nowy szlachcic wszedł na zasadzie własnego prywatnego dyplomu do kasty arystokratycznej.
Baron de Polart przebył lat dziesięć zdała od kraju rodzinnego, którego zresztą żałował wcale umiarkowanie.
Nieporozumienia ze sprawiedliwością i skazanie go na dwuletnie więzienie nakazywały mu przedłużyć to dobrowolne wygnanie.
Dziesięć grubych tomów nie wystarczyłoby nam do spisania wszystkich awantur barona przez czas długich jego peregrynacyi po Belgii, Niemczech, Włochach etc.
Miał on powodzenia różnego rodzaju.
Karty i miłość sprzyjały mu jednako i niejednej z jego miłosnych przygód pozazdrościłby mu człowiek uczciwy.
Trzebaż dodawać, że gdziekolwiek był, żył zawsze wystawnie, wszędy zaś nietylko nie nadszarpnął swego kapitału, ale przeciwnie, zwiększał go znacznie.
Baron bywał we wszystkich wodach, zdrojowiskach, wszędzie gdzie ludzie bawią się i grają. Wyniosła jego postawa, staranne acz niegustowne tualety a przedewszystkiem dobrze napełniony pugilares, służył mu za rekomendacyę.
Tu i owdzie udało się czasem baronowi wcisnąć w dobre towarzystwo i jeśli w niem nie nabył manier światowego człowieka, to przynajmniej pozbył się części dawnych szynkownych nawyknień; zmniejszyła się niezmierna trywialność wyrażeń, tak, że kiedy po dziesięciu latach powrócił do Francyi ze swym majątkiem i baronią, był zmienionym nie do poznania, tak pod względem fizycznym jak moralnym.
Młodzieniec zamienił się w dojrzałego i poważnego człowieka, komisyoner handlowy ustąpił miejsca szlachcicowi, tak, że nawet Jan Ludwik Bonnisens sam byłby niemało miał trudu w doszukaniu się w baronie Polart czegoś z dawnego Poulart’a, z którego niegdyś zrobił swego ucznia i pomocnika.
Baron zainstalował się naprzód w Paryżu, z odpowiednią dla tak ważnej osoby okazałością.
Najął ładny apartament w antresolach, przy ulicy Taitbout....
Trzymał konia i kabriolet... Grooma....
Jadał w Café Anglais, z którem sąsiadował.
Nikt nie mógł wymienić jego metresy en titre.
Zbytecznem byłoby mówić, że baron, przywykły do egzystencyi czynnej, pełnej intryg, znudził się bardzo prędko życiem kompletnie bezczynnem, które prowadził od czasu powrotu do Francyi.
Jak generała, który pozyskał sobie wszystkie stopnie na polu bitwy, paliło go pragnienie nowych walk. Wprawdzie nie przestał nigdy oszukiwać w karty, ale było to zbyt marne i niewystarczające zajęcie dla jego żarliwości.
Z jednej strony pozycya jego była zbyt dobrą, ażeby mógł bez jawnego szaleństwa kompromitować ją jakiemiś hazardownemi entrepryzami.
Trzeba mu było za jakąbądź cenę lawirować tak, by nie ściągnąć na siebie zbyt jasnowidzącego wzroku królewskiego prokuratora.
Najmniejsza wzmianka z policyi poprawczej, a licho wzięłoby i baronię i ładnie brzmiące nazwisko.
A Achiles baron de Polart nie miał bynajmniej ochoty odnaleźć się dawnym Poulart’em!
Wtedy to powziął on myśl urzeczywistnienia wspaniałego pomysłu, niezmiernie prostego, który nieraz przychodził mu był do głowy podczas jego podróży za granicą.
Chodziło tu tylko o spekulowanie na ludzką głupotę i na próżność swych bliźnich.
Baron znał do tyła serce ludzkie, że wiedział dobrze, iż tam gdzie w grze jest próżność, skąpstwo nawet staje się rozrzutnem i przestoje liczyć.
Na tym to fundamencie Achiles de Polart postawił podwójną budowę.
Naprzód agencyę, którą zatytułował »Kolegium heraldycznemu«.
Potem drugie biuro, które otrzymało nazwę: »Korespondenta europejskich kancelaryj«.
Czytelnik nasz odgadł zapewne, że oba te biura były po prostu dwoma kramami, w których sprzedawały się artykuły, dotychczas nie stanowiące jeszcze przedmiotu handlu.
Kolegium heraldyczne, obsługiwane przez jakieś pól tuzina biedaków, sprzedawało pargaminy i genealogie. Pierwszy lepszy mieszczanin, przychodzący tam, znajdował za odpowiednią cenę przodków całe szeregi; dostarczano mu herb barwny, a jeśli tylko okazał gotowość zapłacenia wszystkiego wedle wartości, podejmowano się dowieść jak na dłoni jemu samemu, że rodowód jego domu gubi się gdzieś w zamierzchłych czasach Merowingów.
Wszystko to czyniło się tak zręcznie, że mieszczanin odchodził zachwycony i przekonany głęboko o swem szlacheckiem pochodzeniu.
Kantor osobny w Kolegium heraldycznem zajmował się sprzedażą artykułu familijnych portretów.
Znajdowałeś tam zawsze kolekcyę najrozmaitszych przodków do wyboru, wszelkiej kategoryi na wielce autentycznie podrapanych płótnach, w ramach o niezaprzeczenie poczerniałych złoceniach.
Można tam było po oznaczonych cenach zakupić prapradziada zakutego w stalowy pancerz lub okrytego purpurą pierwszych prezydentów w parlamencie, wedle tego czy miało się ochotę należeć do takiej czy do owakiej rodziny.
Malarz gruntowy malował na poczekaniu w jednym z rogów portretu herb nabywcy.
Prosty szlachcic sprzedawał się za dwadzieścia pięć luidorów.
Członek rady, tysiąc franków.
Pierwszy prezydent, tysiąc pięćset.
Marszałek Francyi dochodził do dwóch tysięcy.
Szczerze mówiąc, nie były to zbyt drogie ceny i wielu ludzi było tegoż samego co my zdania.
Dwaj wędrowni komisanci inteligentni obiegali prowincyę na rachunek barona Polart, zakupując wszędzie stare płótna i staroświeckie ramy złożone gdzieś do lamusa lub na strych przez posiadaczy, a obrazy te i ramy kolegium heraldyczne sprzedawało następnie z zyskiem po tysiąc od sta.
Jak widzimy nie zgorsza to był spekulacya.
Rezultat Korespondenta kancelaryjnego okazywał się świetniejszym jeszcze i daleko intratniejszym, co zrozumieć łatwo jeśli zważymy, że biuro to kładło bajeczne ceny na swe usługi, a jeszcze trzeba je było prosić bardzo o oddanie takowych. Kolegium heraldyczne sprzedawało szlachectwo. Korespondent sprzedawał tytuły i ordery.
Baron Polart postarał się o stosunki za granicą z kilku kancelaryami małych państewek, których chudy budżet podsyca w części sprzedaż żółtych i niebieskich wstążeczek a nabywając od nich znaczną ilość tego towaru, zyskiwał dla siebie znaczny rabat, nie licząc tego, że sprzedawał za pięć i sześć tysięcy franków to, co sam kupił za sto talarów.
Pana Polart odwiedził pewnego dnia pewien dziennikarz mocno już udekorowany, który przecież nim chciał być więcej, niż płacąc jednak za te odznakę.
Na żądanie swe, objawione w najprostszej formie, baron Polart odpowiedział mu:
— Możemy się porozumieć... Zróbmy zamianę. Ja dam panu łokcie wstążeczek wszelkich kolorów pan użyczysz mi swego wpływu... czy dobrze?
— Ręka... Czegóż więc możesz pan sobie życzysz?
— Co mi pan możesz ofiarować?
— Może chciałbyś pan koncesję na ziemię w Algierze?
— To wcale dobra myśl i przyjmuję...
Nazajutrz dziennikarz zaprowadził barona Polart do ministeryum spraw zewnętrznych.
Po upływie miesiąca otrzymał on zawiadomienie, że przyznano mu znaczną koncesję.
Na adresie oficyalnego listu tytuł barona jaśniał wielkimi literami wspaniale.
Syn portyera z ulicy Tielle-du-Temple zatarł ręce.
— To — pomyślał — jest już poniekąd tytułem szlacheckim, o tyleż ważnym przynakmniej jak te, które ja sprzedaję... a nic mnie on nie kosztował, przeciwnie...
W trzy dni później, puścił się w drogę do Tulonu, aby tamże wziąść na statek, odchodzący do Algieru i tam obejrzeć owe ziemie nadane mu koncesyą.
W Tulonie stanął w Hotelu Marynarki Królewskiej i przy table d’hôte zrobił znajomość z Symeonem, który wprowadził go Klubu przemysłu i sztuki.
Resztę już wiemy.

VI.
W ZAMKU

Pozostawiliśmy wicehrabiego Presles, zamierzającego wyjść na spotkanie szacownej osobistości, która trzymała go w tak absolutnej zależności, a której krótką, ale dokładną biografię podaliśmy w poprzednim rozdziale.
Gontran opuścił więc zamek i podążył pieszo ku bramie parku szeroką aleją drzew stuletnich.
W połowie drogi mniej więcej spotkał się z najętą karetą, ciągnioną przez parę najlepszych koni, jakie udało się dostać w Tulonie.
Stangret zatrzymał konie, zobaczywszy Gontrana.
Ten ostatni zbliżył się do drzwiczek i uścisnął obie ręce barona, które tenże wyciągał ku niemu, wołając:
— A kochany wicehrabio, jakżem szczęśliwy, że cię widzę... Czy chcesz, abym tu zsiadł, czy też zechcesz siąść ze mną?...
— Zejdź pan jeśli ci to nie sprawi kłopotu — odparł Gontran — Przybyłeś pan wcześniej i mamy dość czasu jeszcze na przybycie do zamku w porze obiadowej....
Pan de Polart opuścił powóz i wziął pod ramię Gontrana.
Szli tedy tak razem tą samą drogą, która przed chwilą przebywał Gontran sam i i nigdy chyba dwaj serdeczniejsi przyjaciele, dwaj bracia, uwielbiający się wzajemnie nie okazywali sobie więcej wzruszającej serdeczności.
— Istotnie — mówił baron, — wierzaj mi, że niezmiernie trudno mi będzie opuszczać waszą piękną Prowancję, mój kochany Gontranie! Nie umiałbym ci powiedzieć, do jakiego stopnia stałeś mi się potrzebnym... Nie umiałbym dziś już obyć się bez ciebie i godziny wczorajszego dnia wydawały mi się nieskończenie długiemi, dla tego że ciebie nie było....
— Wierzaj mi kochany baronie — odpowiadał, — że czuje dla pana sympatyę conajmniej równą tej, którą w nim budzę.
— Zbyt by mi przykrem było, gdybym musiał o tem wątpić, a jednak trzeba nim się będzie rozstać... Moja obecność w Afryce jest nieodzowną, trzeba mi być tam, by pod moim nadzorem rozpoczęto prace esploatacyjne w olbrzymich koncesyach, które rząd mi nadał....
— I czy zamierzasz pan wyjechać niezadługo?
— Bardzo niedługo, niestety....
Baron westchnął.
Gontran uważał za właściwe westchnąć uniżono.
Po chwili milczenia rozpoczął znów pan Polart...
— Ale wiesz pan co, przychodzi mi coś na myśl...
— Co takiego — spytał wicehrabia.
— Tak, tak przychodzi mi urocz myśl do głowy, pomysł genialny i dający się wybornie przeczywistnić....
— Jakiż to?
— Nic pana tu nie zatrzymuje, o ile sądzę.... Gdybyś tak zechciał towarzyszyć mi do Afryki.... No cóż co pan mówisz o tem?...
— Mówię... mówię... — wybąknął Gontran zmięszany.
— Czyżby przypadkiem, myśl tej uroczej wycieczki miała cię niezachwycić, wicehrabio?...
— Tak nagła propozycja zastaje mnie nieprzygotowanym....
— Co pan chcesz, wszystkie dobre pomysły przychodzą zazwyczaj tak nagle.... Jesteś myśliwym?
— Oczywiście....
— Mielibyśmy tam wspaniałe polowanie..... Zwierzyny pełno... wszystko tam znajdziesz, począwszy od kuropatw aż do dzików, od królików do lwów... nie licząc już pięknych żydówek i brunatnych Maurytanek.... A cóż, czyś pan już zdecydowany... czy jedziesz ze mną?...
— Ależ....
— Nie ma żadnych ale.... Musisz pan jechać.... Pojedziesz... chcę tego bezwarunkowo.
Ostatnie słowa wymówione zostały ze śmiechem w akcencie żartu, ale Gontrana nie złudziło to bynajmniej... z pod aksamitnej rękawiczki czuć było uścisk żelaznej dłoni pana Polart.... Nie prosił on, ale nakazywał.
Znać było, że to pan i niewolnik i że jakąkolwiek byłaby wola pana, niewolnik musi się jej poddać.
Wicehrabia nie odpowiedział, też nic i spuścił głowę, by ukryć rumieniec.
Pan Polart podjął znowu:
— Mówmy o czem innem.... Z kimże będę dziś obiadował?...
— Będziemy najzupełniej w gronie rodzinnym, ojciec mój, szwagier i dwie siostry....
— Nikogo obcego?
— Nikogo.
— Jakto! Nawet i ci panowie, których tu zastałem wówczas nie będą obecni... ci panowie co to mi się tak niepodobali... ten pan z orderem i ten drugi młody....
— Wiem już o kim pan mówisz.... baron de Labardès i hrabia Raul de Simeuse.
— Otóż to... czy ich nie będzie?
— Nie.
— Tem gorzej!
— Dla czegóż to?
— Ponieważ zamierzałem być specjalnie dla nich nieuprzejmym.... Nakoniec to przecież tylko zapewne rzecz odwleczona. A powiedz mi kochany wicehrabio, czy też będę dziś uprzejmiej przyjętym jak wówczas kiedy mnie im przedstawiał. Uprzedzam cię, że jeśli zobaczę się pośród niechętnych twarzy, uważać to będę za rzecz wysoce niesmaczną. Skoro mnie zapraszają, należy mnie przecież przyjąć z oznaką jakąś z jakąś szczególną uprzejmością, chociażby tylko przez wzgląd na ciebie, a gdyby miało być inaczej nie krępowałbym się ani trochę w okazaniu mego zdziwienia.
Gontran czuł, że mu się prężą wszystkie nerwy, zdawało mu się, że chyba muszą się zerwać. Nieokreślony począł go ogarniać niepokój.
Mimo to jednak odpowiedział z uśmiechem:
— Bądź spokojny, kochany baronie, zobaczysz dokoła siebie same tylko uprzejme twarze i będziesz zadowolnionym w zupełności z przyjęcia.
— Skoro tak, a więc wszystko idzie jak najlepiej w tym najpiękniejszym ze, światów.
W tej samej chwili obaj towarzysze, z pozoru sądząc, obaj przyjaciele, weszli w dziedziniec zamkowy, co przerwało tok ich rozmowy.
Brakowało jeszcze kilku minut do szóstej.
Gontran, prowadząc przez przedsionek i salę wstępną swego gościa do salonu czuł wzrastający niepokój.
Nie miał najmniejszej w gruncie rzeczy pewności, by przyjęcie jakiego miał doznać baron, było uprzejmem lub choćby tylko grzecznem.
Kto wie czy Dyanna, a nawet Jerzy nie zechcą przygasić go swym pogardliwym chłodem, owym milczącym afrontem równie bolesnym i jednak raniącym jak obelga bezpośrednia!
W takim razie rezultat zaproszenia, uzyskanego z takim trudem mógłby stać się dlań opłakanym prawdziwie. Baron śmiertelnie dotknięty nie cofnąłby się przed skandalicznym wybuchem, którego pierwszą konsekwencyą byłoby zgubienie Gontrana.
Lokaj wicehrabiego stał u drzwi salonu.
Zaanonsował głosem donośnym:
— Pan baron Polart.
W salonie były tylko trzy osoby: generał, Dyanna i mąż jej.
Generał nawpół leżąc, siedział w swym wielkim fotelu.
Jerzy i Dyanna rozmawiali w zagłębieniu jednego z okien salonu.
Gontran podprowadził naprzód barona do swego ojca.
Stan zdrowia pana Presles nie uległ od wczoraj żadnej zmianie.
Odpowiedział na ukłon barona wpół podniesieniem się z fotelu i machinalnie wymówionemi słowy.
— Witam pana....
Dyanna i Jerzy podeszli ku gościowi.
Pan Polart z kolei złożył im ukłon.
To czego się lękał Gontran nie urzeczywistniło się bynajmniej.
Dyanna zbyt wiele miała znajomości świata, posiadała zresztą zbyt wiele taktu, aby nie pojąć, że gość, kimkolwiek byłby ma prawo być traktowanym jak gość skoro przychodzi za zezwoleniem tych, którzy go przyjmują.
To też zachowanie jej wobec barona było bez zarzutu i miała dość siły, by zamknąć w sobie i nie okazać niczem na zewnątrz odrazy i pogardy, którą dlań czuła.
Jerzy najzupełniej szedł za przykładem żony i baron urastał w pychę, pewnym będąc, że wreszcie poczynano tu cenić jego wartość.
Po wymianie pewnej liczby tych komunałów, które są zdawkową monetą rozmowy tych, co nie ma ją sobie nic do powiedzenia nastała cisza.
Pan Polart uprowadził Gontrana w jeden róg salonu, pod pozorem, że chce go wypytać w przedmiocie przepięknego obrazu pendzla Luca-Giordano, wyobrażającego tryumf Amfitryona i ukazując mu okiem generała wciąż wyciągniętego w fotelu nieruchomie z obwisłą wargą z wzrokiem utkwionym w jeden punkt, spytał go:
— Co jest pańskiemu ojcu?... Czy popadł w zdziecinnienie?...
— Nie, — odpowiedział Gontran; — od czasu do czasu wszakże podlega napadom onieprzytomnienia. Dzisiejszy trwa już od dwóch dni....
— A! do dyabła!... A skoro to go omija?...
— Możnaby powiedzieć, że wówczas jakby się zbudził ze snu: umysł jego staje się najzupełniej jasnym, trzeźwym; ale tak czy owak pamięć zawodzi go już zawsze.
— Przewybornie, — pomyślał baron, — dobrze i to wiedzieć.... Może bliżej jestem, niż sądziłem dziś rano, moich pięćdziesięciu tysięcy talarów, które mi winien jest ten kochany wicehrabia....
Kiedy tak pan Polart formułował w myśli te uwagi, drzwi się otwarły i Blanka de Presles wbiegła do salonu.
Młoda dziewczyna nie wiedziała nic o tem, że ktoś obcy miał być na obiedzie i w pierwszej chwili nie spostrzegła zupełnie barona.
Była całkowicie biało ubrana; piękne jej jasne włosy w nieładzie, otaczały dwoma wpół rozplecionymi warkoczami jej twarzyczkę, którą długa po parku przechdzka owiała prawdziwie majowej róży rumieńcem. Kapelusz ogrodowy z ryżowej słomki, przybrany prostym węzłem z aksamitu, zawisł na jej ramionach zaledwie podtrzymywany rozwiązującemi się wstążkami.
Przebiegła salon lekko jak sarenka, jak ondyna ślizgająca się po gładkiej powierzchni jeziora i przyklękła przed generałem, nadstawiając mu czoło do pocałunku:
— Dzień dobry, tato... uściskaj twoją kochaną Blankę....
Starzec posłyszał i zrozumiał słowa przez ten głos wymawiane, przez ten głos taki dźwięczny i słodki, który wnosił zawsze żywe acz przelotne tylko światło w ciemność tej nocy, co spowiła jego umysł.
Iskierka jakaś zaświeciła w przyćmionym jego wzroku.
Drżące wargi złożyły się do uśmiechu i niby posłuszne jakiejś nieprzepartej atrakcyi oparły się na czole Bianki, czystem jak listek lilii.
Dyanna postąpiła kilka kroków ku siostrze i wskazując jej tę część salonu, w której stał pan Polart, wymówiła:
— Moje dziecko, nie jesteśmy sami....
Blanka zerwała się jednym skokiem jak spłoszona gazella... z pewnym rodzajem trwogi, zwróciła za siostrą oczy w ukazywanym jej kierunku. I spostrzegłszy nieznajomego sobie mężczyznę z różowej stała się purpurową i jak gdyby skromność jej dziewicza dotkniętą została tem, że oko profana zobaczyło nieład nie jej ubioru wprawdzie, ale jej koafiury, ukryła machinalnie twarzyczkę w obu dłoniach.


II.
WIECZÓR.

Ale trwało to sekundę tylko.
Piękne rączki opadły, skłoniła się zlekka baronowi, który już po raz trzeci giął się przed nią ukłonem z elastycznością, której trudno było podejrzewać nawet w tem grubem ciele.
Następnie Blanka wyszła z salonu, a kiedy doń powróciła po kilku minutach, nieporządek koafiury był już kompletnie naprawiony.
— Słowo barona, — mówił sobie pan Polart, którego olśniewała poniekąd piękność Blanki, — bez zaprzeczenia, jest to najpiękniejsza dziewczyna, jaką spotkałem kiedykolwiek w życiu!...
W tym samym czasie oczy jego szukały wielkiego lustra, w którem postać jego odbijała się od stóp do głowy i zmuszonym był przyznać sobie ku swemu serdecznemu zadowolnieniu, że i on wcale przecież był niczego mężczyzną.
Niebawem oznajmiono, że już obiad na stole.
Pan Polart rzucił się ofiarować ramię Dyannie, która przemogła nadludzkim wysiłkiem uczucie wstrętu i wzgardy, by przyjąć podane sobie ramię.
Blanka poprowadziła generała do sali jadalnej.
Podczas obiadu baron był zupełnie przyzwoitym, a czasami nawet zabawnym w opowiadaniu anegdot oryginalnych, zebranych przez ciąg długich swych podróży.
Po dwakroć czy trzykroć wszakże okazał brak taktu, zwracając się w rozmowie do pana de Presles, o którym wiedział dobrze, że nie jest w stanie dać mu odpowiedzi.
Zdawało się, że chce skonstatować jak wielkiem było osłabienie umysłowe starca.
W takich razach Dyanna spiesznie odpowiadała za ojca, nie umiejąc ukryć już zmarszczenia brwi, które było objawem niezmiernego jej niezadowolnienia.
Baron zdawał się unikać podniesienia oczu na Blankę siedzącą na przeciw niego przy stole. Ilekroć przypadkiem wzrok jego spoczął na niej, oczy mu migotały i nabierały dziwnego wyrazu. Ale te objawy mimowolne były tak rzadkie i tak krótkie, że ich nikt nie zauważył nawet.
Skończył się wreszcie obiad ku wielkiej radości samego pana de Polart, nikt bowiem nie mógł uchronić się od nieokreślonego przymusu, który jak się zdało zawiał w powietrzu i ciążył na wszystkich współbiesiadnikach.
Zaledwie przeszli do salonu, zniknął jakoś Jerzy.
Po kilku zaś minutach ozwała się Dyanna do barona:
— Mam nadzieję, że łaskawy pan zechcesz wybaczyć siostrze mojej i mnie, że go pozostawimy samego z Gontranem... ale ojca memu potrzeba tak bardzo spoczynku... Musimy go odprowadzić do jego pokoju, bo przedewszystkiem należymy do niego.
Baron skłonił się głęboko, przyciskając prawą dłoń do serca z gestem, który uważał zarazem za pełen wdzięku i godności.
Dyanna i Blanka wówczas ujęły pod obie ręce generała, który wspierając się na nich, wyszedł zwolna z salonu.
Chmurka niezadowolnienia zaciemniła twarz pana Polart, który uważał, że postępowano tu z nim trochę zbyt sans façon. Między gęstemi jego brwiami zarysowała się lekka zmarszczka.
Gontran dostrzegł tę zmarszczkę; odgadł jej przyczynę i co najspieszniej podążył zatrzeć wrażenie, które ją wywołało, odzywając się wesołym, swobodnym tonem:
— Nakoniec jesteśmy sami!... Będziem mogli wyjść na cygaro! Wszakże to rzecz przyjemna, baronie?
— Tak, tak, — mruknął przez zęby pan Polart, — bardzo przyjemna w samej rzeczy, jakkolwiek, wyznaję, że wogóle towarzystwo kobiet jest dla mnie rzeczą nader przyjemną....
Lokaj Gontrana wszedł do salonu.
— Panie wicehrabio, — spytał, — gdzie ma być podaną kawa?
— Gdzie pan wolisz: tutaj czy w parku? — w odpowiedzi spytał młody człowiek, zwracając się do barona.
— Sto razy lepiej będzie w parku... — odpowiedział tenże, —- przynajmniej odetchnąć człowiek może na świeżem powietrzu....
— Przepysznie! w zupełności podzielam pańskie zdanie, — odparł Gontran.
I dodał:
— Podasz nam w szalecie.
W chwilkę później wicehrabia wraz z swym gościem zapaliwszy sobie cygara szli ręka w rękę długą aleją, prowadzącą krętemi drogami do pawiloniku, zbudowanego na kształt szwajcarskiego szaletu, który już opisywaliśmy poprzednio.
Pawilon ten, jak pamiętamy, był niegdyś ulubionem schronieniem Dyanny.
Od chwili swego zamążpójścia wszakże pani Herbert odwykła była w zupełności od odwiedzania tego szaletu, który przeszedł więcej na użytek ogółu mieszkańców zamku i ich gości.
Były w nim książki, albumy, szerokie otomany, słowem wszystko, co obliczonem jest na chwile odpoczynku.
Można tu było wedle fantazyi czytać, rysować, marzyć lub zasypiać.
W chwili gdy Gontran i baron doszli do pawilonu, lokaj wnosił właśnie od innej strony wielką tacę z kawą gorącą, kawą mrożoną, likierami i sorbetami.
Prócz tego zaopatrzony był jeszcze w pudełko cygar i małą spirytusową lampkę.
Gontran kazał postawić tę tacę na jednym ze stołów, umieszczonych we wnętrzu szaletu.
Przez szeroko otwarte okna, ujęte w ramę wątłych pnących się powojów, po przez sklepioną lunetę zieleni wzrok biegł w dal, gubiąc się w błękitnych falach Śródziemnego morza.
Pan Polart rzucił obojętnem roztargnionem okiem na cudowny krajobraz, co się roztaczał przed nim.
Szacowny ten szlachcic zazwyczaj był dość miernym lubownikiem piękności przyrody; był on z liczby tych nielitościwych spekulantów, którzy pod niebotycznemi koronami starych drzew dwuwiecznego lasu, obrachowują zimno ile przyniosłoby jego wycięcie.
Siadł naprzeciw Gontrana i zwolna popijał kawę i delektował się maraskinowym sorbetem, nie przerywając sobie ważnego tego zajęcia, jak chyba wychylaniem od czasu do czasu kieliszków rozmaitych likierów.
Następnie rozparł się w fotelu, owinął obłokiem dymu i wpatrzywszy w białawe kółka i kłęby nie wymówił ani słowa.
Gontrana niezadługo zaniepokoiło to milczenie, tak mało harmonizujące z nawyknieniami pana Polart.
— Kochany baronie... — ozwał się jak najsłodszym, niemal pieszczotliwym głosem.
—- I cóż? — spytał lakonicznie baron nie zmieniając pozy i co tam idzie; nie patrząc wcale na interlokutora.
— Co ci jest?
— A ta
— Mnie?
— Tak panie....
— Dla czego pytasz mnie o to wicehrabio i co chcesz aby mi było?
— Wydajesz mi się smutnym i zamyślonym.
— Zkądże znów!... przywiduje ci się, kochany przyjacielu.
— Ale bo taki jesteś dziwnie milczący.
— Bynajmniej rozkoszuję się urokiem tego pięknego wieczoru, a ty to wciąż równie jak ja dobrze, że bywają wrażenia, których słowami wyrazić niepodobna....
— Ale jesteś przecież zadowolnionym z dzisiejszego przyjęcia?...
— Zachwyconym.
— Nie możesz się na nie skarżyć tutaj?...
— No nic zgoła.
Po tych nieco lakonicznych odpowiedziach, pan Polart na nowo popadł w swe zadumanie, którego Gontran na ten raz nie śmiał przerywać.
Ten stan rzeczy trwał blisko godzinę.
Noc zapadła i pierwsze gwiazdy poczynały migotać bladem światłem na niebios krysztale.
Widocznie pan Polart pojął wreszcie, że postępowanie jego mogło się dziwnem i niewytłumaczonem wydawać Gontranów, zmienił nagle pozycję i odrzucając zagasłe cygaro, które uparcie trzymał wciąż w zębach, nalał sobie trzy czy cztery kieliszki charteuse’y, jeden po drugim i bez wszelkiego przejścia stał się tak samo wymownym jak dotąd był zamyślonym, milczącym i zamkniętym w sobie.
Ale Gontran acz nie był obserwatorem zbyt jasnowidzącym, spostrzegł jednak, bez trudu, że baron nie był bynajmniej w zwykłem swem usposobieniu, że przymuszał się do udawania wesołości, że mówił co mu tylko na myśl przyszło bez wyboru, potrącając niesłychaną moc przedmiotów obojętnych całkowicie, nie czekając i nie słuchając odpowiedzi na rzucane pytania.
Widocznem było przeto, że pan Polart znajdował się pod wpływem jakiegoś wrażenia potężniejszego nad jego wolę, które usiłował zwalczyć nadaremnie.
Ale co to była za myśl... jakie wrażenie?... i jaka jego przyczyna?...
Odgadnienie tego wydawało się Gontranowi niepodobieństwem.
Po dość długim czasie takiej banalnej rozmowy, baron spytał nagle:
A propos, kochany wicehrabio, jak jest na imię młodszej twej siostrze?... Zapomniałem jak jej na imię....
— Blanka, — odpowiedział Gontran.
— W jakim jest wieku?
— Ma lat siedemnaście.
— Do licha!... ale wiesz co, że to szalona różnica wieku, między nią a starszą jej siostrą i bratem!
— Tak, to prawda, że przyszła na światnadzwyczaj nie w porę, aby mi zmniejszyć o trzecią część fortunę, którą mogłem uważać za zabezpieczoną już od wszelakich podziałów tego rodzaju....
— Pojmuje, że ta rzecz mogła ci być bardzo niemiłą, bo też nią była w istocie!... Dzielić się to zawsze rzecz przykra, ale panna Blanka jest bardzo ładna....
Gontran skinął potwierdzająco głową.
Pan Polart ciągnął dalej:
— Zajmuja się pewnie wynalezieniem dla niej męża, jak przypuszczam?... W waszej kaście dziewczęta wcześnie wychodzą za mąż.
— Na honor, — odparł wicehrabia niedbale, — nic o tem nie wiem i zupełnie mnie to nie obchodzi. To rzecz mego ojca i Dyanny.
— O!... — wymówił baron ze śmiechem, — epuzerów nie zabraknie.
— Tem więcej, — odpowiedział Gontran, — że Blanka jest obecnie już bogatą.... Ma ona w posagu oprócz przyszłego spadku, swoją część macierzystą, a ta część to przeszło pięćkroć sto tysięcy franków....
— Ładny posag! — zauważył baron.
— Niestety! — mruknął Gontran, — mnie to na długo nie wystarczyło!
— Bo pan byłeś szaleńcem.
— A gdyby to można było raz jeszcze rozpocząć życie!...
— Ba! gdybyś pan raz jeszcze rozpoczynał życie, rozpoczynałbyś je całkiem tak jak minione.... To we krwi, widzisz pan, leżą te rzeczy i doświadczenie nie przyda się tu na nic.
Po chwili milczenia wyjął pan Polart repetier swój z kieszeni i nacisnął go, by się dowiedzieć która godzina, ciemność bowiem była zupełną wewnątrz szaletu.
— Już jedenasta! — zawołał z wyrazem zadziwienia.
I podniósł się dodając:
— Mój kochany wicehrabio, muszę cię porzucić.
— Pocóż odjeżdżać dziś wieczór?... — spytał Gontran. — Kazałem już przysposobić dla pana apartament na noc dzisiejszą, i radziłbym bardzo, byś go pan zajął.
Młody człowiek spodziewał się odmowy; powiedzmy szczerze: liczył na nią.
Ku wielkiemu jego zdumieniu, baron przyjął zaproszenie to z wielką ochoczością.
— Zjesz pan tu jeszcze śniadanie przed udaniem się w drogę jutro rano, — dodał wicehrabia.
— Ależ nie... przykroby mi było sprawiać siostrom pańskim tyle ambarasu.... Przeciwnie, zabiorę pana z sobą na śniadanie do Tulonu.
— A więc niech i tak będzie, jak pan sobie życzy?...
— Czy nie zechciałbyś zaprowadzić mnie do pokoju, który uprzejma twa gościnność przeznaczyła dla mnie?...
— Natychmiast.
— Mam jednak zwyczaj przed udaniem się na spoczynek co wieczór czytać jeszcze bodaj stron kilka nim zasnę, a właściwie na to, by zasnąć... Czy nie byłbyś pan tak uprzejmym pożyczyć mi jakiej książki?
— Książki?...
— O! mój Boże, daj pan jakąbądź, pierwszą lepszą.
— Nic łatwiejszego... znajdziem ją nie wychodząc ztąd nawet.
Gontran zapalił świecę i podszedł do etażery z książkami, na której ustawionych było kilkadziesiąt tomów.
Baron przebiegł oczyma tytuły w porządku stojących książek, równocześnie głośno wymawiał nazwiska autorów: Walter Scott, Coopfer, Byron, Wiktor Hugo, Lamartine, Balzac.
I dorzucił z lekkim dąsem:
— Hm, hm! to nie wygląda jakoś zbyt zabawnie!... wołałbym jakiś romans Pigault Lebrun albo Paul de Kocka.... Dziecię Karnawału... La folie espagnole, le Coeu.... Wszystko to takie zabawne, że człowiek może nad tem spędzić wesoło parę godzin.
— Wątpię bardzo, — odpowiedział, śmiejąc się Gontran — abyś pan znalazł w bibliotece Dyanny a nawet w bibliotece ojca te książki, których tytuły tu wymieniłeś.... Kiedym był bardzo młodym, zmuszony byłem je sobie pożyczać z czytelni w Talonie, chcąc je przeczytać... a jeszcze musiałem je kryć dobrze w domu.
— Wreszcie, — odpowiedział pan Polart, — nie opłaci się wybierać... Wezmę pierwszą lepszą i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tem prędzej jeszcze nad nią usnę.
I w rzeczy samej, wziął pierwszy z brzegu1 tom, który stał mu najbliżej pod ręką z pośród szeregu ustawionego na półce.
— Co to jest? — spytał Gontran.
— Nie wiem, zobacz pan tytuł.
Młody człowiek popatrzał i rzekł:
— Lękam się, żeś pan miał szczęśliwą rękę!... Sceny z życia prywatnego Balzaka.... Nigdym nie mógł doczytać pięćdziesięciu wierszy tego autora, Dyanna utrzymuje, że to prześliczne, ale mnie wydaje się to tak nudne jak deszcz!...
— Ha! co robić: kości rzucone, skorom wziął zostaję przy tem.
Pan Polart i Gontran opuścili szalet i zwrócili się ku zamkowi, którego ciemny fronton znaczyły tylko jeszcze trzy czy cztery tu i owdzie słabo oświecone okna.


VIII.
BLANKA.

Zaledwie wicehrabia i baron uszli z jakie paręset kroków, kiedy pan Polart zatrzymał się i chwytając rękę Gontrana, rzekł mu żywo:
— Patrzaj!
— Gdzie? — zawołał młody człowiek.
— Tam....
Pan Polart, wymawiając słowa wskazywał punkt w którym ścieżka, którą szli obaj, krzyżowała się z Soroką aleją kasztanową.
Natychmiast jednak niemal dodał:
— Teraz już za późno.... Czy nic nie widziałeś?
— Nic absolutnie.
— Szczególniejsza... żem się nie omylił....
Ciekawość młodego żbyła w najwyszym stopniu podrażnioną.
— Cóżeś pan widział, co wreszcie zdawało się panu widzieć?...— spytał.
— Jakąś postać białą i lekką, która przechodziła ot tą aleją, a która na odgłos naszych kroków zniknęła, jak prawdziwy ognik na moczarach, pośród gąszczu drzew.
— Postać kobiecą?
— Kobiecą.
— Mój kochany baronie, — odparł śmiejąc się Gontran, — czyżbyś pan wypadkiem nie był — zabobonnym?... Może wierzysz w pojawianie się duchów, wieszczek, białych dam?...
— Niej — odpowiedział pan Polart, — ale wierzę najmocniej w piękne kobiety, co nocą chodzą na miłosne schadzki....
I znowu stara krew szlachecka zakipiała na chwilę w znikczemniałych żyłach Gontrana.
— Czyś pan pomyślał o tem co mówisz? — zawołał. — Bądź ostrożnym, baronie!... W zamku są tylko dwie kobiety a te dwie kobiety to moje siostry!!...
— Ale któż ci mówi o siostrach, wicehrabio? — odpowiedział pan Polart niecierpliwie. — Nasze piękne prababki z czasów Regencyi ukazywały, się nagie bez wszelkiego skrupułu swoim lokajom pod pretekstem dość illuzorycznym, że lokaj to nie człowiek. Czyżby przypadkiem i dla pana garderobiana nie była kobietą?
— Masz pan słuszność i niepotrzebniem się urażał, wyznaję....
— Co, mówiąc nawiasem, zbyt często zdarza się panu.... Bądź co bądź wszakże, bądź pewnym, że w tej chwili jakaś garderobiana dąży na schadzkę miłosną z którymś lokajem lub ogrodnikiem.... Czy tu macie ładne subretki w zamku?...
— Dwie czy trzy są wcale ładne....
W parę minut później obaj panowie wchodzili na schody zamkowe, zkąd Gontran poprowadził swego gościa do apartamentu dlań przygotowanego.


∗             ∗

Pan Polart nie omylił się bynajmniej, kiedy, jak sądził, zobaczył białą postać, znikającą pod kopułą olbrzymich drzew kasztanowych.
My dowiemy się niebawem co to była za postać.
Zanim wszakże wytłómaczymy to całe zajście naszemu czytelnikowi, musimy w opowiadaniu naszem cofnąć się wstecz o godzin kilka.
Opuściliśmy Dyannę i Blankę, a właściwie Dyanna i Blanka opuściły nas w chwili, kiedy natychmiast niemal po obiedzie wyszły z salonu z generałem.
Zaraz po odprowadzeniu starca do jego pokoju, posadziły go z całą ostrożnością w szerokiem, wygodnym fotelu.
Pan de Presles siadłszy tu, zamknął zaraz oczy, opuścił, na piersi głowę, zasnął.
Ten sen tak nagły przejął Dyannę niezmierną obawą.
Pochyliła się, nasłuchując oddechu ojca.
Oddech ten był równy i spokojny zupełnie.
Pani Herbert podniosła się uspokojona.
Blanka, stojąca o kilka kroków nieruchomie, odwróciła nieco głowę jakby zakłopotana tem jak się jej zachować należy.
Od czasu wzruszającej setny, której byliśmy świadkami, Blanka, jak się zdało, utraciła dawne głębokie, bezgraniczne przywiązanie dla siostry, które. czyniło dawniej tak szczęśliwą Dyannę i które po zwalało jej niemal zapominać o niezasłużonemu a tak straszliwem nieszczęściu, ciążącem na jej życiu.
Nieprzeparta niechęć Dyanny dla Raula, niechęć która w oczach Blanki musiała wydawać się niewytłumaczoną i nieuzasadnioną zupełnie, usposabiała tak Blankę, że w pani Herbert nie widziała już najlepszej swej przyjaciółki ale osobę obojętną, gorzej, bo wrogą sobie, zaprzedającą szczęście tej, którą, jak mówiła kochała tak bardzo, poświęcając je bez wahania niedorzecznej swej antypatyi.
Dyanna spostrzegała dobrze, że serce Blanki od niej się oddala i doznawała na tę myśl męczarni odnawiającej się z każdą chwilą, którą pojmie każda matka.
— Mój Boże, — powtarzała sobie z rozpaczą, — przecież nie mogę odsłonić przed nią okropnej tajemnicy, która mnie zabija!... nigdy nie dowie się ohydnej prawdy!... Już mnie nie kocha... Boże mój! gdyby mnie miała znienawidzieć!.. O gdybyż niebo dozwoliło mi raczej umrzeć, niż przechodzi ćprzez podobną torturę!...
Tęgo wieczora, widząc dziwny ten przymus i zakłopotanie młodej dziewczyny, poczuła jak się jej pogłębiają krwawiące rany serca; poczuła trwogę podobną do trwogi konania; zimny pot okrył jej czoło i skronie; oczy jej napełniły się łzami i ulegając namiętnemu porywowi, porywowi nieprzepartemu, rzuciła się ku Blance; ściskała ją, całowała i ściskała znowu na przemiany po niezliczone razy, pieszcząc namiętnie jasną jej główkę i pobladłe nieco policzki.
Blanka nie opierała się temu wylewowi czułości; ale nie oddawała też uścisku za uścisk, ani pocałunku za pocałunek.
Dyanna widziała, że to tylko bierna uległość i chłód lodowaty pięknego posągu.
Pani Herbert zrozpaczoną tą obojętnością nienawistną niemal, której przełamać nie mogła, padła przed córką swoją na kolana i głosem przerywanym łkaniem, które usiłowała powstrzymaj by nie przerwać snu generała, wyszeptała:
— Blanko, moja kochana Blanko, co ty masz przeciw mnie?...
— Nic, moja siostro....
— Z dźwięku twego, głosu, ze sposobu, w jaki mi odpowiadasz, czuję, że to nie prawda!... Blanko, jeśli ci zadałam boleść, widzisz żem przed tobą na klanach, by tylko uzyskać od ciebie przebaczenie.... Ja cierpię, cierpię okropnie, Blanko i błagam Boga, by mi dozwolił umrzeć, skoro ty mnie już kochać nie możesz!...
— Ależ ja cię kocham zawsze, moja siostro... — odparła młoda dziewczyna tym samym tonem jakim powiedziałaby.
Zapewniam cię, że ci bardzo do twarzy w tej sukni....
Jęk przerażenia wyrwał się z drżących ust Dyanny.
— Mówię ci, że cierpię straszliwie!... — wyszeptała.
Błysk przelotny zaświecił w błękitnych źrenicach młodej dziewczyny, która odpowiedziała:
— Czy ty sądzisz, że i ja nie cierpię nad siły?
— Blanko, miej litość nademną!...
— Czyż ty masz ją dla mnie, moja siostro?
— Blanko, gdybyś zażądała odemnie, abym wszystką krew moją oddała za ciebie, kropla po kropli... mówię to w obliczu Boga, który słucha tych słów moich, przysięgam, że nie zawahałabym się ani na chwilę!...
Ramiona młodej dziewczyny podniosły się zlekka niedostrzeżonym niemal mimowolnym ruchem.
— Czy ty mi nie wierzysz?... — wybąknęła Dyanna, zrozpaczona.
— A! co mi mówisz o przelaniu krwi twej ze mnie? — odpowiedziała gorzko Blanka, — wszak: wiesz, że ja, by ci oszczędzić zmartwienia tylko, byłabym za ciebie dała życie.... Umierać za kogoś, czegóż to dowodzi?... Nie twojego życia ja żądam!....
— A czegóż żądasz?
— Tego — byś się zrzekła twej nienawiści względem tego, którego ja kocham. Czyż to jest żądać zbyt wiele?...
Krzyk rozdzierający, zdławiony wybiegł z poza zaciśniętych ust Dyanny.
Nieszczęsna kobieta opuściła ramiona, któremi przyciskała Blankę do swego serca, cofnęła się wstecz o kroków kilka, zachwiała się i byłaby bez przytomności w tył padła, gdyby młoda dziewczyna, przerażona wyrazem śmiertelnego przestrachu, który odmalował się na zmienionej twarzy siostry, nie rzuciła się, by ją podtrzymać i nie posadziła, zemdloną niemal, na fotelu.
Przez kilka minut, wobec tej przerażającej boleści, której przyczynę otaczał mrok nieprzenikniony tajemnicy. Blanka zapomniała o swej urazie.
Z kolei ona okrywała pocałunkami bladą twarz i zamknięte oczy pani Herbert, z których ściekały łzy palące.
Zmoczyła świeżą wodą skronie siostry i otoczyła ją serdecznemi staraniami.
Ale skoro tylko Dyanna powróciła do przytomności i otwarła powieki, Blanka poczuła jak w niej zagasa chwilowe uczucie litości.
— Czy ci lepiej już teraz?... — spytała, przywdziewając napowrót niby pancerz poprzedni chłód marmurowy.
— Tak, drogie dziecko, — wyszeptała Dyanna, — dobrze mi już... dziękuję ci....
— W takim razie już mnie nie potrzebujesz.... więc cię opuszczam.
— Gdzie idziesz?
— Cóż cię to obchodzi, moja siostro?...
I z tą szorstką odpowiedzią, Blanka wyszła z pokoju, pozostawiając Dyannę samą przy śpiącym starcu.
Biedna matka załamała ręce w nieopisanej rozpaczy:
— Skończone już!... ona mnie nie kocha!... skończone!... Nie mam już córki!...


∗             ∗

Pokoje młodej dziewczyny były temi samemi, które pani Herbert zajmowała przed swem zamążpójściem, tym samym, w którym poraz pierwszy przedstawiliśmy naszym czytelnikom tę, którą wówczas nazywano piękną Prowansalką.
Apartament ten położony był na pierwszem piętrze i wszystkie jego okna wychodziły na park.
Nic nie zmieniło się w wewnętrznem jego urządzeniu od owego czasu, gdy w nim przemieszkiwała piękna Prowansalka.
Blanka, opuściwszy siostrę, weszła do tego pokoju, którego wszystkie ściany i sufit obite były perską materyą o tle niemal zupełnie białem narzuconem bukietami róż i bluszczowego liścia.
W jednym z rogów, na dywanie białym w purpurowe kwiaty stała toaleta, której weneckie lustro otoczone było ramą z fali koronek.
Kominkowy garnitur w stylu pompadour, wielka sofa i kilka fantazyjnych foteli obitych perską tkaniną uzupełniały umeblowania tego pokoju, który służył zarazem za buduar i gotowalnię.
Na ścianach wisiało kilka akwarel, malowanych niegdyś przez samąż Dyannę, a które dowodziły w niej prawdziwego talentu.
Blanka rzuciła się na sofę, wsparła piękną swą głowę na poduszkach i pogrążyła się w bolesnych rozmyślaniach, pozwalając zawładnąć swą duszą uraganowi myśli pomięszanych i nieraz wprost sobie przeciwnych, który szalał pod jej czaszką.
Młoda dziewczyna usiłowała, ale bez rezultatu, znaleźć prawdopodobne choćby wytłómaczeuie postępowania wobec niej siostry, zgłębiała się z gorączkowym uporem w tajemniczy powód nienawiści Dyanny dla Raula.
Nie znajdowała nic i w męczarniach tych bezowocnych poszukiwań, wiła się, jak się wije człowiek przytłoczony ciężarem okropnej jakiejś sennej zmory. Nagle przyszła jej do głowy myśl, która przejęła ją od stóp do głowy dreszczem, myśl dziwna, zaledwie dająca się pogodzić z dziewiczością moralną, z anielskiem niedoświadczeniem jej życia.
Ale dla tego, kto zna cudowną i dziwną zarazem organizację kobiecego serca, tę jego własność niesłychanej intuicyi, moglibyśmy powiedzieć dar dywinacyjny, który zda się wrodzonym kobiecie, temu wystarczy za tłómaczenie miłość Blanki do Raula, miłość tem silniejsza, że podsycana oporem, na który natrafiała.
Blanka bez wątpienia nie miała pojęcia o znaczeniu, nie zasłyszała może nawet nigdy słowa: wiarołomstwo.
A jednak naraz pośród tych rozmyślań, powiedziała sobie z prawdziwym przestrachem, jak na widok jakiejś potwornej wizyi:
— Czyżby ta nienawiść nie była miłością!...
Zaledwie w jej umyśle zrodziła się ta myśl okropna, a owładnęła już całkowicie duszą Blanki i zapanowała nad nią bezpodzielnie.
Ta myśl w rzeczy samej rozjaśniła, tłómaczyła wszystko, oświecała ona okropnem światłem te dotychczas tak głębokie ciemności.
Dyanna kochała Raula, a nie mogąc przyznać się do tej występnej miłości, kryła ją pod maską nienawiści!
Tak mówiła sobie młoda dziewczyna, daremnie usiłując pokonać własne argumenty i dowieść samej sobie, że przypuszczenia jej były niedorzeczne; daremnie przyzywała na pamięć tysiączne wspomnienia, tysiące dowodów niezmierzonego i wyłącznego przywiązania Dyanny i Jerzego wzajem do siebie, okropne podejrzenie, ohydni powątpiewanie powracało wciąż i Blanka nie mogła obronić się ich nagabywaniom.
Była już blizko dziesiąta wieczorem, kiedy biedne dziecko, złamane moralnie i fizycznie przemocą wyrwało się z tej walki przeciw samej sobie i zadziwiło się spostrzegłszy, że się znajduje w zupełnej ciemności.
Opuściła sofę i skierowała się ku oknu, które otwarła szeroko.
Wiemy już, że noc była przepiękna i że księżyc, zdało się, rozsypał na swój płaszcz błękitu wszystkie brylanty ziemi.
Cała przyroda, zmęczona dziennym ogniem, zdała się odpoczywać pod dobroczynnym wpływem wietrzyku. powiewającego od morza.
Zdala tylko słychać było świst świerszczy, ukrytych w trawie; miłosny śpiew słowika, co się rozsiadł gdzieś pośród krzaków róż laurowych i jaśminów, od czasu do czasu rozlewał się kaskadą tonów i z oddali dobiegał dziwnie rytmiczny odgłos śpiewek prowansalskich rybaków, sterujących swe łodzie na morskich falach.
Kwitnące pomarańcze i bengalskie róże upajającą wonią napełniały powietrze.
To powietrze wonne, odurzające, ta cisza w przyrodzie, te szmery, odgłosy przyciszone, — tajemnicze, ten blask taki blady, słaby a tak łagodny, który spływał z przezroczego nieba, wszystko to razem mówiło o miłości dziwnie zrozumiałym językiem.
Blanka uległa temu wpływowi.
Myśli jej pierzchły, a serce całe pobiegło ku Rautowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapukano ostrożnie do drzwi pokoju.
Młoda dziewczyna zadrżała i zawołała, że wejść można.
Była to pokojowa, która przyszła przysposobić na noc apartament i rozebrać pannę de Presles.
— Która to godzina? — spytała Blanka, która nie miała jasnego pojęcia o tem, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy rozstała się z Dyanną i niesłychanie była zdziwioną, dowiadując się, że to już była dziesiąta.
Młoda dziewczyna odesłała pokojówkę, mówiąc jej, że się rozbierze bez jej pomocy i że nic już potrzebować nie będzie.
Pozostawszy samą, zgasiła świece, które zapaliła była pokojowa i rozpoczęła rozbierać się zwolna.
Ale myśl jej biegła wciąż przerwanym torem ku Ravlowi.
Jakaś niemoc słodka, moglibyśmy powiedzieć niemal rozkoszna, gdyby nie to, że mówimy tu o dziecku niepokalanie czystem, ogarnęła ją całą.
Po raz pierwszy i mimowiednie wrażenie, które nie było absolutnie bezcielesnem, przymieszało się do jej dziewiczej miłości.
Zdziwiona tą nieznaną sobie niemocą i nie starając się bynajmniej wyrwać z pod jej władzy, Blanka rzuciła się na fotel i przycisnęła obie ręce do serca, jakby pragnęła lepiej słyszeć gwałtowne jego bicie.
Grzebień wypadł jej z głowy.
Długie jedwabne warkocze jasnych jej włosów, wspaniały dyadem zbyt ciężki dla jej płonącej głowy, opadły falą na białe ramiona.
Jedyny ubiór, który pozostawiła sobie, batystowa koszula, zgnieciona drżącą ręką odkrywała podnoszące się łono, zda się wykute z kanaryjskiego marmuru.
Głowa młodej dziewczyny oparła się o poręcz fotelu, powieki drgały na wilgotnych źrenicach, usta jej tak czerwone jak dojrzała wiśnia odkrywały wilgotne i olśniewające swą białością zęby i zdały się rozchylać do pocałunku, którego nigdy nie dawały i nie otrzymywały nigdy jeszcze.
Przez godzinę blizko Blanka nie broniła, się temu wrażeniu, pełnemu niepokoju, ale i dziwnego jakiegoś zarazem uroku.
Nakoniec wstała z swego siedzenia, a że zdało jej się, że ją sen poczyna nachodzić, weszła do swej sypialni i przystąpiła do łóżka.
Ale powietrze tego pokoju wydało jej się dławiące ciężkie.
Blanka miała gorączkę i przypisywała powietrzu ten ogień, który płynął w jej żyłach.
Otwarła tu okno, jak to już była uczyniła przed godziną w buduarze.
Księżyc wzniósł się tymczasem już wysoko i tarczę swą ukazywał ponad szczytami najwyższych drzew starego parku.
Świerszcze zamilkły.
Śpiewak nocy, słowik, ścichnął zmęczony.
Łodzie rybackie gdzieś już wypłynęły na szerokie morze i wietrzyk nie przynosił urywanych dźwięków piosnek prowansalskich.
— Dziwnie mi duszno... tak mi coś pierś dławi, przyciska, — myślała młoda dziewczyna. — Tak mnie coś boli i pali... oddycha się ogniem w tym pokoju... Świeże powietrze by mnie orzeźwiło, nikogo nie mogę spotkać, wszędzie pusto, park jest zamknięty. Nie potrzebuję obawiać się żadnego niebezpieczeństwa.... Zejdźmy....
I uśmiechając się na myśl swej niewinnej eskapady, Blanka niedbale okręciła sobie ciężkiemi warkoczami głowę. Owinęła się w peniuar biały, a potem bez światła, po cichu, lekkim krokiem jak wiarołomna kobieta, co biegnie w uścisk kochanka, opuściła pokój, przeszła kurytarze, potem szereg obszernych sal dolnych i wyszła małemi bocznemi drzwiczkami, które pozostawiła otwarte za sobą.
Jedenasta wybiła na zegarze zamkowym przed kilku minutami właśnie.


IX.
SPOTKANIE NOCNE.

Przed młodą dziewczyną rozciągały się trawniki, skąpane w bladem świetle księżycowem, spływającem szeroką z niebios strugą.
Sklepienia zieleni, czarne w tej chwili, rozwierały się niby puszcze olbrzymich jaskini. Tu i owdzie słaby, błękitnawy promień, co się przedarł przez liście, ukazywał niby w dekoracyi teatralnej głębie uciekających w dal alei.
Kilka posągów, stojących na piedestałach granitowych w tem sinawem półświetle, wydawało się jak nieruchome jakieś widma.
Przez kilka sekund Blanka wahała się, niepewna czy ma odważnie puścić się w tę ciemność tak pustą, czy też zawrócić do swego pokoju.
Serce bilo jej z niezwykłą gwałtownością.
— Nie, ja się nie boję! — mówiła sobie, — a zresztą czegóż mogłabym się obawiać?
Najkompletniej przekonana własnem junactwem, przebiegła trawnik i weszła spiesznym krokiem w kasztanową aleję.
Raz się już dostawszy pod łuki nieprzebite, zwolniła kroku, odetchnęła z roskoszą, świeżem, chłodnem powietrzem, wonią, które noc wywabiała z kielichów kwiatów, z traw, z kory drzew olbrzymich. W koło niej połyskały świętojańskie robaczki pod źdźbłami trawy i poruszały się zwolna, migocąc jak drogie kamienie zbudzone do życia.
Blanka postanowiła dotrzeć w nocnej swej przechadzce do placyku o kamiennym stole, a następnie wrócić dopiero. Doszła do miejsca, gdzie kasztanowa aleja krzyżowała się z drożyną, prowadzącą do szaletu.
Przechodziła właśnie ten kawałek odkrytego miejsca, kiedy jej oczy nagle dostrzegły w dali na tej ścieżynie dwa cygara świecące pośród ciemności, niby dwie gwiazdy spadłe ze sklepienia niebios.
W tej samej chwili zdało jej się, że posłyszała dźwięk głosów.
Przelękniona uskoczyła w bok aż w kłąb gęstych bzów, w pośród zarośli których się ukryła.
Światełka cygar i głosy zbliżały się. Bianka wprędce, poznała Gontrąna i pana Polart; słyszała jak się sprzeczali z powodu zjawiska, które zwróciło na siebie uwagę bąrona, ale nie zrozumiała nic z ich pomieszanych i urywanych głosów.
Wicehrabia i gość jego poszli dalej swoją drogą i zniknęli w kierunku zamku.
Blanka, uspokojona już ze swego chwilowego przestrachu, zabrała się napowrót do swej nocnej przechadzki.
Po upływie dziesięciu minut może, doszła do, zamierzonego celu swej peregrynacji, kamiennego stołu.
Cokolwiek zmęczona, usiadła na jednym z żelaznych krzesełek rozstawionych naokół stołu, winszując sobie stanowczości i odwagi, którą dała sobie samej dowód niezbity.
W tejże samej chwili jednak konwulsyjne drżenie wstrząsnęło naraz tak odważnem dotąd dziewczęciem. Podniosła się wystraszona i chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej naglę posłuszeństwa, jakiś obłok zakrył jej oczy, upadła na krzesło, z którego powstała.
Zkądże pochodziła nagła ta trwoga?
Boże mój, spowodowała ją rzecz najprostsza w świecie a zarazem najbardziej przerażająca.
Blanka posłyszała wyraźnie trzask gałęzi w jednym z klombów otaczających placyk i wyraźny odgłos męzkich kroków doszedł jej ucha.
Otóż młoda dziewczyna zdała od zamku o tej godzinie, zdaną była na łaskę tego, który nadchodził bez względu na to, kimby on był.
Rzecz pewna, że był to dostateczny powód do obawy dla najodważniejszej nawet, a Blanka wówczas tylko czuła s:ę odważną, gdy była pewną, że jej nic nie zagraża.
Trzask gałęzi ustał. Kroki zbliżały się. Jakaż postać ciemna, niewyraźna jeszcze, zbliżała się ku pannie de Presles.
Młoda dziewczyna poleciła swą duszę Bogu tak, jakby oczekiwała śmierci. Ostatecznym wysiłkiem udało jej się podnieść i puścić się w stronę zamku.
Strach dodawał jej skrzydeł; nie biegła, ale leciała; nagle przecież noga jej potknęła się o uschłą gałąź, co spadła z wierzchołka kasztanu; zachwiała się, straciła równowagę, padła na piasek alei wydając okrzyk, który zabrzmią! niby echo własnego jej głosu.
W tej samej chwili poczuła młoda dziewczyna, że ją ktoś podnosi i posłyszała głos cichy i drżący wzruszeniem; głos dobrze jej znany, wyszeptał z intonacją wyraźnego zdziwienia i niepokoju:
— Panno Blanko.... Czy to podobna? to pani?... Na miłość boską odpowiedz mi pani, mów co... powiedz mi, żeś się nie skaleczyła, że cię nic nie boli...
Trudno znalęźć słowa, frazesy, by wyrazić to co się w tej chwili działo w umyśle, w duszy Blanki w chwili, gdy nabyła już Zupełnej pewności, że nietylko nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, tem okropniejsze, że nieznane, na myśl, o którem czuła, że ją ssał jakiś ogarnia, ale że się znajduje obok tego, którego w każdym wypadku byłaby wybrała sobie na protektora i obrońcę.
— Pan Raul! — wyszepnęła z radosną intonacyą w głosie, która przejęła szczęściem serce młodzieńca.
Bianka podniosła się, zaledwie wspierając się nieco, na ramieniu, które jej podał pan de Simeuse.
Oboje przez chwilę stali naprzeciw siebie milczący.
Tak czystą w swej nieświadomości była myśl tej młodziutkiej dzieweczki, że nie odczuwała najmniejszego zakłopotania z powodu tej nocnej niespodziewanej schadzki. Milczała wyłącznie z powodu, że to podwójne wstrząśnienie pozostawiło niejakie pomięszanie w jej myślach.
Co do Raula, temu szacunek jego równie wielki jak miłość, zdumienie zaledwie rozpraszające się, a wreszcie powiedzmy, nieśmiałość nakazywały mu oczekiwać, aby panna de Presles pierwsza wyraziła swą wolę, nakazywały mu nie nadużywać sytuacyi, którą zawdzięczał najnieprawdopodobniejszemu z przypadków. Po niejakiej chwili, Blanka Całkowicie już uspokojona z chwilowej swej trwogi, przerwała milczenie!
— Mój Boże, panie Raulu, — wyszepnęła nawpół uśmiechnięta, — mój Boże, jak też mnie pan wystraszyłeś!
— Pojmuję to aż nadto, pani i jestem rzeczywiście zmartwiony tą moją niezręcznością.... Czy mi ją pani zechcesz kiedy wybaczyć?
— Alboż nie należy wybaczać mimowolnych błędów?
— Jakaż pani dobra! — zawołał młody człowiek z uniesieniem.
Blanka podjęła napowrót:
— Widzę pana, panie Raulu, albo raczej odgaduję pana w tych ciemnościach. Słyszę pana, nakoniec wiem, że tu jesteś... a przecież trudno mi uwierzyć i zapytuję siebie samej, czy nie śnię, tak obecność pańska w tym parku o tej godzinie wydaje mi się nieprawdopodobną i niewytłómaczoną.
Raul nic nie odpowiedział.
— Mówże pan, — ciągnęła dalej młoda dziewczyna, — jestem córą Ewy i co za tem idzie, ciekawą.... Dajże mi pan klucz do tej zagadki. Powiedz mi, jakim sposobem tu się znajdujesz?
— Mamże pani wyznać prawdę?
— Bez wątpienia, trzeba koniecznie.
— Czy nie będziesz mi pani zbyt wielkich czynić wyrzutów?
— Wyrzutów panu, panie Raulu?... a to za co?... i jakiem prawem?
— A więc, pani, nie po raz to pierwszy przychodzę tutaj, gdy już wszystko śpi w zamku.
— Co pan mówisz! pan tu już bywałeś?...
— Tak, pani.
— Często?
— Od niejakiego czasu przychodzę co noc.
— Jak pan wchodzisz?
— Przechodzę przez mur ogrodzenia w tem miejscu, gdzie się osunęło kilka kamieni, które czynią tak łatwym przystęp jak po drabinie. Grube drzewo, którego dolne gałęzie dochodzę do daszku muru, służy mi za schody do zejścia z tej strony....
— No, a wszedłszy do parku, cóż pan robisz?
— Zapewniam się, że cisza jest już zupełną, że nikogo niema i wtedy podchodzę ku zamkowi, starając się iść tak cichym krokiem jak złodziej.
— A następnie?...
— Zatrzymuję się u wstępu do wielkiego tarasu, dochodzącego do przedsionku.
— I tam?...
By odpowiedzieć na to pytanie, Raul zciszył głos jeszcze, a brzmienie tego głosu stało się jeszcze słodszem niż poprzednio.
— I tam, pani, — wyszeptał, — wpatruję się w ostatnie trzy okna fasady zamkowej po prawej stronie... Czasami z poza spuszczonych branek prześwieca tam słabe światełko... widzę, jak się przesuwa wówczas wdzięczna postać... potem światło gaśnie... ale moje oczy poglądają jeszcze i radość jest w mojem sercu....
Gdyby nie ciemność, Raul byłby dojrzał w tej chwili cudny obłoczek różowy, który przysłonił nagle twarz panny de Presles.
Trzy wymienione przez niego okna, należały właśnie do apartamentu Blanki.
Młoda dziewczyna od dawna wiedziała już dobrze, że była kochaną, ale po raz pierwszy w życiu posłyszała słowo miłości.
Po chwili milczenie, Raul podjął;
— Mówię o radości... a przecież... O! pani, gdybyś wiedziała jak od trzech dni jestem nieszczęśliwym.
— Nieszczęśliwym? — powtórzyła Blanka z żywością, która zdradzała najtajniejsze jej myśli — nieszczęśliwymi pan!.. a to dla czego?...
— Czyż pani nie wiesz nic o tem, co się stało przed trzema dniami?...
— O niczem nie wiem, nic mi nie powiedziano....
— Mój najlepszy, mój jedyny przyjaciel, mój ojciec przybrany, przedłożył panu hrabiemu Presles prośbę, od której zależało szczęście lub rozpacz całego mego życia.
— I cóż? — wyszeptała młoda dziewczyna, blada ze wzruszenia, która odgadnęła zaraz jakiego to rodzaju była owa prośba.
— Pan de Presles, z wzruszającą dobrocią odpowiedział, że byłby szczęśliwym, mogąc mnie nazwać swym synem....
— A! mój kochany, mój dobry ojciec! — zawołała Blanka mimowolnie.
— Ale, — ciągnął dalej Raul, — dodał zarazem, że inne jeszcze niż jego zezwolenie było potrzebnem... zezwolenie siostry pani... i że bez tego zezwolenia wszelkie projektu naszego połączenia stawały się niepodobnemu...
— Ależ w takim razie, — wybąknęła Blanka ze łzami w głosie, nie myśląc nawet o tem, że słowa, które miała wymówić, zawierały najzupełniejsze wyznanie, — ależ w takim razie jesteśmy zgubieni!
— Zgubieni!... — zawołał Raul złamany. — Dla czegóżby zgubieni?
— Dla tego, Że nigdy, nie, nigdy moja siostra Dyanna nie zezwoli na nasze małżeństwo, że wreszcie gdyby od niej zależało przeszkodzenie mu, z pewnością przeszkodzi!...
Czy znacie wy coś więcej uroczego nad te słodkie tajemnice młodości i uczucia, które sprawiają, że dwa serca zrozumiały się i oddały się sobie zanim jeszcze usta zamieniły wyznanie lub przysięgę?
Blanka i Raul mówili sobie o małżeństwie! A nigdy nie mówili sobie przedtem o miłości!...
— Blanko, ukochana Blanko moja!... — zawołał młodzieniec, który w swej boleści zapomniał o zwykłem nieśmiąłem poważaniu, — ale cóź ja zrobiłem twojej siostrze i zkąd ta nienawiść, z której powodu już ucierpiałem tyle i której przyczyny dobaduję się nadaremnie?...
— A więc panu nieznaną jest ta przyczyna?... — spytała Blanka.
— Jest ona niewytłómaczoną dla mnie....
— Nie zgadujesz pan nic?... niczego nie przypuszczasz?...
— Po setne razy łamałem sobie głowę, po sto razy doprowadzałem się do gorączki, szukając rozwiązania tego okropnego problematu... zawsze nadaremnie, nie mogłem go znaleźć....
— I ja, jak pan szukam i jak pan nie znajduję....
— Więc i pani wiesz o tej nienawiści?...
— Czy myślisz pan, że i ja z mej strony nie cierpiałam z tego powodu?... Z przyczyny pana, Raulu, Dyanna i ja w tej chwili jesteśmy już nie dwoma siostrami ale dwoma nieprzyjaciółkami.... Masz pan prawo wiedzenia tego, co zaszło między nią a mną w przedmiocie sprawy pańskiej i powiem też to panu.
Blanka opowiedziała szczegółowo panu de Simeuse to, co nam już jest wiadomem.
Zakończyła zaś opowiadanie to temi słowy:
— Teraz maim jedną tylko nadzieję, nadzieja ta spoczywa w panu wyłącznie,.. Idź pan do Dyanny... proś ją, zaklinaj, żeby ci powiedziała prawdę, żeby przed tobą odkryła tajemnicę tej dziwnej odrazy, jakiej doznje dla pana, a która doprawdy zakrawa na szaleństwo... padnij przed nią na kolana, jeśli tego będzie potrzeba, byle wymódz tylko na niej przełamanie tego okropnego milczenia.... Wiedzmyż przynajmniej jakiego nieprzyjaciela mamy do pokonania; jeśli nie, powtarzam panu jesteśmy zgubieni....
— Masz stokroć racyę, kochana Blanko, — odpowiedział Raul, — co żądasz zrobię jutro....
— A ja prosić będę Boga, żeby cię natchnął słowami, które przeniknąć zdołają najtwardsze serca, które potrafią trafić do dusz najbardziej niezgiętych.... A teraz idź, czas już wielki bym powróciła do zamku....
— Czy nie pozwolisz mi towarzyszyć sobie aż do trawnika?...
— Chodź pan....
Po tem długiem sam na sam, najczystszem jakie kiedykolwiek odmalowało nasze pióro, oboje młodzi ludzie opuścili placyk, na którym stał stół kamienny, przeszli zwolna w milczeniu ciemną kasztanową aleję, a przez ten czas cały, ręce ich nie spotkały się z sobą ani razu w tych opiekuńczych ciemnościach.
Po dwa czy trzy razy Blanka stawała nagle, wahając się i nastawiając ucha.
— Co pani jest? — pytał Raul.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś szmer niewyraźny, niby krok lekki tuż obok nas... możem się myliła....
— Tak sądzę, bo inaczej ten szelest byłby zwrócił na siebie moją uwagę, tak samo jak pani... spadający liść lub lot ptaka zbudzonego pośród gałęzi spowodowały pewnie to złudzenie....
Blanka nastawiła ucha znowu, ale już nic nie usłyszała....
Oboje narzeczeni, czemuż nie mieli jeszcze prawa do noszenia tej nazwy? doszli do skraju zarośli.
Między nimi a zamkiem rozciągał się taras jaskrawo oświetlony światłem księżyca, który wzbił się teraz na sam środek nieba.
— Po niedługiego zobaczenia!... — wyszepnęła Blanka, wyciągając rękę do Raula.
— Do niedługiego!... — powtórzył tenże, podnosząc do ust rękę całą drżącą.


X.
DYANNA I RAUL.

Panna de Presles przeszła pospiesznie taras a jej bogi, lekkie jak bogini o której mówi Wirgiliusz, zaledwie uginały w przechodzie trawy operlone rosą.
Raul nie spuszczał jej z oczu aż do Chwili, w której zniknęła we wnętrzu zamku, przesławszy mu giestem przyjazne pożegnanie.
Wtedy dopiero zawrócił i zagłębił się w ciemnym tunelu zieleni, który przed chwilą przechodził był wraz z Blanką.
Szedł wolno z głową pochyloną, przechodząc w myśli najmniejsze wydarzenia i szczegóły poprzednio zaszłej sceny i dzieląc duszę na dwie części, z których jedną oddawał radości, gdy drugą ogarniał niepokój.
Pewność, że jest kochanym darzyła go upajającą, bezgraniczną radością.
Przeszkody, nieprzebyte niemal, mogące wyniknąć ze złej woli pani Herbert, budziły w nim głuchy niepokój.
Jednakże, dzięki temu szczęśliwemu przywilejowi młodości, który każdą rzecz ukazuje dwudziestoletnim oczom w złudnem oświetleniu, mirażu, ogólna suma uroczych nadziei przewyższała znaczenie przewidywania złowróżbne, które nawet po upływie chwil kilku znikły gdzieś zupełnie.
Był to sen uroczy.
Na nieszczęście nie trzeba było długo czekać na przebudzenie.
Zjawisko nagłe, kobieta przybrana w długi biały peniuar, której rysów nie dozwalała rozeznać ciemność, stanęła niespodzianie przed Raulem i zagrodziła mu drogę.
Młody człowiek zdumiony cofnął się o krok wstecz.
— Czy się pan mnie lękasz, panie Simeuse? — spytał zwolna głos smutny, który Raul poznał natychmiast z łatwem do zrozumienia wzruszeniem. Stał on naprzeciw Dyanny.
— Pani, — zawołał, — obecność moja tutaj musi panią zadziwiać... obrażać może..... Pozory obwiniają mnie, ale zaklinam panią: nie potępiaj mnie zanim nie wysłuchasz.
— Nie obwiniam pana bynajmniej, — odparła Dyanna smętną łagodnością, — wiem wszystko, cobyś mi pan mógł powiedzieć... szłam za kochaną moją Blanką mimo jej wiedzy, wiem, że spotkanie jej z panem nie było z góry obmyślone, słyszałam całą waszą rozmowę i mogłabym ją panu powtórzyć....
— W takim razie wiesz pani, że szacunek mój dla twojej siostry równa się mojej dla niej miłości i że nie mam potrzeby rumienić się przed panią za jedno choćby słowo, które wyrwało się z ust moich w ciągu tego długiego widzenia się, które zgotował mi sam tylko przypadek.
— Wiem, że pan jesteś człowiekiem serca i honoru, panie de Simeuse, wiem, żeś pan szlachetny i prawy i że każda matka mogłaby uważać się za szczęśliwą, mogąc cię nazwać swym synem.
— Czy to rzeczywiście zdanie pani?... — wybąknął Raul zdumiony.
— To zdanie moje o panu, przysięgam ci.
— Ależ w takim razie ta odraza, którą jak mi się zdawało, doznawałaś pani na mój widok, ta nienawiść, o której panna Blanka była przekonaną i w którą ja sam wierzyłem...
— Ta nienawiść nie istnieje.
— A! niechaj Bóg będzie błogosławionym! — zawołał Raul z tym bezgranicznym zapałem właściwym wierze młodzieńczej, — bo jeśli tak jest, wszystkie obawy moje, wszystkie trwogi pierzchają jak sen przykry!... jeśli tak jest, pani nie będziesz sprzeciwiać się naszemu małżeństwu, które będzie radością i dumą mego życia!...
— Daj pan pokój temu wyrażaniu twych nadziei, które mi rani serce, uzbrój się w silę i odwagę, opancerz twe serce na cierpienie!... połączenie pańskie z Blanką jest rzeczą niepodobną.
— Niepodobną!!! — powtórzył Raul, rażony tym gromem.
— Tak, — odparła pani Herbert, kładąc nacisk z dziwnie nieubłaganą surowością na każde słowo, — tak, niepodobnem ono jest na teraz!... niepodobnem na przyszłość!... niepodobnem na zawsze....
— I pani mówisz, że nie masz dla mnie nienawiści!
— Panie Raulu, jutro pałałeś przyjść do zamku widzieć się zemną... miałeś mnie prosić... zaklinać... rzucić mi się do nóg, gdyby tego była potrzeba.... Wszakże to są własne Blanki słowa.... Pocóż do jutra odkładać rozmowę, którą możemy mieć z sobą zaraz?... Widzisz mnie pan obecnie przed sobą w tym właśnie celu, by ci oszczędzić powolnej i bolesnej męczarni oczekiwania i niepewności.
— Jesteś pani dobrą, — wyszepnął Raul z goryczą, — i raczysz mnie zabijać od jednego ciosu!
— A pan jesteś okrutnym... Ale przebaczam ci z całego serca, bo nie wiesz ile mi czynisz złego.
Dyanna pochyliła głowę na piersi przez chwilę, potem ciągnęła dalej:
— Czyż jest na świecie boleśniejsza kara, kara bez wyjścia, straszliwsza nad moją.... Łamię serce Blanki, mojej ubóstwianej, uwielbianej siostry, tego drogiego dziecka, które kocham stokroć więcej niż własne życie i która teraz, wszakże sama mówiła to panu przed chwilą, uważa mnie za swego wroga.... Łamię serce pana, mimo szacunku, który mam dla pana... Daję Blance i panu straszliwe prawo przeklinania i nienawidzenia mnie odtąd, a taką jest fatalność, co ciąży nademną, że niewinna całkowicie ciosów, które zadaję ze łzami, nie mogę nawet usprawiedliwić w oczach moich ofiar.
— Jak to, pani... — wymówił pan de Simeuse, — czyliż zechciałabyś zamilczeć przedemną powody tego wyroku niecofnionego, który wydajesz!
— Posłuchaj mnie, moje dziecko, tak jakbyś słuchał własnej matki twojej, gdyby ona zstąpiła z grobu na to ci szeptać w ucho, święte, ważne słowa.... Znasz cześć moją, ubóstwienie jakie mam dla ojca... wiesz, że mężowi memu oddałam jedyne, niepodzielne uczucie mego życia... nie wątpisz w głębokie moje przywiązanie do Blanki.... A więc klnę ci się na życie ojca mego, na życie Jerzego, na życie Blanki, że twoje małżeństwo z moją siostrą byłoby przeklętym związkiem!... klnę ci się, że Bóg sam rzuciłby weń swym gromem!... Okropną tajemnicę kryją słowa moje... dla twego szczęścia, dla twego honoru nie staraj się jej przeniknąć. Uciekaj ztąd, na miłość boską, moje dziecko, idź szukać spokoju zdała od tego zamku... zdala od stron tych.... W ucieczce twoje zbawienie.... Cierpieć będziesz bez wątpienia, ale przynajmniej będziesz mógł iść z podniesionem czołem.... Gdybym chciała mówić, miałbyś w sercu jedną więcej ranę... miałbyś hańbę na czole.... Z czasem przestaniesz cierpieć... z czasem uśmiechniesz się z tego wszystkiego... ból się zaciera... miłość gaśnie... wszystko się zapomina... ale to, cobym ja ci mogła powiedzieć, co odkryłabym przed tobą, tego nie zapomniałbyś nigdy....
Raul w niemem przerażeniu słuchał tych słów zagadkowych, ciemnych a strasznych zarazem, które na umyśle jego sprawiały wrażenie istnej głowy Meduzy.
Każde z nich ryło się w jego mózgu płomiennemi rysy, podobnemi do onych biblijnych liter w Baltazarowym pałacu. Słyszał je, ale tak, jak się coś słyszy we śnie. Nie było w nich dlań jasnego, prostego, wyraźnego znaczenia, odbrzmiewały one tylko niby dźwięk pogrzebowego dzwonu. Przynosiły z sobą przeświadczenie o wielkiem nieuchronnem nieszczęściu.
Dyanna zdawała się oczekiwać na odpowiedź.
Widząc, że Raul milczał, rozpoczęła znowu.
— Chciałeś, panie, klęknąć przedemną... to ja upadam teraz przed tobą na kolana, aby cię błagać, byś nie zawiódł położonych w tobie moich nadziei, nadziei, które ugruntowałam na twej prawości... Poświęć się dla szczęścia... dla spokoju Blanki.... Jedno i drugie są stracone... stracone na zawsze jeśli pozostaniesz w tych stronach... Jeśli przeciwnie oddalisz się, przyszłość może być jeszcze dla niej piękną... Biedne dziecko, niema jeszcze lat siedmnastu, a w tym wieku przyszłość jest tak długą,...
Po nowej chwili milczenia, pani Herbert spytała drżącym głosem:
— I cóż uczynisz, panie?
— Cóż ja pani mogę odpowiedzieć? — wybąknął Raul. — Co zrobię? Alboż ja to wiem sam!... Alboż ja jestem panem mych czynności?... alboż jestem panem mych myśli?... mamże choćby władzę rozumu?... Słuchaj pani, tak jak noszę imię Raula de Simeuse, jak Ikocham siostrę pani, tak doprawdy wydaje mi się, że mnie chyba ogarnia szaleństwo....
I młodzieniec złamany, przybity, upadł na ławkę kamienną stojącą w pobliżu i ukrył w dłoniach głowę.
Przez kilka sekund Dyanna, której oczy przyzwyczaiły się już widzieć w ciemności, patrzała na niego z wyrazem głębokiej litości i łzy płynęły po jej policzkach.
— Panie de Simeuse... — rzekła wreszcie.
Raul podniósł głowę.
Dyanna wyciągnęła do niego rękę, której on nie ujął.
— Pan wątpisz w szczerość moją... — ciągnęła dalej pani Herbert. — Pan przypuszczasz, żem twoją nieprzyjaciółką, nieprawdaż?...
— Nie wiem czyś pani moją nieprzyjaciółką, ale to wiem dobrze, żeś pani moim katem....
Jęk wyrwał się z ust Dyanny.
— Dręczysz mnie pani, torturujesz, jakby ci to sprawiało przyjemność, — mówił dalej Raul, — zabijasz mnie pani!... Rzekłby kto, że jakaś zemsta nieubłagana popycha panią przeciw mnie... a przecie ani ja, ani nikt z moich niczem nigdy nie dotknęliśmy pani, nigdy nie wyrządzili jej żadnej krzywdy!...
Pani Herbert drgnęła.
Raul dotknął do żywego rany krwawiącej i wiecznie świeżej w jej sercu.
Młody człowiek, u którego miejsce poprzedniej zmartwiałości, zajęła teraz gorączkowa egzaltacya, podniósł się i mówił dalej donośnym już głosem, którego ostre dźwięki daremnie usiłował zgłuszyć.
— Żądasz pani odemnie poświęcenia mojej miłości, mojego szczęścia, mego życia i chcesz ukryć przedemną dziwne powody tego niedorzecznego żądania. Jestże to sprawiedliwe? słuszne? jestże to uczci we? jestże to możebne? A więc nie, pani, ja ztąd nie odjadę! Bronić będę mojej miłości przeciw wszystkiemu, nawet przeciw pani! Pani nie jesteś matką mojej ukochanej Blanki! Zaprzeczam pani prawa złamania serca, które do mnie należy... odbierania mi tego serca, które mi się oddało własnowolnie. Walczyć będę do ostatka, aby je utrzymać!
Raul mówił coś jeszcze, mówił namiętnie, z energią: ale Dyanna nic już nie słyszała.
Z kolei teraz ona usiadła na kamiennej ławeczce, z której powstał był pan de Simeuse, złamana zmęczeniem, a odrętwiałość jej umysłu była tak zupełną, że się równała kompletnemu unicestwieniu.
Po upływie godziny dopiero zaledwie przyszła do siebie i spostrzegła, że już nie było Raula.
Przypomniała sobie dopiero wówczas wszystko, co zaszło, otarła oczy i twarz, bo łzy bezustannie dotąd toczyły się po niej i drżąca chwiejnym krokiem poszła ku zamkowi szepcząc:
— O! jestem zgubioną! zgubioną na zawsze! Jestem przeklętą i Bóg mnie opuszcza! Trzebaż więc będzie koniecznie wyjawić wszystkim zbrodnię nikczemnika, zawołać głośno: Blanka jest siostrą Raula? trzebaż więc będzie, by ocalić moją córkę, zabić mego męża okropnem tem odkryciem! A! jakże byłabym szczęśliwą gdybym miała prawo umrzeć.


XI.
KTÓRY DOWODZI DOKŁADNIE, ŻE POWIEŚCI SĄ RZECZĄ NIEBEZPIECZNĄ.

Nazajutrz o ósmej rano, Gontran zadzwonił na swego lokaja.
— Janie, — powiedział mu, — idź dowiedz się, czy pan baron Polart nie potrzebuje twoich usług.... Zapytasz go zarazem, czy może zrobić mi tę przyjemność, by mnie przyjąć....
Po upływie pięciu minut, lokaj przyniósł następną odpowiedź.
— Pan baron wstał, jest już ubrany i oczekuje na pana wicehrabiego.
W chwilę później Gontran wchodził do pokoju swego gościa.
Pan de Polart wyszedł naprzeciw niego i wedle swego obyczaju uścisnął mu ręce z największą serdecznością; ale wicehrabia wiedział najlepiej, co sądzić o sympatyi człowieka, którego usiłował kolejno osmagać szpicrutą i przebić nożem cztery dni przedtem....
Ileż to razy nie widać w świecie owych serdecznych przyjaciół, których najżywszem pragnieniem byłoby módz się zadusić wzajemnie!...
Iluż mężów i żon uwielbia się... w tenże sam sposób?...
Krótko mówiąc, ośm razy na dziesięć, niechaj to będzie powiedziane dla twej wiadomości, kochany czytelniku, jeżeli napotkasz na twej drodze twarz uprzejmą, która zdaje się do ciebie uśmiechać, przypatrz się jej bliżej, a spostrzeżesz wprędce, że ta twarz jest tylko maską i że ten uśmiech ukrywa skrzywienie...
I niechaj nam nikt nie odpowie, że patrzymy na świat przez okulary mizantropa....
Nikt nigdy nie miał mniej skłonności do mizantropii....
Patrzymy na świat i widzimy go takim jakim jest, oto wszystko.
Nie naszą to winą, że on nie jest pięknym ani dobrym!... Dodajmy tu wszakże, że gdyby od nas tylko zależało go przerobić, nie sądzimy, czy zadalibyśmy sobie trud ten i nie powiedzieli jak poczciwy doktór Pangloss, z lekką tylko waryantą:
»Wszystko idzie najlepiej na tym najgorszym ze światów!...«

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ależ, kochany baronie, — zawołał Gontran, udając równie szczere zajęcie, jak nią była serdeczność barona, — nie wiem czy się nie mylę, ale zdaje mi się, że pan jesteś cokolwiek blady tego rana i że masz oczy nieco nabrzmiałe....
— Nie mylisz się, kochany wicehrabio....
— Czyżbyś pan był cierpiący?
— Ani trochę. Jestem tylko zmęczony.
— Może pan źle spałeś?
— Nie spałem zupełnie.
Gontran spojrzał na świece postawione na stoliku obok łóżka. Były całkowicie niemal wypalone.
— Cóż to! — zapytał z miną zmartwioną, — zupełna bezsenność?...
— Tak, mój kochany wicehrabio, noc przeczuwana.
— Trzeba przyznać, że apartamenta zamku Presles źle spełniają swój obowiązek gościnności!...
— Nie składajże pan winy na apartamenta zamku Presles... — odpowiedział pan Polart z uśmiechem.
— A na cóż więc innego?
— Na mnie, na mnie samego tylko... a raczej na to....
I baron mówiąc to, wskazywał Gontranowi na tom zapożyczony wczoraj z biblioteki szaletu.
— Jakto, — zapytał wicehrabia, — ta książka, która miała panu zastąpić miejsce usypiającego napoju!...
— Ta książka wzięła mnie całego z duszą i ciałem!... niepodobieństwem było ją zamknąć nim się doszło do ostatniego wiersza ostatniej stronnicy! To pewna, że ten Balzak jest człowiekiem, który umie zająć swą publiczność.
— Szczerze mówiąc, kochany baronie, nie byłbym nigdy sądził, aby jaka fikcyjna opowieść mogła na panu wywrzeć podobny skutek....
— I byłbyś pan miał racyę rzeczywiście w znaczeniu ogólnem.... Ale tutaj przedstawiała się całko wicie wyjątkowa okoliczność....
— Jakaż to okoliczność?
— Taka: znalazłem w rzeczy czytanej nietylko opowiadanie bardzo zręczne i zajmujące, ale jeszcze pouczenie i radę jak najwyborniejszą, jak najrzeczywistszą, z której pan i ja zrobimy użytek nie czekając długo.
— Wiesz co, baronie, że mnie zaciekawiasz niezmiernie?...
— A! do licha, wiem!...
— Czy nie zamierzasz zaspokoić mojej ciekawości?
— Niezadługo....
— Dla czegóż nie zaraz?...
— Ponieważ poleciłem pańskiemu lokajowi, aby kazał zaprząd do powozu, którym tu przybyłem.... Powinien już być gotów, a ponieważ pan mi towarzyszysz, pomówimy o tem w drodze.... Czy się pan na to zgadzasz?
— Zgadzam się na wszystko, czego pan życzysz sobie....
Służący przyszedł w tej chwili zawiadomić, że powóz zajechał, pan Polart wsunął mu tajemniczo w rękę znowu sztukę czterdziesto-frankową.
— Kochany wicehrabio, — rzekł następnie, — jestem na twe rozkazy....
— Jedźmyż....
W chwilę potem obaj panowie, z cygarami w ustach, rozparci w najętej karecie podążali drogą ku Talonowi.
— A teraz, — spytał Gontran, — czy nadeszła chwila, abyś mi pan opowiedział owe rzeczy tak dla nas obu interesujące, znalezione w nocnej lekturze?...
— Odgadnij też pan co to być może!...
— O! zrzekam się tego z góry!... Jak żyję nie mogłem odgadnąć nigdy żadnej zagadki.
— Co byś powiedział, gdybym w tej bogatej żyle odkrył dla pana natychmiastowy majątek?...
— A cóż! powiedziałbym, że ten majątek przychodzi mi bardzo w porę!... Ale, szczerze mówiąc, wątpię trochę....
— A nie masz pan racyi.... Przed upływem trzech miesięcy byłbyś bogatymi...
— Co znowu!...
— Czy zapominasz, wicehrabio, że ja mówię zawsze tylko na pewno....
— A ten majątek wyjdzie z owej książki pana Balzaka!...
— Stanowczo z owej książki.
— Jakaż będzie cyfra jego?...
— Jakąż jest cyfra osobistego majątku pańskiego ojca?...
— Mniej więcej trzy miliony.
— Ponieważ zatem masz pan dwie siostry, będziesz miał na siebie milion.
— Panie baronie, — zawołał Gontran, — więc tu chodzi o majątek mego ojca?...
— Po prostu.
— I pan mówisz o podziale między siostry i mnie?...
— Ależ tak, mój Boże.
Młody człowiek pobladł okropnie.
— Czy śmiałbyś pan... — wybąknął, — czy śmiałbyś proponować mi zbrodnię?...
Pana Polart napadł śmiech homeryczny.
Słowo honoru, kochany wicehrabio, — odparł po chwili, — jesteś nieoceniony!... Czy przypadkiem sądzisz pan może, żem przez lat dwadzieścia wiosłował na galerach Jego Królewskiej Mości, jak się mówiło niegdyś?... Mówię ci o rzeczy najniewinniejszej w świecie, a tu wyobraźnia twoja nagle stwarza melodramat okropny i krwawy!... Ja myślę o prostej i zwykłej formalności sądowej, wielce użytecznej dla dobra generała, a pan natychmiast widzisz mnie pogrążonego w jakichś zbrodniczej machinacyi i zamierzającego uzbroić twą rękę w nóż ojcobójczy!... No proszę, więc ani domyślając się muszę chyba mieć minę wielkiego łotra, pełnego krwawych pomysłów? Jeśli taką opinię miewasz pan o swych przyjaciołach, pozwólże mi powinszować sobie serdecznie!...
— Wybacz mi pan, — odpowiedział Gontran, wielce zakłopotany, — ja bo źle zrozumiałem... myśl słów pańskich... i wyznaję nawet, że teraz....
— Nie możesz pochwycić jej jeszcze, nieprawdaż?...
— Przyznaję....
— Mówiłem tu któregoś dnia, nie pamiętam już z jakiego powodu, że panu należy zawsze stawiać kropki nad i.... I nie zmieniłem tego mniemania... skutkiem tego muszę wytłómaczyć się teraz kategorycznie. Tom Balzaka, który czytałem tej nocy nazywa się: Wzięciem w kuratelę.... No, a teraz czy pan już rozumiesz?...
— Nic.
— Do dyabła!... zdaje mi się, że to już brak dobrej woli!... Czy znasz pan cokolwieczek kodeks?
— Ani trochę....
— To wielki błąd.
— Przecieżem nie adwokatem....
— Mniejsza z tem... trzeba zawsze znać kodeks... to rzecz bajecznie zajmująca.... To moja ulubiona lektura w chwilach wolnych.... Nie umiałbym powiedzieć panu, ile pilne czytanie go może przyczynić się do uniknięcia pewnych szkopułów i uchronienia się od niebezpiecznych wypadków w życiu!... Wracając do kwestyi, która nas zajmuje, czy wiesz pan przynajmniej co to jest kuratela?
— Dość niejasno.
— A zatem ja to panu lepiej wyjaśnię. Kuratela jest to opieka prawna, obrona, legalna gwarancya, dana spadkobiercom człowieka, którego stan niedołęstwa umysłowego, zdziecinnienia lub obłąkania jest skonstatowany, zgodnie z formami wymagalnemi przez lekarza i odnośnego urzędnika. Skoro raz już orzekł sąd kuratelę, wzięty w nią, nie może już mieć prawa używania, rozporządzania majątkiem, ani administrowania swoimi dochodami. Istnieje on jeszcze, bezwątpienia, ale tak jakby już nie żył, a majątek jego zostaje rozdzielony między naturalnych spadkobierców. Czy rozumiesz pan teraz dla czego mówiłem przed chwilą, że w przeciągu trzech miesięcy od dnia dzisiejszego będziesz miał milion?...
— Rozumiem, że radzisz mi pan zastosowanie przeciw memu ojcu tych okropnych praw, o których mi mówisz.
— Tak, bezwątpienia, rady tej udzielam panu i spodziewałem się, wyznaję, że ją pan przyjmiesz chłodno.
— Alboż wiem choćby, czy ona się da urzeczywistnić? Mój ojciec nie jest obłąkanym i zdaje mi się, że odrzuconoby żądanie dlań kurateli.
— To się pan mylisz najzupełniej, pański ojciec nie jest obłąkanym, zgoda, ale miewa ataki, jak je pan nazwałeś, dowodzące wedle mnie zupełnego i niedającego się zaprzeczyć zdziecinnienia. To wystarcza aż nadto dostatecznie, aby umotywować żądanie dlań kurateli. Wreszcie sformułuj pan tylko podanie, a ja panu poręczam za skutek. I cóż nic mi pan nie odpowiadasz?...
— Cóż panu mogę odpowiedzieć? To co mi proponujesz przeraża mnie.
— Co! majątek?
— Nie, ale cena, którą go trzeba okupić.
— Zdumiewający jesteś, kochany wicehrabio! Ze dwadzieścia razy irytowałeś się wobec mnie, że ojciec twój żyje tak długo, a teraz, kiedy ci podaję wyborny sposób odziedziczenia majątku jego jeszcze za życia, wahasz się.
— Mój ojciec ma chwile zupełnej przytomności, zupełnej jasności umysłu i cofam się przed myślą, że mam zatruć, więcej powiem, zbeszcześcić ostatnie dni jego.
Uśmiech okrutnej ironii podniósł usta barona.
— O! synu przykładny i czuły! — zawołał, — wzorze cnót domowych!... ideale rodzinnej czci i wielbicielu dachu ojcowskiego!... Na honor, nic nad to bardziej wzruszającego!... Widzisz mnie pan rozrzewnionego do głębi, zdaje mi się nawet, że łza spływa z mych oczu zwilżonych!
Potem natychmiast pan Polart dodał suchym, stanowczym głosem:
— Stanowczo, drwisz sobie ze mnie wicehrabio?
— Nie miałem ani na chwilę tej myśli.
— A więc cóż znaczy ta komedya sentymentalna, którą odgrywasz dość niezręcznie, muszę ci to powiedzieć z przykrością? Ta rola zupełnie nie leży w rodzaju pańskiego uzdolnienia... daję ci radę, abyś jej coprędzej dał pokój, bo właśnie miałbym ochotę wygwizdać cię za nią, jak na to zasługujesz!... Od lat piętnastu czy dwudziestu, kochany wicehrabio, zatruwasz o ile tylko zatruć można, wszelkiemi sposoby życie twemu ojcu! Jeśli w tym czasie nie umarł już dziesięć razy ze zmartwienia, to już nie pańska wina! I ot nagle, w ostatniej chwili, kiedy chodzi o wyciągnienie tylko ręki, by pochwycić milion, zadajesz pan kłam w najgłupszy, w najśmieszniejszy w świecie sposób i swoim czynom i swoim zasadom! Jak się zdaje, w sercu pańskiem miłość synowska podobną jest do kwiatu aloesu, który jak powiadają, raz na sto lat zakwita! Preczże, jeśli łaska, z temi niedorzecznemi sentymentalizmami i zostań pan napowrót wicehrabią Gontranem de Presles, to znaczy graczem namiętnym, śmiałym hulaką, nakoniec prawdziwym szlachcicem, który, gdy jest bez grosza sprzedałby dyabłu duszę za garść złota! Twój ojciec oddany pod kuratelę, leguje ci majątek! Jutro zrobisz pan podanie. Wszak to ułożone?
— Nie.
— Wahasz się pan?
— Nie waham, odmawiam.
Po raz drugi na ustach pana Polart zawisł uśmiech szyderczy, szatański; uśmiech Mefistofelesa zakuwającego na nogi Fausta ciężkie kajdany złego.
— Unikajmy nieporozumień, kochany wicehrabio, — rzekł następnie. — Nadzwyczaj wielki żal mam do pana, za to, że mnie zmuszasz zawsze mimo mej woli do ostateczności, które niezmiernej łagodności mego charakteru tak są nieskończenie przykre.... Skoro wszakże znaglasz mnie pan do tego, widzę się zmuszonym postąpić z panem inaczej niż drogą rady.... Posłuchaj mnie więc uważnie i zważ sobie słowa moje.... Trzeba, rozumiesz mnie pan trzeba, aby hrabia de Presles, ojciec pański oddany został pod kuratelę! To rzecz konieczna! Ja tak chcę!
— Zdany jestem na pańską łaskę! — wyszeptał Gontran blady, z zaciśniętemi zębami. — Zależny od pana i dajesz mi pan to uczuć okrutnie!... Ale ten rozkaz, który mi wydajesz, powiedz w jakim może być interesie?...
— W interesie mego długu, do licha! Zapominasz pan więc, żeś mi winien pięćdziesiąt tysięcy talarów?
— Przecież pan zgodziłeś się czekać....
— Bezwątpienia, ponieważ sądziłem, że nie mogę zrobić inaczej.... Dziś widzę, żem się mylił i oczywiście zmieniam zdanie i chcę być spłaconym natychmiast.... O! mój kochany, wicehrabio, pan zrobiłbyś to samo na mojem miejscu. Zresztą na co miałbyś się pan skarżyć?... Zdaje mi się, że pomysł, który ci podaję, więcej będzie dla pana przydatnym niż dla mnie.... Skoro mi zapłacisz moje pięćdziesiąt tysięcy talarów, pozostanie ci z miliona jeszcze ośmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków, co nie jest przecież groszem do pogardzenia!...
Ponieważ Gontran nie odpowiadał, pan Polart ciągnął dalej:
— Zresztą wolna wola i ja nie mam ochoty wcale wpływać pa pańską... daję panu trzy dni czasu do namysłu i powzięcia stanowczej decyzyi... uprzedzam pana tylko, że jeśli po upływie tych trzech dni pan nie rozpoczniesz działać, ja się zabiorę do działania.... Teraz, mówmy o czem innem.


XII.
OŚWIADCZYNY.

Po rozmowie poprzedzającej nastąpiła lekka rozmowa, a raczej długi monolog przecinany od czasu do czasu monosylabami Gontrana.
Młody człowiek usiłował udawać, że zwraca uwagę na to co prawił jego interlokutor; w rzeczywistości jednak słowa obijające się o jego uszy nie miały dlań żadnego znaczenia, myśl jego bowiem była nieobecną.
Nakoniec przestrzeń oddzielająca Tulon od zamku Presles została przebytą i woźnica zatrzymał konie przed hotelem «Marynarki Królewskiej«.
Obaj panowie zeszli z powozu.
— Kochany wicehrabio, — ozwał się baron, — wiesz, że mamy razem zjeść śniadanie.
— Nie skorzystam z pańskiego zaproszenia... — odpowiedział Gontran.
— A dla czegóż to?
— Ponieważ nie mam najmniejszego apetytu....
— Ba!... tak się to panu wydaje tylko!... zresztą znasz pan przysłowie, że apetyt przychodzi gdy się zabierzem do jedzenia.
— Ależ zapewniam pana....
— A ja zaręczam. — przerwał pan Polart, — że nie przyjmuję żadnej wymówki.... Siądziesz pan ze mną do stołu, a jeśli nie zechcesz sam jeść śniadania, to do licha przynajmniej patrzeć musisz jak ja jeść będę....
— Żądasz pan tego?...
— Wielce przyjacielsko, ale żądam....
— Niechże tak będzie! — odparł Gontran, schylając głowę.
W chwilę później, hotelowa służba zastawiała w jednym z pokojów, należących do apartamentu barona, zaimprowizowane, śniadanie, któremu towarzyszył spory szereg starych butelek najlepszych win burgundzkich.
— Do licha! — zawołał pan de Polart siadając, — nie spodziewaj się pan, abym zgodził się na patrzenie jak pański talerz stoi pusty a kieliszek pełny!...
I łącząc do słów czyn, nakładał kotlet barani Gontranowi, nalewając mu równocześnie w kieliszek wina.
Młody człowiek nie dotknął nawet swego kotletu, ale za to wypróżnił szklankę jednym haustem.
— Dowodzę panu w ten sposób mej dobrej woli!... — rzekł. — Ale nie zmuszaj mnie pan do jedzenia, bo słowo panu daję, że czuję się bardzo dziś słabym....
Niechże Bóg broni, bym miał się przyczynić do zwiększenia tej nagłej słabości, nad którą boleję niezmiernie.... Zostańże pan na dyecie, kochany wicehrabio, byle tylko nie na sucho przynajmniej.. wino jest środkiem leczniczym, uniwersalnym lekiem, które działa cuda!... Jesteś zdrów, pij aby zachować zdrowie!... Jesteś chory, pij więcej, aby wyzdrowieć... Fakultet medyczny, który przepisałby ogólną tego rodzaju dla wszystkich receptę, przywróciłby w samym — że naszym dziewiętnastym wieku ową rasę Matuzalemów, co to jak pan wiesz, żyli po siedmset lat....
Tak mówiąc baron napełniał bez odpoczynku kieliszki, których Gontran nie śmiał odmawiać i wypróżniał po kolei, tak dobrze, że w chwili gdy się kończyło śniadanie pana Polart, młody człowiek był jeśli już nie zupełnie pijany, to przynajmniej nawpół ogłuszony i zaledwie w części tylko przytomny.
Baron na chwilę tę oczekiwał niecierpliwie.
Wziął za rękę wicehrabiego i poprowadził go do salonu.
Na widok biurka, które przed paru dniami usiłował był wyłamać, a którego zamek dotąd nie był jeszcze naprawiony, Gontran nie mógł powstrzymać się od drżenia, na które pan Polart odpowiedział uśmiechem.
— Kochany wicehrabio — rzekł on, — zapal sobie jedno z tych cygar, za których dobroć ci poręczam. Siadaj na tej sofie i pogawędźmy z sobą jak para przyjaciół, jakkolwiek wydajesz mi się strasznie niewesołym....
Gontran poczynał przywykać do biernego posłuszeństwa. Zapalił cygaro, które mu podawał baron i usiadł.
— Czy słuchasz mnie pan uważnie? — spytał pan Polart.
Gontran skinął potwierdzająco głową.
— To doskonale, — ciągnął Paryżanin, — ale pytanie moje właściwie było zbytecznem, bo przed upływem minuty nastawił byś pan i tak uszu jak koń wojskowy co był w ogniu, a posłyszy dźwięk trąby.
Zaledwie wyrażona ta przepowiednia pana Polart urzeczywistniła się niebawem, bo te słów kilka, któreśmy przytoczyli, wywołały od razu błysk ciekawości na martwą twarz wicehrabiego.
— Jak mnie pan widzisz, — podjął dalej baron, — szczerość cenię ponad wszystko!... Jest aksjomat w geometryi i moralności zarówno, na który całkowicie się godzę: Linia prosta jest najkrótszą drogą do dojścia z jednego punktu na drugi.... To jest prawdą we wszystkich okolicznościach wogóle... spodziewam się, że pan o tem nie wątpisz?...
Gontran, zawsze milczący, wyraził swą zgodę na ten pogląd nowem skinieniem głowy.
Pan Polart ciągnął dalej:
— Doznaję pewnego wyrzutu.... Mówiłem sobie, że przed chwilą odstąpiłem od moich zasad, zbaczając wobec pana z drogi całkowicie prostej i szczerej... Postanowiłem naprawić natychmiast ten błąd niedługo trwały i grać będę z panem w otwarte karty, wyrzuciwszy na stół wszystkie me atuty.... Czy zgadujesz, wicehrabio, do czego zmierzam?
Gontran wstrząsnął przecząco głową.
— A zatem zmierzam do tego: Powiedziałem panu, że skłaniając go do zażądania dla pana Presles kurateli sądowej, miałem na celu jedno tylko, przyspieszenie wypłaty stu pięćdziesięciu tysięcy franków, któreś mi pan winien.... A więc kłamałem.
— A! aha! — wycedził Gontran.
— Wiwat! — zawołał baron, — przerwałeś pan I milczenie.... Jak się zdaje, rzecz zaczyna stawać się zajmującą i pan nadstawiasz już uszów....
— Mów pan dalej....
— To też i czynię. Tak, powtarzam panu, miałem cel inny, cel bez porównania ważniejszy, niż zapewnienie sobie zwrotu sumy... cel, który muszę osiągnąć koniecznie, choćby nawet za cenę, jeśli tego wypadnie potrzeba, największych ofiar....
— A, — spytał wicehrabia, — celów?
— To odjęcie panu hrabiemu de Presles jego ojcowskiej władzy nad panną Blanką, pańską siostrą....
— Cóż pana obchodzi ta władza? — spytał Gontran strwożony.
— Jakto, co mnie obchodzi?... Czy nie rozumiesz pan, że w dniu, w którym pan będziesz z prawa głową rodziny, ja stanę przed panem z miną wielce skromną i nieśmiałą, by prosić, abyś pan raczył przyjąć łaskawie prośbę wielkiej dla mnie wagi.
— Jakąż to?...
— Prośbę o oddanie mi ręki panny Blanki....
Gontran porwał się.
Odrzucił cygaro i podniósł się jakby poruszony sprężyną.
— Czym dobrze słyszał? — zawołał. — Pan zamierzasz zaślubić moją siostrę?...
— Bezwątpienia, podoba mi się bardzo, jest zachwycająca, czarowna, boska, idealna... Ma oczy błękitne, które mię chwytają za serce i jasne włosy, które porywają mą duszę.... To też kocham ją, oszalałem, tracę głowę i rzecz oczywista, pragnę zostać jej mężem....
— Pan?...
— Cóż prostszego i właściwszego?... Nie poraz to pierwszy rodziny Presles i Polart połączyłyby swoją krew i herby, pan to wiesz dobrze!... Różnica wieku nie mogłaby tu być przeszkodą. Jestem wcale dobrze zachowany, mam zdrowie żelazne i mógłbym, gdyby było potrzeba, ożenić się z piętnastoletnią dziewczyną i byłby to związek ze wszech miar dobrany.... Co do majątku, jakkolwiek mniej bogaty niż panna Blanka, jestem jednak pod tym względem, wierzaj pan, partyą wcale dobrą.... Nakoniec kochany wicehrabio, zachowałem na deser dla ciebie przysmak, który powinien przypaść ci do gustu, stanowczym moim zamiarem jest, jeśli małżeństwo, do którego dążę, zostanie zawarte za twem poparciem, ofiarować ci, wychodząc z kościoła, tytułem prezentu ślubnego, zawartość owej koperty, którą w twej obecności oddałem wówczas komisarzowi policyi.... Co, zważ pan i zapamiętaj, znaczy zrzeczenie się spłaty, ni mniej ni więcej, tylko piędziesięciu tysięcy talarów. Czy sądzisz pan, że łatwo ci przyjdzie znaleźć na świecie szwagra tak wspaniałomyślnego?...
Baron umilkł.
Gontran upadł na powrót na sofę.
Prawą ręką podparł głowę, zamyślił się głęboko i smutnie.
Po chwili pan Polart zapytał:
— I cóż?
— Co, — odrzucił Gontran, podnosząc głowę.
— Czyś mię pan słyszał?...
— Doskonale.
— I co mi odpowiadasz?
— Nic.
Brwi barona ściągnęły się ponad oczyma, które rzuciły błyskawicę!
— Jak to! Nic? — zawołał — co pan chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że bezwątpienia, zgodnie ze zwyczajem, który pan przyjąłeś wobec mnie od dnia, w którym wypadek oddał mię w twoją władzę, chodzi tu poprostu o rozkaz.
— Zdaje mi się, że słowa pańskie powinienem tak przetłómaczyć literalnie: Chcę zaślubić pannę Blankę de Presles, postaraj się w jakikolwiekbądź sposób, aby woli mojej stało się zadość, jeśli niechcesz, żebym cię zgubił!...
— Otóż na to niemam odpowiedzi, tak samo jak nie miałbym jej w dniu, w którym zażądałbyś pan, której z gwiazd z nieba. Przypuściwszy, że rzeczywiście zostałbym głową mej rodziny, wiesz pan, jak ja, że moja nad Blanką władza, byłaby niezmiernie ograniczoną i wiesz, że w czasach, w których żyjemy, nie zmusza się już córek do wychodzenia za mąż.... Jeżeli zatem w tym razie trzeba być panu posłusznym pod groźbą zguby, zgub mię pan zaraz, bo posłuszeństwo nie leży w mej mocy, Kiedy tak mówił Gontran z gorączkowem ożywieniem, uśmiech życzliwej dobroduszności nie opuścił ani na chwilę ust pana Polart.
— Otóż tak, kochany wicehrabio, — rzekł swobodnie, — pozwoliłem ci w całej długości rozwinąć twą wstęgę, jakkolwiek od pierwszych słów zaraz widziałem, że mię nie zrozumiałeś, ani trochę. Alboż jestem waryatem i co większa jeszcze, złośliwym waryatem, ażeby domagać się od ciebie niepodobieństwa? A, mój Boże, któż to myśli cię gubić, albo choćby grozić? Na miłość boską, kochany wicehrabio, niedopatrujże w tej mojej prośbie nic innego nad to, co w niej jest rzeczywiście. Zakochany jestem w twej siostrze. Nic to złego, a zresztą to nie moja wina. Jej piękne oczy jedynie tu są winne, chciałbym ją zaślubić. Proszę pana, żebyś się pan podjął pośrednictwa w tej sprawie i ofiaruję panu, jeżeli ci się to uda, premię okrągłą stu piędziesięciu tysięcy franków. Otóż co chciałem powiedzieć i nic innego. Jeśli się panu nie uda, rzeczy się ani trochę nie zmienią, tylko będziesz pan musiał zapłacić piędziesiąt tysięcy talarów za wiadome panu papiery. Zrozumiałeśże pan na ten raz tak, ażeby żadne nowe nieporozumienie nie miało między nami miejsca?
— Tak, — odpowiedział Gontran.
— A więc zgoda?
— Czy niedałeś mi pan trzy dni czasu do namysłu.
— Bez wątpienia.
— A więc korzystam z tego ustępstwa.
— Do woli kochany wicehrabio. Ja miewam jedno tylko słowo, co przyrzekłem, dotrzymuję. I ta zasada właśnie czyni wszelkie układy zemną tak łatwemi i przyjemnemi. Zastanawiajże się pan, skoro jak się zdaje, potrzebujesz pan się zastanawiać.... A propos, — dodał pan Polart, tonem całkowicie różnym od tego, którym przemawiał dotychczas, — czy spędzimy razem resztę dnia?...
— Nie, poproszę o pozwolenie opuszczenia pana.
— Powracasz pan do zamku Presles?
— Tak zamierzam.
— Czy zechcesz pan podjąć się oddania odemnie swoim siostrom małego upominku?...
— Cóź to takiego?
— O mniej niż nic, drobnostka bez wartości.... Ot to....
Pan Polart otworzył małe pudełko skórzane, w którym na podkładzie z granatowego aksamitu połyskiwały dwa pierścionki przyozdobione pojedyńczymi wspaniałymi brylantami wielkiej wartości.
— Nie mogę podjąć się zabierania tych klejnotów, — — odpowiedział Gontran.
— Ba! dlaczegóżto?
— Bo pewien jestem odmowy.
— Dajże pan pokój!... Nigdym jeszcze niewidział kobiety, odmawiającej przyjęcia brylantów ilekroć je ofiarowałem!...
— Boś ich pan nie ofiarował nigdy córkom domu Presles! — zawołał wicehrabia wyniośle.
— Święty Boże!... co za duma! — odrzucił sucho pan Polart. — Zdaje mi się, że z powodu niewinnej galanteryi chcesz mi pan zaimponwać! niech mię dyabli wezmą, kochany wicehrabio, zapominasz....
— To prawda... — przerwał Gontran, spuszczając głowę, — zapominam czasami, że krew moich ojców płynie w żyłach człowieka, który ich bezcześci i który niema już prawa przemawiania dumnie!... Przebacz mi panie baronie, będę się starał pamiętać o tem....
— W każdym razie, — mówił dalej pan Polart, zamykając pudełko i kładąc je do kieszeni, — powtarzam panu, że jeżeli w ciągu trzech dni nie zabierzesz się do działania, ja się zabiorę... i radzę synowi twoich ojców, aby o tem nie zapominał.... Do widzenia, kochany wicehrabio!...
— Do widzenia, panie baronie.
Obaj ci ludzie podali sobie rękę, ale z tym wzajemnym chłodem, którego na ten raz ani jeden, ani drugi nie starał się ukryć; następnie Gontran opuścił pana Polart i hotel Marynarki Królewskiej i udał się na poszukiwanie konia do najęcia, aby wrócić do zamku Presles.
Niebawem też dosiadł starej szkapy, dość nędznie wyglądającej, której pewne nogi i wyjątkową szybkość wychwalał mu berejter.
Gontran zaopatrzył się w szpicrutę i przypiął sobie ogromne ostrogi. Biedne zwierzę gnane ostrogami i szpicrutą, ruszyło z miejsca krokiem dość swobodnym, ale w każdym razie niedostatecznym dla Gontrana, którego podniecenie wzmogło jeszcze świeże powietrze i upał i który w tej chwili chciałby był siedzieć na koniu skrzydlatym legend średniowiecznych... na bajecznym hipografie, o którym opowiada Ariost....


XIII.
SPÓŹNIONE WYJAŚNIENIE.

Najęta szkapa, jak powiedzieliśmy, dawała dowody dobrej woli, mimo swego podeszłego wieku.
Puszczona w galop szybki acz niejednostajny i nierówny, pędziła z wielkim łoskotem przez najludniejsze ulice Tulonu, a jej podkowy sypały deszcz iskier na bruk, uderzany gwałtownie.
Ale przeszłość zbyt długa, pełna uczciwych zasług zużyła nerwy i rozciągnęła muszkuły biednego zwierzęcia.
Ogień jego chwilowy podobnym był przeto do owego słomianego ognia, który świeci i migoce wielkim płomieniom, a potem gaśnie nagle z braku podsycenia.
Zaledwie minęła miasto, klacz zwolniła biegu.
Z galopu przeszła w kłus, potem w truchcik, potem w stępa i prawdopodobnie byłaby usnęła idąc, gdyby Gontran nie budził jej gwałtownem pchnięciem ostrogi i nie znaglił powtórnie do galopu, obrabiając jej boki Szpicrutą.
Ta walka bezustannie ponawiana człowieka przeciw zwierzęciu i w której człowiek zawsze w końcu zostawał zwycięzcą, trwała aż do chwili, gdy klacz całkowicie wyczerpana, nawpół schwacona, zdyszana poczuła, że naraz uginają się pod nią wszystkie cztery nogi i padła w proch na sam środek drogi, zrzucając Gontrana o jakie dziesięć kroków.
Wicehrabia podniósł się wściekły i ze szpicrutą podniesioną rzucił się smagać nieszczęsne zwierzę.
Ale stan jego był tak godnym litości, tak rozpacznym, że Gontran zdjęty litością nie dokonał na niem zamierzonej kary i puścił się dalej pieszo, pozostawiając klacz na drodze, gdzie padła i której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miała już opuścić jak na wozie oprawcy.
Przeszło mila jeszcze pozostawała wicehrabiemu do dojścia do zamku. W przeciągu pół godziny niespełna dochodził już do celu, okryty potem, zakurzony od stóp do głowy, nie do poznania zmieniony, przerażający.
Zaledwie wszedł do swoich pokojów, zadzwonił.
— Wielki Boże! — zawołaj lokaj, na widok swego pana, — co się to stało jaśnie panu?
— Nic.
— Bo zdawało mi się....
— Ani mi słowa więcej, bo cię wypędzę! — przerwał mu Gontran gwałtownie.
Potem dodał:
— Każ mi przysposobić kąpiel.
— Natychmiast, jaśnie panie.
I lokaj zniknął coprędzej.
Zamek Presles zaopatrzony był w wielką łazienkę, z nadzwyczajnym urządzoną komfortem. Dość było zakręcić dwa kurki, aby napełnić olbrzymi basen marmurowy tak obszerny, że dziecko mogłoby w nim bezpiecznie brać lekcye pływania.
Gontran zanurzył się w tym basenie, spodziewając się znaleźć w nim ulgę dla swych nerwów rozdrażnionych. Daremna nadzieja!
Powrócił już do swego pokoju, kiedy zegar zamkowy wybił szóstą.
Lokaj wchodził w tym samym czasie oznajmiając, że już obiad na stole....
— Nie schodzę na obiad... — odpowiedział mu wicehrabia. — Idź zawiadom pana hrabiego i panie, że jestem cierpiący i że pójdę do łóżka... przyniesiesz mi filiżankę zimnego bulionu i butelkę wina Bordeaux...
Służący powrócił w kilka minut, niosąc na tacy filiżankę japońską pełną po brzegi i butelkę Chateâu-Lafitte.
Gontran, wyczerpany zmęczeniem i umierający z pragnienia, pochłonął raczej niż wypił zawartość filiżanki i butelki.
Następnie, tak jak to kazał powiedzieć ojcu i siostrom, rzucił się na łóżko, nie po to, by na nim szukać spoczynku, którego pewnym był, że nie znajdzie, ale po to, by się zastanowić nad nowemi wymaganiami swego nielitościwego władzcy, barona Polart.
Opuśćmy go tymczasem na chwilę tylko.


∗             ∗

Zaletą sine qua non powieści jest, wedle nas, prawda względna, wynikająca z obserwacyi mniej lub więcej ścisłej i z mniejszej lub większej zręczności, z jaką romansopisarz wprowadził na scenę typy i charaktery podpatrzone.
Wyobraźnia w powieści jest powołaną do odegrania roli niezmiernie szczupłej. Pierwszą zasługą malarza obyczajów, rzeczywiście godnego tej nazwy, jest pamiętanie nie tego co przeczytał, lecz tego, co widział.
Nie przyznajemy bynajmniej powieściopisarzowi prawa wymyślania obyczajów i namiętności, na sposób Chińczyków wymyślających krajobrazy i zwierzęta, które nigdy nie istniały w żadnym kraju.
Pozwalamy tylko opowiadającemu obmyśleć w swej wyobraźni żywioły fikcyi dramatycznej, przeznaczonej do służenia za ramy do jego studyów z natury i wymagamy koniecznie, aby ta fikcya była co najmniej prawdopodobną, ponieważ brakłoby mu zasługi absolutnej prawdy.
Owóż spostrzegamy w tej chwili, że przez zapomnienie, niweczące z gruntu to prawdopodobieństwo, do którego przywiązujemy tyle wagi, zaniedbaliśmy wytlómaczyć, jak i dla czego pani Herbert znajdowała się w parku o północy, w samą porę, aby być obecną rozmowie Blanki i Raula.
Naprawmyż coprędzej ten błąd mimowolny, a przedewszystkiem naprawmy go pokrótce.
Czytelnik przypomina sobie, że po obiedzie, w którym brał udział baron Polart i na skutek wyjaśnienia niezupełnego i bolesnego między Dyanną a Blanką w pokojach śpiącego generała, młoda dziewczyna powróciła do swego pokoju, unosząc okropne podejrzenie, że ta, którą uważała za swą siostrę, była jej rywalką.
Długiemi wydawały się Dyannie godziny wieczoru, opędzonego we łzach i samotności.
Generała nie opuszczał sen ciężki.
Jerzy, tak jak to czynił zazwyczaj od niejakiego czasu, był w willi Labardès u Marcelego.
Wiemy, co robiła Blanka.
Noc nadeszła.
W miarę, jak posuwały się wskazówki na zegarze, pani Herbert czuła w sercu ból coraz to więcej dojmujący na myśl, że Blanka miała zasnąć może z żalem w duszy, nie podawszy jej, siostrze, czoła do pocałunku na dobranoc.... Kiedy uderzyła dziesiąta, Dyanna nie mogła już wytrzymać dłużej.
Jerzy powrócił był i udał się na spoczynek. Odkąd stan generała wywoływał pewne obawy i wymagał starań ciągłych, Jerzy i żona jego zajmowali w tym samym skrzydle dwa pokoje oddzielne.
Dyanna w nocnej toalecie wyszła od siebie i skierowała się ku drzwiom Blanki, z postanowieniem przyciśnienia do serca tej ukochanej córki i uczynienia ostatecznej próby usunięcia jej wątpliwości.
Ale w chwili wejścia zawahała się i cofnęła.
Gdyby Blanka miała ją przyjąć z tym nieopisanym chłodem, z tą wyraźną obojętnością, które jej taką sprawiały przykrość!...
Alboż w takim razie nie lepszem było jeszcze powątpiewanie nad pewność?
Po trzykroć Dyanna, uzbroiwszy się w nowe postanowienie, powracała do tych drzwi zamkniętych, po za któremi, jak sądziła, spała Blanka. Po trzykroć to nagłe wahanie, któreśmy zaznaczyli, powracało jak za pierwszym razem.
Miała już odejść i nie powrócić niezawodnie więcej, kiedy zdawało jej się, że słyszy lekki szelest, pochodzący z tego pokoju, którego progu przejść nie śmiała. Prawie równocześnie drzwi się otwarły.
Dyanna uskoczyła w bok gasząc światło, które trzymała w ręce.
Blanka przeszła, niedostrzegłszy nocnego gościa, osłonionego ciemnościami kurytarza.
Serce Dyanny bić przestało...
— Gdzie też iść może? — zadała sobie pytanie.
Blanka zeszła na dół.
Dyanna szła za nią.
Blanka przeszła opustoszałe pokoje parteru. Dyanna szła za nią jak cień idzie za ciałem.
Blanka odsunęła zasuwkę małej furtki, przeszła taras i zapuściła się w aleję kasztanową.
Pani Herbert poczekała aż Blanka zniknęła pod sklepieniem zieleni, a wtedy z kolei przeszła trawnik by śledzić dalej jej kroki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Reszta niepotrzebuje już wytłómaczenia i część niejasna naszego opowiadania jest już odtąd dokładnie wyjaśnioną.

XIV.
CO BYWA W BUTELCE ARAKU.

Jako sumienny opowiadacz spłaciłem dług prawdopodobieństwu.
Spieszmyż obecnie, powrócić do Gotrana.
Aby przed oczy czytelnika naszego stawić bez zbytniego zagmatwania różnorodne a często sprzeczne z sobą myśli, które następowały po sobie w głowie kolejno, w głowie nieszczęśliwego młodzieńca, aby wreszcie usiłować zaprowadzić ład w nieładzie, wedle malowniczego wyrażenia jednego z prefektów policyi demokratycznej i socyalnej republiki z 1848 roku, wydaje nam się potrzebnem przyjąć tu chwilowo formę, której użylibyśmy, pisząc nie powieść lecz dramat.
Forma ta mieć będzie ten zysk niezmierny, że dozwoli nam uniknąć całego zastępu tłómaczeń i komentarzy i niebezpieczeństwa łatań i zlepień.


∗             ∗

Scena przedstawia pokój sypialny hrabiego Gontrana de Presles. Bogate urządzenie. Obok kominka misterne biurko w stylu Ludwika XV, wykładane, niezmiernie wytwornej roboty. Biurko to stało dawniej w mieszkaniu hrabiny de Presles.


GONTRAN, sam.

(Młody człowiek nawpół rozebrany, rzucił si§ był na łóżko; prawym łokciem wsparł się na poduszce i głowę wsparł na dłoni.)
Zastanowić się!!... łatwo to powiedzieć!... ale czyż podobieństwem jest zastanowienie, kiedy czaszka pęka!... kiedy gorączka smaga swym biczem krew w żyłach!... wreszcie gdy człowiek szaleje, tak, szaleje z wściekłości i niemocy!... Jak on mnie chwycił i trzyma w żelaznych kleszczach ten człowiek!... Jak umiał mnie oplątać w sieć, której żadna siła, moc żadna, żadna zręczność ludzka nie zdołałaby rozerwać!... Więźniowie zamknięci w głębi cel ciemnych, strzeżeni dębowemi, okutemi w żelaza drzwiami, ciężkiemi ryglami i zamkami, przez dozorców na których groźba ni przekupstwo nie mają wpływu, są jeszcze swobodniejsi odemnie!...

(Po chwili milczenia.)

Co robić?... Być posłusznym jego nielitościwym rozkazom?... Ale do czegóż doprowadzi mnie samo to posłuszeństwo nawet?... Nędznik, który mnie może zgubić i zgubi niezawodnie, nie zatrzyma się w swych wymaganiach coraz to nowych! Skoro otrzyma to czego dziś żąda, jutro będzie chciał co innego i zawsze tak, aż do dnia, gdy w jego ręku będę już tylko narzędziem dobrem wyłącznie [do połamania!... a wtedy połamie mnie!...

(Zrywając się z łóżka i przebiegając wielkiemi krokami pokój i pewnego rodzaju żalem.)

W którąkolwiek zwrócę się stronę, nigdzie wyjścia.... Mylę się... jedno tylko... samobójstwo.... Alem ja za miody na to, by umierać....

(Ponowna chwila milczenia.)

A przecież kto wie, czy nie przesadzam sobie w tej chwili niebezpieczeństwa sytuacji, którą mi zgotowano?... Może ten człowiek jest daleko mniej nienasyconym w swych zachceniach niż przypuszczam.... Może, jeśli będę posłusznym jego woli, rozbroję go moją uległością, a wówczas odda mi w zamian za olbrzymią sumę, którą naznaczył, ów przekaz, list i karty, które są okropnemi ogniwami łańcucha, co skuwa moje nogi!...

(Z uśmiechem goryczy.)

A! gdybyż tak było... gdybym rzeczywiście mógł być wolnym!... a! jakże pomściłbym się na tym człowieku za wszystkie męczarnie, które mi zadaje!... jakże opoliczkowkłbym go publicznie, tego podleca!... jakże plwałbym mu w twarz!... jakże umiałbym zmusić go, by się bił ze mną!... i z jakąż bezgraniczną radością, z jakiemż nadludzkiem szczęściem poczułbym ostrze mej broni przebijające pierś jego, szukające i znajdujące w niej jego serce, wytaczające zeń ostatnią krwi kroplę, wypłaszające ostatnią iskierkę życia!

(Radośnie.)

A wtedy byłbym wolny i pomszczony!...

(Po chwili mi lecenia.)

Wolny, pomszczony i bogaty.... ponieważ pozostałby mi majątek... majątek niemal dwa razy tak wielki jak ten, którym już stracił!... ośmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków!... Tą sumą któżby mi zabronił zabłysnąć jeszcze w Paryżu?... Dziś mam doświadczenie, nie biegłbym olbrzymieni krokami do ruiny jak niegdyś... Umiałbym strzedz się fałszywych przyjaciół i wyzyskujących kochanek!... Umiałbym korzystać z mego majątku, cieszyć się nim i utrzymać go....

(Przechodząc się szybkim krokiem i zatrzymując się nagle.)

Dla czegóż więc miałbym się wahać właściwie?... Gdybym miał jedną tylko szansę, a mam ich sto, czyż nie należałoby na tę, jedyną postawić bez wahania przyszłość, skoczę z jednej strony widzę tylko przepaść, a po drugiej stoi wolność, zemsta i bogactwo?

(Idąc do kominka i przyglądając alg w lustrze.)

Jakżem ja blady!... Dla czegóż jestem taki blady? miałżebym się lękać?... Przecież właściwie nie chodzi tu o ojcobójstwo... toż szanuję życie mego ojca!... To czego żąda, po mnie baron, tego nie potępia nawet prawo, przeciwnie, sankcyonuje... Żądać kurateli nad starcem zdziecinniałym, cóż w tem strasznego?... Przynajmniej ze dwadzieścia razy w życiu nie cofnąłem się przed gorszeni rzeczami... a dziś lękam się, popełnić rzecz tak obojętną.... Nie, doprawdy wstydzę się własnej słabości!...

(Po chwili milczenia, energicznie.)

A więc nie!... precz z nizką hipokryzą wobec samego siebie!... miejmy przynajmniej odwagę podłości! To, co zamierzam uczynić jest nikczemne!... Ze wszystkich win mego życia ta jest najgodniejsza potępienia i najbardziej hańbiąca!... Wprowadzać w dom mego ojca sądy!... zmuszać jego, starego szlachcica, umysł niegdyś taki dzielny, duszę wielką, serce zawsze szlachetne, aby odpowiadał jak obwiniony na podstępne pytania sędziego!... znaglać go, żeby odsłaniał przed oczyma wszystkich osłabienie inteligencji, która niegdyś świeciła takim blaskiem!... słuchać na moje żądanie orzeczenia, że nie zdolnym jest już zachować nadal ten majątek, którego zawsze używał na szlachetne tylko cele!... wydziedziczyć go, obedrzeć za życia i widzieć, jak w chwili przytomnej umrze z rozpaczy i wstydu!... Nie... nie... to nie czyn obojętny!... To ohydna zbrodnia i cofam się przed nią, na prawdę, cofam!...

(Zgnębiony.)

Zresztą gdybym posłuchał, nie byłbym ocalony!... nikczemnik, który mną owładnął i który zgnieść mię może w swej dłoni, odsłonił przedemną prawdziwe swe zamysły, jakkolwiek próbował wycofać się, zbyt daleko się zapędziwszy, ja czytam jasno w głębi jego pętackich myśli.... Jego cel, jego cel jedyny, wszakże mi to sam powiedział, to wydarcie memu ojcu wszelkich praw jego i władzy nad Blanką! Pewien tego jestem, że w chwili, gdy kuratela zostanie ustanowioną, nędznik przyjdzie do mnie jeszcze więcej niż kiedykolwiek grożący i zawoła: żądam ręki twej siostry... oddaj mi ją, albo cię paszlę na galery!...

(Z ironią i gniewem.)

Rękę mojej siostry!... rękę Blanki de Presles, temu człowiekowi! temu awanturnikowi!... przyodzianemu w skradzione nazwisko i zapożyczony tytuł!... połączenie między tym rozbójnikiem i najznakomitszą z rodzin Prowancyi!... Nie!... rzeczywiście ten mniemany baron Polart jest szalonym, jeżeli może przyprzypuszczać, że ja na to przystanę. A! to prawda, z pewnością żem wart bardzo mało... to prawda, że zeszedłem bardzo nizko!... ale spaść aż tam!... wykupić się za cenę tak nikczemną!... Nie!... nie!... nigdy!... nigdy!...

(Po chwili milczenia, stanowczo.)

Co bądź się stanie, ja odmówię!... stawię czoło groźbom mego prześladowcy!... Nie będę mu posłusznym!...

(Nowa przechadzka wielkimi krokami po pokoju. Stanowczość w wyrazie twarzy Gontrana zaciera się potrosze ustępując miejsca zupełnemu zgnębieniu. Wicehrabia pada na krzesło i ukrywa twarz w dłoniach.)

Ale co zrobić, mój Boże!... co począć?... jak ujść przed straszliwem urzeczywistnieniem gróźb jego?... jak uniknąć tej publicznej i rozgłośnej hańby, którą na mnie wtłaczają?... zanim upłyną trzy dni, piorun ten spadnie na mą głowę!... Brutalne żandarmskie żołdactwo najdzie zamek!... wszystkie wejścia do parku będą strzeżone!... szukać będą wszędzie!... Gdybym opuścił te strony, gdybym uciekł, rysopis rozeszlą wszędy... przywloką mię jak zbiegłego galernika, ścigać będą jak dzikie zwierzę... i wynajdą, pochwycą... przyprowadzą... potem, więzienie... sąd przysięgłych... wyrok!... O! raczej umrzeć... w głowie mi się mąci... nie mogę zebrać myśli! szał mię ogarniał... Co zrobić, żeby już nie myśleć?...

(Wstaje, zbliża się szybko do kominka i dzwoni z niezmierną gwałtownością. W tej samej niemal chwili okazuje nią lokaj.)
JAN.

Jaśnie pan dzwonił?...

GONTRAN.

Tak.

JAN.

Czego jaśnie pan żąda?

GONTRAN.

Przynieś mi... likierów....

JAN.

Jakich likierów mam przynieść Jaśnie Panie?

GONTRAN.

Rumu... ratafii... wódki... wszystko mi jedno... cobądź znajdziesz.

JAN.

Natychmiast Jaśnie Panie... (na stronie, wychodząc.) Czyżby mój pan chciałby zalewać robaka na samotnika?... No, no i to gotów zrobić, słowo daję!...

GONTRAN sam zrozpaczony.

Przynajmniej upiwszy się, człowiek zapomina....

JAN, wracając z tacą pełną butelek.

Proszę Jaśnie Pana, oto rum, ratafia, starka.... Uważałem, że potrzeba dołączyć jeszcze butelkę curaçao i kilka gatunków innych likierów.

GONTRAN.

To dobrze.... Postaw to gdzie....

JAN.

Jaśnie Pan niepotrzebuje nic więcej?...

GONTRAN.

Nic.... Idź... i niepowracaj już dziś wieczór do mego pokoju.

JAN, na stronie, odchodząc.

Jeszcze się to zamknie na ośm spustów... Oj ci panowie!... gdyby tak jaki biedak, sługa, pozwolił sobie czego podobnego, wyleciałby z pewnością za drzwi, choć niema co mówić, że mieliby racyę.... Porządny pijak nie powinien pić jak w towarzystwie!...

GONTRAN, sam.
Zabierajmyż się!...
(Odkorkowuje butelką i rumem i pije kilka kieliszków, jeden za drugim.)

Zdaje mi się, że dosyć.... Albo mylę się bardzo, - albo za pięć minut powinienem być pijany i spać twardym snem ducha i ciała....

(Rzuca się na łóżko z twarzy wciśniętą w poduszki i usiłuje nie myśleć. Nagle tylko i częste drgania dowodzą, że nie zasnuł. Opływa godzina. Noc już nadeszła, Gontran się zrywa.)

Pomyliłem się, doza była niedostateczna... nie mogę się upić.... Muszę pić jeszcze....

(Wstaje. Zapala świece w jednym z kandelabrów ustawionych na kominku. Następnie napełnia kieliszek dwa razy.)

Nie!... Tak to idzie za powoli!...

(Podnosi butelkę i przykłada szyjkę do ust, przechyla głowę w tył i wypija długimi haustami. Butelka wypada mu z ręki pada na dywan a reszta płynu wylewa się.)

A! na ten raz spodziewam się... na ten raz zdaje mi się, że doza była dostateczną.

(Głosem przerywanym i zmienionym do niepoznania.)

Zdaje mi się... że... będę... spał....

(Stawia kilka chwiejnych kroków. Twarz jego staje się purpurową tak jakby fala krwi napływała mu do głowy z serca. Podnosi rękę do czoła i wydaje głuchy okrzyk. Oczy mu się zaćmiewają. Nogi się plączą, daremnie stara się odzyskać równowagę, upada na wpół, podnosi się, chwyta się za biurko, pad bezprzytomny i ciężarem swoim rozbija biurko.)

∗             ∗
(Cała noc przeszła. Dzień nadszedł. Godzina siódma rano. Promienie wschodzącego słońca oświecają nieład pokoju. Świece dogasają w świecznikach jedna po drugiej. Gontran nie poruszył się od wczorajszego wieczora; jest coś trupiego w tej i nieruchomości. Sinawa bladość zastąpiła poprzednią purpurę na jego czole i policzkach. Szeroki czarny krąg, rzekłbyś zakreślimy węglem, rysuje się dokoła ócz jego zamkniętych. Rozmaite przedmioty zawarte w szufladach strzaskanego biurka okrywają dywan dokoła niego w nieopisanym chaosie.)
GONTRAN, otwierając na wpół oczy.

Gdzie ja jestem?... Co to się działo? Jestem cały jak zbity.... Głowa mi płonie....

(Podnosi się na wpół na łokciu i pogląda do koła nieprzytomnie na otaczające go przedmioty.)

A! przypominam sobie.... Wczoraj chciałem uciec przed memi myślami.... Chciałem, bodaj na godzinę, i wygnać wspomnienia... chciałem zasnąć... piłem.... Ten i sen ciężki, ten sen podobny do śmierci, ten sen bez marzeń, ja go szukałem i znalazłem.... Przez jednę noc nie cierpiałem.... Nie, bądź co bądź, upicie się to rzecz dobra....

(Zastanawiając się.)

Ale jakimże Sposobem budzę się na dywanie... pośród tego nieładu, którego niepamiętani przyczyny?...

(Po namyśle.)

Tak... to to... to to zpewnością. Odgaduję teraz: wziąłem butelkę z rumem... wypróżniłem ją prawie jednym haustem i naszło mię upojenie jak uderzenie gromu.... Wtedy co zdołały dosięgnąć zaciśnięte me dłonie, to pochwyciły jak ręce topielca, który chwyta się każdej gałęzi.... Żałuję, żem rozbił to biurko, ale cez wątpienia, jaki zręczny stolarz będzie umiał naprawić tę szkodę.

(Podnosi się z trudem.)

Przedewszystkiem starać się będę zatrzeć ślady tego, co się tu działo tej nocy.... Nie trzeba, ażeby ktokolwiek mógł odgadnąć te ohydne sceny pokryjomego pijaństwa... Niestety, niezawodnie dowiedzą się aż nadto prędko o tem, cobym rad ukryć za cenę życia własnego.

(Gontran podnosi biureczko, które przecież nie może się utrzymać i rozsypuje ponownie. W tym drugim upadku odkrywa się tajemna szuflada wysłana aksamitem, w której znajduje się naszyjnik brylantowy wielkiej wartości, pęk banknotów i koperta zapieczętowana trzema pieczęciami.)

Co to jest?

(Ze zdziwieniem.)

Tajemna szufladka, której się nie domyśliwałem, o której istnieniu może nawet matka moja nie wiedziała.... Zobaczmyż.

(Wyjmuje szufladkę i przypatruje się temu co zawiera.)

Brylanty!... i to brylanty, jak mi się zdaje wspaniałe!... banknoty po tysiąc franków!... jest ich dziesięć... list zapieczętowany trzema herbowemi pieczęciami.... Wszystko to jest tajemnicze, jak czwarty akt melodramatu.

(Czytając napis na liście.)
»Spalić nieotwierając po mojej śmierci.«

Kto też mógł pisać grobowe te słowa?

(Przypatrzywszy się pismu uważnie.)

To pismo przypomina mi rękę mojej matki... ale wszystkie pisma kobiece są do siebie podobne.... Mamże być posłuszny temu rozkazowi z za grobu?... Wola umarłych, jak mówią, jest święta.... Zresztą co mnie obchodzi to, co zawiera ta koperta?... Brylanty i pieniądze tysiąc razy więcej we mnie budzą zajęcia, jak ten list pośmiertny.... Stanowczo, spalę go....

(Zbliża się do świecznika, w którym płonie jeszcze jedna dogasająca świeca. Zbliża do jej płomienia róg koperty, ale papier gruby okopcą się, zwęgla i nie zajmuje płomieniem.)

Nie dojdę nigdy do końca tym sposobem... złamię pieczęcie i zapalę, ale nie będę czytał papierów, włożonych do koperty....

(Łamie pieczęcie i woła ze zdziwieniem.)

Druga koperta!... Pismo Dyanny, a w miejsce adresu te słowa: »List powierzony mojej matce, aby go wręczyła sama panu Jerzemu Herbert.« Przypatrzmyż się pieczęci.... Nietknięta!... Nie, doprawdy, to dziwne!...

(Po chwili zastanowienia.)

Jest w tem wszystkiem tajemnica, która wydaje mi się nierozwikłaną!... Dla czego matka, podjąwszy się wręczyć list ten narzeczonemu czy mężowi Dyanny, zamknęła go trzema pieczęciami z wyraźnym rozkazem, spalenie nie otwarłszy po jej śmierci. Nie mogę wynaleźć wytłómaczenia prawdopodobnego lub choćby tylko przypuszczalnego. Budzi to w mnie ciekawość tem żywszą, że umysł mój daremnie się sili i prawdziwą to będzie ofiarą zrzec się na zawsze po — «łania słowa tej zagadki.

(Chwila milczenia.)

Zrzec się... dla czego?... Tu już nie chodzi przecie o umarłych ale żywych.... Wolą Dyanny było, ażeby ten list oddany był Jerzemu.... Matka postąpiła wbrew woli Dyanny... zawiodła jej ufność... dlaczegóż ja miałbym uszanować matki wolę?... Zresztą, jeżeli ta koperta zawiera jakąś ważną tajemnicę jest więcej niż pewnem, że ja tej tajemnicy nie zdradzę!...

(Łamie pieczęć i przebiega oczyma pierwsze linie.)

Śnię... jestem szalony... źle przeczytałem... to niepodobieństwo....

(Ze zdumieniem.)

Ale nie, ja się nie mylę... nie jestem szalony! nie jestem pijany!... Rozum mój pojmuje to co widzą oczy.... Nie mogę wątpić o świadectwie moich zmysłów,... Ciemności rozpraszają się — prawda staje przedemną jasna, rażąca!...

(Czyta dalej z przejęciem i gniecie list w dłoniach, doszedłszy do ostatniego wiersza.)

Teraz, dzięki Bogu, wiem wszystko! Skończyła się wreszcie rola ofiary, którą grałem od tak dawna.
A! jakże ona zwodziła mię, jak mię oszukiwała ta rodzina, dla której przed chwilą gotów byłem się poświęcić.... Ojciec, matka i siostra podali sobie ręce wszyscy na to, aby mi bękart jakiegoś nieznajomego skradł majątek!... Nikczemność! a ja miałbym się wahać przed oddaniem w kuratelę starca, który z swego rozumu taki czynił użytek!... I wołałem narazić się na galery, niż wydać w ręce barona Polart tę Blankę, którą uważałem za moją siostrę, a która jest dla mnie niczem!... A! ani jedni, ani drudzy nie przewidzieliście tej rewelacyi, którą mi grób zsyła!... Teraz zmienią się role!... teraz dla mnie chwila odwetu!... srogiego odwetu!... Teraz, kiedy mam occy otwarte, znikną wszelkie skrupuły i nie zbraknie mi zręczności do walki, ni potrzebnej broni!...

(Ostatnie ślady upojenia znikają z twarzy Gontrana. Czoło jego jaśnieje okrutną radością i uśmiech tryumfu okrąża blade usta.)

XV.
BLANKA I GONTRAN.

O zwykłej godzinie śniadania, Gontran zszedł do sali, jadalnej, gdzie Dyanna; Jerzy i Blanka byli już zebrani. Wszystko troje zwrócili uwagę na dziwną zmianę rysów twarzy wicehrabiego a przedewszystkiem na niezwykły jakiś wyraz jego fizyonomi.
— Byłeś wczoraj wieczorem cierpiący, Gontranie?... — spytała go Dyanna z zajęciem.
— Jesteś niezmiernie dobra, że przypominasz sobie o tem rano, moja kochana siostro... — odparł wicehrabia z wyrazem ironicznej wdzięczności.
— Jeśli chcesz mię oskarżać o obojętność względem ciebie, nie masz słuszności.... Wczoraj o dziewiątej, chciałam wejść do twego pokoju, żeby cię zobaczyć i dowiedzieć się z twoich ust własnych o tem, co ci jest.... Kazałam zawołać Jana i spytałam go, czy idąc do ciebie nie przerwę ci snu, odpowiedział mi, że wyraźną twoją wolą było, aby nikt nie wchodził do twego pokoju i należałoż nie uszanować tej wskazówki....
— Dziękuję ci, żeś to uczyniła... byłabyś zbudziła mnie rzeczywiście dziwnie nie w porę. Nie pamiętam już od kiedy nie spałem snem tak twardym i mniej nieprzerywanym jak tej nocy.... To też wraz z nadejściem rana, słabość moja minęła całkowicie i jestem dziś szalenie wesołym, jak widzisz... tem więcej, że....
Gontran urwał.
— Tem więcej, że?... — powtórzyła Dyanna pytająco.
— Tem więcej, że zbudziwszy się otrzymałem dobrą wiadomość....
— Która obchodzi ciebie tylko?
— Nie... nie — obchodzi ona nas wszystkich....
— Czy wolno nam ją wiedzieć?...
— Z pewnością, że się dowiecie o niej... ale nieco później....
Słaby uśmiech prześliznął się po ustach pani Herbert.
— Wybornie, — podjęła, — bądźże tajemniczym, ile ci się podoba... my cię nie będziemy dręczyć o powierzenie nam twego sekretu.
— I zrobicie dobrze, bo nie powiedziałbym go zanim właściwa nie nadejdzie godzina.
Wicehrabia zmieniając ton, zapytał:
— A cóż ojciec.. czy nie zejdzie dziś z nami na śniadanie?
— Nie, dziś nie.
— Czy mu gorzej?...
— Szczęściem nie.., stan jego jest zawsze jednakim.
— Ależ, — ozwał się Gontran swobodnym tonem, — to już rzecz skończona, nasz pan ojciec stanowczo popadł w zdziecinnienie.
Jerzy, Dyanna i Blanki popatrzyli na wicehrabiego ze zdziwieniem, łatwiejszem do odgadnienia niż do opisania.
Po raz pierwszy słyszeli go; odzywającego się w ten sposób lekkomyślny, z brakiem wszelkiego poszanowania o rozpaczliwem położeniu hrabiego Presles.
— Gontranie... bracie... — zawołała Dyanna — co ty mówisz?
— A cóż! prawdę, nic więcej! Ojciec niema już dziś głowy, to pewna... to jasne jak dzień i obcy ludzie spostrzegają to nawet!.. Przyznaję wraz z wami, że to rzecz wielce smutna i pierwszy gotów jestem to opłakiwać, ale cóż mogę przeciw temu, jak chcesz abym zaradził temu! Po cóż więc dla tego, że konstatuję fakt niezaprzeczony, patrzeć na mnie takim pełnym zgrozy wzrokiem, jak gdybym to ja wnosił w dom rozpacz?...
Nikt nie uznał za właściwe przeciągać dalej rozmowy zaczętej w ten sposób, wszyscy zasiedli w milczeniu do stołu i przez cały czas niedługi trwania jedzenia, wszyscy czworo zamieniali z rzadka tylko z sobą słowa.
Kiedy wreszcie podano herbatę, Jerzy ozwał się do wicehrabiego:
— Czy zamierzasz, Gontranie, pojechać dziś do Tulonu?...
— Nie sądzę.. Zkąd to pytanie, mój szwagrze?...
— Ponieważ ja sam jadę właśnie do miasta i byłbym ci zaproponował, abyś mi towarzyszył....
— Zrobiłbym to z wielką przyjemnością, ale powtarzam, nie mam zamiaru dziś wyjeżdżać z domu.... Poprosiłbym cię tylko o oddanie mi pewnej przysługi...
— Jakiejże?...
— Bądź tak dobrym zajdź do ujeżdżalni i ułóż się tam, o ile będzie można jak najlepiej, o cenę, jaką mi wypadnie zapłacić za nieszczęsną klacz dychawiczną, która mi wczoraj padła w drodze.... Masz tu dwadzieścia luidorów.... Nie skąp, ale to ci wiedzieć należy, że szkapa ta nie była wartą i trzeciej części tej sumy, którą ci daję....
— Będę się starał jak najlepiej dla ciebie załatwić tę sprawę... — odpowiedział Jerzy.
— Dziękuję....
Śniadanie kończyło się.
Dyanna powróciła do pokojów generała.
Jerzy wyszedł wydać swemu stangretowi rozkaz zaprzężenia do powozu.
Blanka i Gontran przeszli razem do salonu, gdzie i pozostali sami.
Wicehrabia rad był, że będzie mógł zdać sobie sprawę z wrażenia, które sprawi na nim młoda dziewczyna obecnie, kiedy już nie była prawą jego siostrą ale obcą mu niemal, podstępnie wprowadzoną w rodzinę po to, by go obedrzeć ze znacznej części majątku, który doń należał już obecnie i który miał należeć jeszcze w mniej więcej niedalekiej przyszłości.
Ciekaw był studyować własne swe serce i upewnić się, czy nienawiść do wydzierczyni zastąpi w nim bez wszelkiego przejścia braterską czułość, którą dotychczas czuł dla tej, którą jak sądził, winien był kochać.
Wicehrabia, należy nam to dodać, pobudzał się z całych sił do tej nienawiści.
Ale daremnie się silił, niepodobieństwem mu było ustrzedz się wpływu tej twarzy czystej, niewinnej a tak słodkiej, tych oczu uroczych, tego dziewiczego wdzięku.
— Biedne dziecko, — pomyślał, — przecież ona temu niewinna, nie wie o niczem, nie umaczała ręki w tym spisku, nie brała współudziału w żadnem oszustwie, czemuż moje interesa muszą być jej zgubą? Jak jestem Gontranem de Presles, gdyby to nie było nieodzownie potrzebnem do zapewnienia mi spokoju, nie tykałbym jej szczęścia, nie rozdarłbym zasłony, która ukrywając przed nią przeszłość, okrywa zarazem przyszłość.
Podczas gdy Gontran oddawał się tym myślom, zapanowała na chwilę między obojgiem cisza.
— Mój bracie, — ozwała się nagle Blanka, — może się mylę, ale zdaje mi się, że teraz bardzo rzadko bywasz w willi Labardès...
— Nie, nie mylisz się... — odpowiedział Gontran z uśmiechem; — ale z jakiego powodu ta uwaga?
— Po prostu z tego, że dawniej, jak mi się zdawało, lubiłeś bardzo barona Labardès... a prócz tego zdawało mi się jeszcze, że jego syn przybrany, pan Raul de Simeuse, był twoim przyjacielem... przynajmniej odwiedzałeś ich często.
— To prawda.
— Dlaczegóż więc nagle zaniechałeś tych wizyt?
— Sam nie wiem. Nowe stosunki trochę mnie od tych odciągnęły.
— A! tak... twoja znajomość z tym wielkim, grubym jegomością takim wyorderowanym, który tu któregoś dnia był u nas na obiedzie... tym baronem... tym Paryżaninem....
Czy nie miał szczęścia ci się podobać ten wielki i gruby jegomość tak wyorderowany, jak go nazywasz?
— A! nie, jeszcze czego! — zawołała Blanka z wyrazem naiwnym. — Co nie to nie, nie podoba mi się strasznie!
— I zkądże to taka odraza wyraźna?
— Gdybyś chciał być szczerym, kochany Gontranie, przyznałbyś, że odgadujesz jej powód i że ci tego mówić nie potrzebuję.... Ten pan nie podoba mi się, bo się podobać nie może.... Alboż to nie najlepszy ze wszystkich powodów?
— Nie podoba ci się, bo Dyanna i Jerzy mówili o nim wiele złego wobec ciebie.
— Nie.
— Czy dałabyś mi ha to słowo honoru?
— Daję ci słowo honoru, że nawet nie słyszałam od Jerzego i Dyanny jego nazwiska.
— Wreszcie, przenosisz nad niego barona Labardès.
— A! spodziewam się!... On jest tak dobry, tak szlachetny, taki pełen otwartości i poświęcenia dla swych przyjaciół!...
— Co za zapał! — wymówił, śmiejąc się Contran.
— Zapał szczery, zapewniam cię.
— I Raul de Simense należy do liczby twych przyjaciół?
Blanka przez chwilę stała zaczerwieniona jak nawpół dojrzała wiśnia. To dziecko, które w swej miłości czerpało potrzebną siłę do walki z Dyanną, walki energicznej a stanowczej, dziecko, którego nic nie mogło ugiąć ani złamać, nie umiało odpowiedzieć Gontranowi bez widocznego pomięszania:
— Ależ tak, bezwątpienia, pan de Simense należy do moich przyjaciół... dla czegóż miałoby być inaczej?.... To dzielny młodzieniec ten pan Raul i zapewniam cię, że nasz ojciec lubi go bardzo....
Dziewczęta, strzeżcie się wzruszenia, które was ogarnia, kiedy posłyszycie wymówione głośno jakieś imię, które wy szepczecie sobie same często.
Strzeżcie się rumieńca, który was zdradza.
Strzeżcie się westchnienia, które was wydaje.
Zdaje wam się, że tajemnica wasza ukrytą jest dobrze w najgłębszej tajni waszego serduszka, a przez ten czas, kiedy wy nad nią czuwacie, nad nią z całych sił waszej czujności i zapału, ona już uleciała mimo waszej woli i każdy naokół was zna ją i komentuje.
Pomięszanie Blanki było promieniem światła dla Gontrana.
— A! a! — pomyślał, — jak się zdaje wiatr miłosny. No proszę, nie spodziewałem się! Zresztą to prawdopodobnie niewinne jakieś dzieciństwo i gdyby się okazało nieodzownem odwrócić ten wiatr, z pewnością nie potrzebowałbym zbyt wielkiego trudu.
Potem ozwał się głośno:
— Uznaję moją winę i postaram się o naprawienie jej jutro zaraz. Pojadę jutro odwiedzić Marcelego Labardès i Raula i jeśli zechcesz tylko, mogę ich przywieść z sobą na obiad.
— Ol mój bracie, — zawołała żywo Blanka, z pewnym rodzajem przerażenia, — o! mój bracie, nie czyń tego.
— Nie trzeba przywozić tych panów? — spytał Gontran zdziwiony niezmiernie, — sądzę, że nie dobrze zrozumiałem chyba.
— Nie, nie trzeba.
— A z jakiego powodu, czy z czyjego powodu?
— Z powodu Dyanny, — odpowiedziała młoda dziewczyna pod wpływem pierwszego wrażenia.
— Co to ma znaczyć? Czyżby Dyanna miała być nieprzyjaciółką twoich przyjaciół?
— Ona nienawidzi pana de Simense.
— Czyś tego pewną?
— Niestety aż nazbyt pewną!... i więcej jeszcze... Dyanna, która tak mnie kochała.... Dyanna, która miała dla mnie serce siostry i matki zarazem.... Dyanna teraz odbiera mi swe uczucie.
Gontran dziwił się, zdumiewał coraz więcej.
— Ależ to niepodobna! — zawołał, myśląc o okropnej tajemnicy, której się dowiedział, — tak, to niepodobna!... — powtórzył.
— A jednak to smutna prawda.
— Dla czegóżby Dyanna miała cię przestać kochać?...
— Z jego powodu, — wyszeptała Blanka, spuszczając głowę i rumieniąc się ponownie.
— Jeśli chcesz, abym cię zrozumiał, nie mów tak tajemniczo. Jego powiadasz. Przypuszczam, że ten on ma jakieś imię.
— Pana Raula.
— Rozumiem cokolwiek lepiej, ale jeszcze nie zupełnie, jednakże....
Blanka pociągnięta jakąś mimowolną i nieusprawiedliwioną chęcią zwierzeń, zarzuciła na szyję wicehrabiego ręce i ukrywszy twarz na jego piersi, wyszeptała:
— Mój bracie, mój kochany Gontranie, ty mnie kochasz, jestem tego pewną... Będę mieć zaufanie do ciebie... nic przed tobą nie ukryję... Ty mnie poprzesz... ty mnie będziesz bronił... ty się mną będziesz opiekował....
Gontran mimowolnie poczuł się do łez wzruszonym.
Ta nienawiść, której przyzywał, nie tylko nie nadchodziła, ale oddalała się odeń coraz więcej.
Jak tu nienawidzieć to dziecko, takie urocze i tak serdeczne?... Czy to jej wina, że urodzenie było wynikiem nieszczęścia i zbrodni?
Blanka poczęła pobieżną opowieść niektórych nam już znanych faktów, wyznała mu głęboką a niewinną swą miłość dla Raula i opowiedziała o nieubłaganym nienawistnym oporze, który stawiała Dyanna tej miłości.
Zakończyła zaś tym okrzykiem.
— Nie, nie mogę w to uwierzyć, aby ojca naszego rozum miał odbiedz na zawsze, jak ty sam to utrzymywałeś przed godziną... gdyby jednak to nie — naprawione nieszczęście miało dotknąć nas wszystkich, wtedy ty, mój bracie, zostałbyś głową naszej rodziny... Ty wówczas miałbyś litość nad. biedną Blanką i nie stanąłbyś po stronie Dyanny, nie połączyłbyś się z nią, aby mnie przywieść do rozpaczy.... Wszakże mi to przyrzekasz... nieprawdaż, Gontranie?
Wicehrabia, podczas opowiadania Blanki miał czas zabezpieczyć się przeciw samemu sobie i przeciw niespodziankom tego mimowolnego wzruszenia, które go ogarnęło.
Rozumiał, do jakiego stopnia byłoby nieostrożnem krępować się jakąśkolwiek obietnicą nieopatrzną, której później nie chciałby może lub nie mógł dotrzymać.
— Moje kochane dziecko, — odpowiedział, — masz słuszność licząc na to, że cię kocham i szczerze martwi mnie twój smutek... Ale cóż mogę ci po wiedzieć, jakąż wolno mi dać ci nadzieję?... Gdybym rzeczywiście miał zostać głową rodziny, miałbym do spełnienia w tym charakterze obowiązki, a nie wiem jeszcze, czego obowiązki te wymagałyby po mnie i czy dałyby się pogodzić ze spełnieniem twych życzeń.
Blanka puściła rękę brata, którą trzymała dotąd w swoich i cofnęła się zasmucona i milcząca.
— Co ci jest? — spytał ją Gontran.
— O! widzę dobrze, że i ty opuszczasz mnie, mój bracie....
— Mylisz się. Tylko, że widzisz, rzeczy, o których mi mówiłaś, zbyt są poważne, aby podobna było wiązać się lekkomyślnie wobec ciebie jakiemś przyrzeczeniem....
— Niech i tak bidzie, — odpowiedziała dziewczyna z tym błyskiem stanowczości, który już nieraz zdarzyło nam się w niej spostrzedz... — niech i tak będzie!... liczyć więc będę tylko na siebie samą... a chociaż jestem słabą, wiem, że w tym razie mieć będę dość siły!
I wyrzekłszy te słowa, opuściła salon z miną obrażonej monarchini.
— Dziwne dziecko!... — powiedział sobie Gontran sam pozostawszy, — jakaż niespodziana godność w jej zachowaniu!.»..jaka stanowczość błysnęła w tych oczach błękitnych i tak słodkich!... A więc tak, wolę ją widzieć taką, niż błagającą i ufną jak przed chwilą... To pewna, że jej wybaczam, iż jest niewinną współuczestniczką tej niezmiernej krzywdy, której dopuszczono się na mnie, tego nikczemnego wydzierstwa, którego chcą mnie uczynić ofiarą!... to pewna, że nie uczynię jej nic złego, jeśli to będzie możliwem tylko... ale któż mi dowiedzie, że nie nadejdzie dzień, w którym znaglonym będę poświęcić ją ku uprawnionej obronie własnej?... Kto mi dowiedzie, że biedne dziecko nie zostanie zasypanem gruzami budowy, której nie lękało się wznieść śmiałe i zbrodnicze szaleństwo na swoją korzyść a moją szkodę?... Jeśli tak stać się musi, przynajmniej nie będzie mogła mnie obwiniać, żem ją łudził fałszywem udawaniem braterskiej serdeczności i nieszczeremi obietnicami po to, by ją zdradzić następnie!...
Tak sformułowawszy swe uwagi, Gontran począł łamać sobie głowę nad tajemniczemi powodami, które czyniły z Dyanny zażartego wroga i przeciwnika związku Blanki z Raulem, związku tak doskonale odpowiedniego, który winienby był jak się zdało, urzeczywistnić wszystkie jej marzenia, zadowolnić wszystkie macierzyńskie nadzieje....
Wiemy już, że nie mógł znaleźć rozwiązania tego problematu.
— Morałem tego wszystkiego, — rzekł sobie wreszcie, — jest zasada: każdy dla siebie.
I dokończył niewydaną dotąd waryantą:
A dyabeł za wszystkich!...


XVI.
BRAT I SIOSTRA.

Gontran, stojąc w jednem z okien salonu, wychodzącego na pałacowy dziedziniec, widział jak Jerzy Herbert siadał do powozu, ujął lejce a następnie oddalił się szybkim kłusem.
— No, — rzekł sobie, — jak mi się zdaje, nadeszła teraz chwila rozpoczęcia kampanii i porobienia pierwszych nieprzyjacielskich kroków....
Natychmiast też skierował się ku apartamentowi ojca i wszedł też do biblioteki.
Generał rozciągnięty w wielkim swym fotelu w nawpół leżącej pozie, z bezczynnie spoczywającemi rękoma, miał głowę w tył przechyloną, wzrok utkwiony gdzie bez wszelkiego wyrazu a usta jego zachowywały ten blady, nieustający uśmiech, właściwy starcom, dotkniętym zniedołężnieniem władz umysłowych.
Dyanna, siedząca obok niego z czołem pochylonem, pracowała nad jakąś robotą, oddawna rozpoczętą, która nie postępowała ani trochę prędzej jak haft Pendofy.
Spostrzegłszy wchodzącego, otarła coprzędzej oczy, aby ukryć przed nim łzy, które zawisły na długich jej rzęsach.
— Dzień dobry, ojcze... — rzekł Gontran, zbliżając się do starca.
Generał nie odpowiedział mu i nie zdawał się bynajmniej spostrzegać jego obecności.
— Kochana Dyanno, — podjął młody człowiek, — zdaje mi się, że nie myliłem się bardzo przed chwilą przy śniadaniu wyrażając opinię, która cię zgorszyła tak bardzo, w przedmiocie....
Przerwane zdanie Gontrana uzupełnionem zostało spojrzeniem, wskazującem pana de Presles.
— Czy po to tu przyszedłeś, aby mi to powiedzieć? — ozwała się pani Herbert.
— Nie, bezwątpienia.
— Cóż zatem chcesz odemnie?
— Mam z tobą do pomówienia....
— Słucham więc....
— Nasza rozmowa musi być długą i nie może wobec ojca, jakkolwiekbądź nas rozumieć.
— Dla czego?
— Ponieważ to nie wydaje mi się właściwem.
— W takim razie odłóżmy rozmowę na czas inny.
— Z kolei zapytam cię ja: dla czego?
— Nie chciałabym pozostawiać ojca samego.
— Zawoła, służącego, to cię zastąpi.
— Niemam zwyczaju pozostawiania ojca staraniom lokai.
— Ba!... raz nie jest zwyczajem, a zresztą nie zauważy on nawet twej nieobecności....
— Mało mię to obchodzi!
— Owszem, obchodzi cię bardzo... z różnych powodów rozmowa, której żądam, nie cierpi zwłoki.
— Czy tu chodzi o rzeczy ważne?
— Chodzi o rzeczy więcej niż ważne, a rzeczy te, powiedziałem ci to już przy stole i powtarzam teraz, obchodzą nie tylko mnie, ale nas wszystkich.
— Jak to! — zawołała Dyanna nieco zmięszana, — może to obchodzi ojca i Blankę?...
— Tak, — odpowiedział Gontran, — ojca i Blankę i ciebie i twego męża....
— Zdaje mi się, żeś mówił o dobrej wiadomości.
— Dobrej dla mnie, bezwątpienia, ale mniej dobrej może dla innych.
— Gontranie, nie wiem, czy się bawisz moim niepokojem, ale zapewniam cię, że w twoich słowach i w wyrazie twej twarzy jest coś, co mnie zatrważa mimowolnie.
— Co dowodzi, że słuszność mają ci, co wierzą w przeczucia.
— Gontranie....
— Moja siostro?
— To co byłoby nieszczęściem dla ojca i Blanki nie mogłoby przecie być radością dla ciebie, nieprawdaż?...
— Po co te pytania, kochana Dyanno? Mam zamiar powiedzieć ci wszystko, a ty chcesz mię wysłuchać. Pod tym względem zgadzamy się całkowicie... spieszże więc zawołać służącego i przejdź się ze mną po parku, gdzie będziem mogli pogadać bez przeszkody, a przyrzekam ci, że nie wystawię twej ciekawości na długą próbę....
Pani Herbert zadzwoniła pospiesznie.
W chwilę później brat i siostra wchodzili w ciemną aleję kasztanową, która tak często służyła za ramy różnym scenom naszego opowiadania.

— Rozpocznę naprzód mówić o sobie... — począł Gontran. — Posłyszysz spowiedź szczerą, brutalną i odartą ze wszystkich sztuczek oratorskich, które mogłyby złagodzić potworności, dzięki bowiem dobrej pamięci, przypominam sobie jeden z niezliczonych wierszy nauczonych w dzieciństwie, który powiada:

„Niema takiego węża, ni takiego potwora,
Któregoby sztuka nie zdołała przyozdobić!...“

Dyanna nie mogła powstrzymać niecierpliwego ruchu.
— Te przypomnienia klasyczne wydają ci się zbyteczne, jak uważana, odsyłam je więc napowrót do kurzu przeszłości i bibliotek, a powracam do żywej teraźniejszości.... Ale bo mogłabyś zrozumieć, że bez lekkiego a usprawiedliwionego wahania nie przystępuje się do trudnej spowiedzi....
Po chwilce milczenia Gontran podjął dalej:
— Wówczas, kiedy to żądałem od twej uprzejmości zaproszenia dla pana de Polart, nie powiedziałem ci całkowitej prawdy w kwestyi mego stosunku z czcigodnym tym jegomością....
— Byłam tego pewną!...
— To czyni zaszczyt twej domyślności.... A natem między baronem a mną jest coś innego, jak prosty dług karciany....
— Domyślałam się tego.
— I miałaś najzupełniejszą słuszność, kochana moja siostro!...
— Ale cóż jest wreszcie, zobaczmy?
— Rewers....
— Któryś ty sfałszował?
— Nie zupełnie.... Rewers, o który chodzi, był prostym przekazem na jednego z bankierów tulońskich....
— A więc?...
— A więc, mój Boże, cóż chcesz?... człowiek nie jest doskonałością!.. Przekaz brzmiał na skromniutką sumkę pięciuset franków.... Zapomocą podskrobania i małego dodatku, zamieniłem tę sumę na inną, sto kroć większą.... Inaczej mówiąc, owe pięćset franków, stały się pięćdziesięciu tysiącami.
— Nieszczęśliwy!... ależ to fałszerstwo!
— A tak, — odpowiedział Gontran z spokojem, — w samej rzeczy tak nie inaczej nazywają panowie sędziowie ten rodzaj pracy kaligraficznej.
— I ty to zrobiłeś, ty, Gontranie! — zawołał Dyanna z bolesnem uniesieniem, — ty popełniłeś z zimną krwią i bez wahania taką nikczemność, taką podłość!...
— Połóżże tamę twemu oburzeniu, kochana moja siostro, — odparł Gontran, nie tracąc ani na chwilę drwiącej swej pewności, — poskrom swój gniew cnotliwy i pomnij na tę ewangieliczną maksymę: Niechaj ten, który jest, bez grzechu, pierwszy ciśnie kamieniem.
Dyannna popatrzyła na Gontrana przerażonym wzrokiem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... — wyszeptała.
— Co chcę powiedzieć? dowiesz się niebawem; na teraz chodzi tylko o mnie samego. Ciągnę dalej opowieść smutnej mojej odysei. Wiadomy przekaz na skutek okoliczności, w których szczegóły nie zdaje mi się potrzebnem wchodzić, znajduje się w rękach barona de Polart.
— I czy on wie, że przekaz ten jest dziełem fałszerza?...
— To mi cię podoba, czy wie! Ależ dla tego właśnie, że wie, rzecz jest tak groźną!... Gdyby nie to, ani bym pytał o to.
— I on odmawia oddania ci go?
— Oczywiście.
— Cóż chce z nim zrobić?
— O! naiwne pytanie! Co chce z nim zrobić? Chce mi go sprzedać i to jeszcze jak można najdrożej!
— Za ileż?
— Cokolwiek drożej niż jest wart, drobnostka!... ni mniej ni więcej tylko pięćdziesiąt tysięcy talarów.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów! — powtórzyła pani Herbert, nie mogąca uwierzyć w rzeczywistość posłyszanej sprawy.
— Tak, tyle, cyfra jest okrągła, a sumka przyjemna do podjęcia, zwłaszcza też dla kogoś, który w zamian nic nie dał. A! baron to człowiek bardzo zręczny i zapewniam cię, że zna się wybornie na interesach!...
— A gdybyś nie zapłacił?
Gontran wyjął z kieszeni mały tomik o brzegach różnokolorowych, szukał w nim przez chwilę, potem odpowiedział:
— Odpowiedź moja na twoje pytanie zapisana jest w kodeksie karnym... posłuchaj, nie długie to, a zajmujące. §. 3. artykuł 147.:
»Karani będą ciężkiemi robotowi wszyscy ci, którzy dopuścili się fałszerstwa dokumentów prywatnych lub publicznych, albo papierów handlowych lub bankowych przez podrobienie lub zmianę tekstu lub podpisu, etc
— A zatem pan baron Polart zamierza posłać mię na galery, utrzymuje, że to będzie niezmiernie wygodnie dla mnie, jako sąsiada Tulonu. Tak, kochana Dyanno, oto co zamierza zrobić zemną, jeśli bym nie zapłacił, ale bądź spokojna, ja zapłacę.
— Zapłacisz nieszczęsny!... i czemże?
— Poprostu pieniędzmi.
— Zkądże ich weźmiesz?
— Otóż pytanie, które mi sprawia prawdziwą przyjemność, pozwala mi ono przystąpić wprost do najbardziej zajmującej części naszej rozmowy. Pieniądze, o które chodzi, będą w mojej kieszeni, gdzie ich wprawdzie dotąd niema, ale gdzieby być winne i dokąd je ściągnąć potrafię.
Dyanna patrzyła na brata z trwogą i zadawala sobie pytanie, czy nie naszedł go jaki nagły napad szaleństwa.
— Alboż nie przypominasz, sobie, — rzekła mu, — że twoją część macierzyńskiej schedy przetrwoniłeś oddawna i że nie możesz się. niczego spodziewać ani żądać, aż dopiero po śmierci ojca?...
— I ja tak sądziłem do niedawna jeszcze; sądziłem tak wczoraj, ale dziś wiem, że jest inaczej.
— Cóż więc sądzisz?
— Powiem ci to natychmiast, ale idźmy koleją i zastanów się nadtem co mi odpowiesz.
— Czy sądzisz, że gdybym zwrócił się do ojca i opowiedział mu całą sprawę tak szczerze, jak ją opowiedziałem tobie, wybawiłby mię z kłopotu, w którym się znajduję?
— Nieszczęśliwy nasz ojciec nie jest w stanie ani cię wysłuchać, ani zrozumieć; a gdyby powróciły mu władze umysłu, gdyby dowiedział się o twojej zbrodni, być może, że zapłaciłby, aby uniknąć publicznej i rozgłośnej hańby, ale to pewna, że umarłby z rozpaczy, a ty byłbyś jego mordercą!
— A zatem jesteś zdania, że należy raczej uciec się do wszelkich sposobów, niż zadać mu cios tak okropny?
— O tak! z pewnością! do wszelkich sposobów.
— Jakimi niebądźby one były?
— Tak, jakimi niebądż.
— Nawet, gdyby jedynem wyjściem było samobójstwo?
— Jako chrześcianka odpowiem ci, że rozporządzać życiem, będzie nową zbrodnią; jako siostra czuję, jak mi serce na tę myśl pęka; jako córka wołam do ciebie, że niemasz prawa zabijania ojca!... Ale słuchaj Gontranie, gdyby zależało odemnie wyłącznie ocalenie cię... jeżeli wszystko, co posiadam, jest do statecznem, ofiaruję ci to: moje klejnoty, mój kredyt, hipotekę na moich dobrach.. bierz wszystko, wszystkiem rozporządzaj.
— Dziękuję ci, za te dobre chęci, moja siostro; wiem że są szczere, ale są iluzoryczne. Jesteś zamężną, nie możesz rozporządzać niczem bez woli męża.
— Będę go prosić o to zezwolenie i będę umiała je otrzymać.
— Odmówi ci go, zapewniam!.. A zresztą ja nie chcę uciekać się do niego.... Ale powtarzam ci raz jeszcze, uspokój się.... Moja sytuacya nie jest bez wyjścia i wyjdę też z niej szeroką i łatwą bramą, która otwiera się na oścież przedemną.
Gontran uśmiechał się, jakby mówił o rzeczach całkiem obojętnych niemal radosnych, kiedy tymczasem Dyanna raczej umarła niż żywa, czuła jak je, biło serce zdwojonym tętnem, w niejasnem jeszcze, a jednak aż nadto pewnem przewidywaniu jakiegoś okropnego, a nieoczekiwanego nieszczęścia.
Wicehrabia, jak się zdało, przypatrywał się z dziwnem zadowoleniem widocznej męczarni pani Herbert.
Milczał i uśmiechał się swobodniej niż kiedykolwiek, skręcając w zręcznych palcach papierosa....
— Mój bracie, — wyszeptała Dyanna drżącym głosem, — dlaczegóż przedłużać tę męczarnię, którą mi zadajesz?... Dla czego bez potrzeby skazywać mię na cierpienia?...
— Mógłbym spytać cię: zkąd to cierpienie?... — odpowiedział Gontran, — skoro zapewniam cię, że możesz być zupełnie spokojną! Czyż mi nie ufasz?
Dyanna podniosła oczy do nieba i wymówiła półgłosem z goryczą:
— Ufać jemu! o mój Boże!
Wicehrabia zapalił był już papierosa.
Po raz drugi wyciągnął z kieszeni tomik i znowu począł w nim szukać, mówiąc:
— Tutaj to właśnie znalazłem ów sposób. Bo to widzisz moja siostro, w kodeksie jest wszystko. To najcenniejsza książka ze wszystkich mi znanych i zalecam ci ją. Teraz posłuchaj mnie, odwołuję się ponownie do twej uwagi.
I Gontran odczytał głośno:
»Kodeks Napoleona, Rozdział II. Paragraf 489. Pełnoletni, który jest stale w stanie niedołęstwa umysłowego obłąkania lub szaleństwa, ma być wzięty w kuratelę chociażby nawet istniały przerwy jasne w tym, stanie
— Słyszysz kochana Dyanno: »chociażby nawet istniały przerwy w tym stanie
— Idę dalej.
»Artykuł 490. Każdemu krewnemu wolno zażądać rozciągnięcia kurateli nad swym krewnym
— Następują szczegóły procedury. A więc kochana moja Dyanno, czy rozumiesz.
Pani Herbert przesunęła obie ręce po czole ruchem bezwiednym, jak gdyby chciała oddalić jakąś myśl okropną, napastującą ją natrętnie.
— Nie, — odpowiedziała następnie z wyrazem zgrozy, — nie, nie rozumiem a raczej boję się zrozumieć.
— Widzę, że odgadujesz dobrze... Tak, to, to właśnie.... Ty i ja musimy bez zwłoki zażądać kurateli nad naszym ojcem, w charakterze najbliższych jego krewnych; kuratela ta zostanie przyznaną natychmiast, administracya majątku zdana w moje ręce, dozwoli mi uiścić się bezzwłocznie i bez wszelkich trudności ze zobowiązań moich wobec wymagającego wierzyciela, którego pilno mi jest pozbyć się nieskończenie... Widzisz więc, że wynaleziony przezemnie sposób godzi wszystko, bo ojciec, przypuściwszy nawet jakiś chwilowy powrót do przytomności, co jeszcze jest rzeczą wątpliwą wielce!... nie będzie przynajmniej nic wiedział o moich ostatnich szaleństwach.
Dyanna, podobna do posągu zdrętwienia, z oczyma rozwartemi szeroko, z drżącemi rękoma, pozwoliła mówić Gpntranowi, nieprzerywając mu nawet.
— A zatem, kochana Dyanno, — dodał, — co sądzisz o moim projekcie?...
— Gontranie, — spytała pani Herbert, głosem powolnym i głuchym, — czy to co mi mówisz, jest istotnie wyrazem twej myśli?... Czy rzeczywiście po wziąłeś ten zamiar, który tu rozwinąłeś teraz przedemną?
— Zabawne pytanie! Tak, z pewnością, powziąłem ten zamiar!...
— I liczyłeś na mnie, że ci dopomogę w urzeczywistnieniu go!
— Liczyłem na pewno na ciebie, kochana Dyanno i liczę jeszcze a mam powód liczyć.
— Gontranie.
— Co, moja siostro?
— Pytałeś mnie przed chwilę, co sądzę o twoim projekcie.... Dobrze więc, powiem ci, a równocześnie powiem ci, co myślę o tobie samym!... Ten projekt, do którego miałeś bezczelność żądać po mnie pomocy, jest godnym człowieka, który nigdy przed żadną nie cofnął się podłością, przed żadnym występkiem, przed takim nawet, który należy do sądów przysięgłych!... Oddawna już miałam dla ciebie pogardę, mój bracie, dziś wypieram się ciebie uroczyście, dziś cię nienawidzę! Czyńże odtąd co chcesz tylko! stań się czem możesz!... Wszystko byłabym ci wybaczyła... wszystko, prócz moralnego ojcobójstwa, które mi proponujesz.... Jesteś nikczemnikiem i twoje miejsce na: galerach.
Tym słowom Dyanny towarzyszył gest najwyższej pogardy. Odwróciła się od Gontrana i postąpiła parę kroków, by się oddalić.
Zaciśnięte usta Gontrana niestraciły ani na chwilę uśmiechu, twarz jego pozostała spokojną najzupełniej.... Błysk nienawiści tylko w spojrzeniu zdradzał to, co się działo w jego duszy.
Pozwolił Dyannie oddalić się, niezrobiwszy nic dla jej zatrzymania; ale gdy jeszcze była w obrębie głosu, wymówił donośnie te słowa:
— Masz słuszność, moja siostro i moje miejsce jest na galerach... ale jeśli tam pójdę, muszę pierwej się pomścić... Nie mnie jednego tutaj domaga się sąd przysięgłych!...
Dyanna zachwiała się, jakby ją ugodzono w serce. Zdawało się z początku, że chce iść dalej, potom mimowolnie zwolniła kroku, wreszcie zatrzymała, się, odwróciła głowę i spojrzała po za siebie.
Wzrok Gontrana utkwiony w nią, miał wyraz piekielnego tryumfu.
— I cóż! i cóż... powracasz? Sądziłem, że spiorunowany twoją pogardą, starty w proch twoją nienawiścią. winienbym tylko zniknąć z powierzchni ziemi wogóle, a z zamku w szczególności. Czyż bym się pomylił, moja siostro?...
Dyanna powróciła rzeczywiście, stanęła o kilka kroków od Gontrana i przebijała go na wskroś swem spojrzeniem ostrem, jak rozpalone żelazo, które zdawało się chcieć go przejrzeć do głębi.
— Gontranie, — rzekła, — żądam wytlómaczenia.
Wicehrabia przybrał minę szyderczego zdziwienia.
— Wytłómaczenia? — powtórzył, — ty kochana Dyanna?... i z jakiegoż to powodu, wielki Boże?...
— Z powodu słów, które wyrzekłeś.
Przez chwilę wicehrabia zdawał się namyślać.
— Wymówiłem kilka słów w ciągu ostatnich pięciu minut, — dodał następnie z pozorem najzupełniejszej dobroduszności. — Nie umiałbym odgadnąć, o które z tych słów w szczególności ci chodzi.
— Czy nie mówiłeś z zemście?... Czyś nie powiedział, że sąd przysięgłych domaga się nie tylko ciebie?
— Niezawodnie, powiedziałem to i nie myślę bynajmniej zaprzeczać.
— A więc wytłómacz się!... tego żądam!
— Czy uważasz, że nie dość jasnem było moje wyrażenie?...
— Chcę wiedzieć, jaka nowa nikczemność, jakie potworne oszczerstwo ukrywają tajemnicze twe słowa.
Nowa nikczemność?.... potworne oszczerstwo!. wielkie to słowa i ciężkie oskarżenia, moja siostro! — westchnął Gontran, który napawał się męczarnią Dyanny, jak się napawa tygrys ostatniemi drganiami ofiary, którą ma pochłonąć. — Obchodzisz się zemną gorzej, niżby się obszedł sędzia śledczy z oskarżonym, a wszystko to z powodu niewinnego żartu.
— Żartu!... — powtórzyła pani Herbert, która zaledwie mogła utrzymać się na nogach, — żartu!
— A tak, mój Boże!... nic innego. Zastanówże się cokolwiek, kochana Dyanno! Czyż, zdrowy rozum nie wykazuje, że w tym frazesie, który tuk zwrócił twoją uwagę, należy dopatrywać się tylko strony komicznej przesady? Któżby tutaj, mój Boże, w tym zamku, przybytku wszystkich cnót rodzinnych, mógł mieć coś do czynienia ze sprawiedliwością? Przecież niezawodnie nie zacny mój ojciec, honor wcielony, wcielona prawość rycerska!... Nie ty, najlepsza ze wszystkich córek, najdoskonalsza z sióstr, najwzorowsza z żon! toć nie Blanka, to dziecko. Nakoniec, przecie nie Jerzy, którego tu tylko nawiasem wspominam i którego przecież o nic podejrzywać nie można!... Widzisz więc dobrze, że mam prawo nie pojmować, o co ci chodzi i dla czego czynisz mi takie zarzuty.
Dyanna słuchała z głową schyloną i oczyma utkwionemi w pęki stokrotek, u nóg jej rosnących.
Gontran mówił tak swobodnie, tak naturalnie, tonem tak prostym i tak pełnym przeświadczenia, że pani Herbert na chwilę dala się wywieść w pole tej komedyi, którą odegrał z pierwszorzędnem mistrzowstwem.
Już poczynała wierzyć, że zaniepokoiła się bezpotrzebnie i acz dotkliwym był ból, który jej zadały cynizm i nikczemność brata, doznała na chwilę dziwnej ulgi.
Nagle przecież podniosła głowę i wzrok jej spotkał się z oczyma Gontrąna, a wyraz tych oczu w jednej chwili odsłonił przed nią całą prawdę.
Zadrżała nagle, jakby jej noga nastąpiła na oślizgłe ciało gadu i Zawołała:
— Kłamiesz!... mówię ci, że kłamiesz!...
Gontran począł się śmiać.
— Chwałaż Bogu! — rzekł następnie, — otóż to mi prosto i bez ogródek. Lubię ja takie słowa, co to idą prosto do celu!... wobec nich przynajmniej wszelka dwuznaczność jest niemożliwą!...
— Gontranie, czy ty mnie chcesz zabić doraźnie?
— Niech Bóg broni!
— Zaprzestań więc tej męczarni, zaprzestań te go brania na tortury! Co wiesz?...
— Naprawdę więc jest coś takiego?
— Gontranie, na miłość boską, co ty wiesz?... Gontranie, miej litość, powiedz.
Gontran długiem, nieujętem spojrzeniem ogarnął klęczącą niemal u nóg jego siostrę.
Po raz trzeci wyjął z kieszeni książeczkę o czerwonych, białych i błękitnych brzegach.
Po raz trzeci począł przewracać jej karty z wyrachowaną wszakże powolnością w każdym ruchu, byle tylko przewlec jak najdłużej bolesną męczarnię Dyanny, a wreszcie rzekł:
— Co ja wiem?... Ot, mój Boże, nie więcej nad to, że istnieje w kodeksie karnym artykulik tak brzmiący: Sekcya VI. Paragraf 1. Artykuł 345. Winni uprowadzenia, zatajenia lub porzucenia dziecka, podstawienia dziecka innemu, albo podsunięcia dziecka, kobiecie, która nie zległa... — Gontran zatrzymał się, kładąc nacisk w sposób charakterystyczny na ostatnią część zdania: albo podsunięcie dziecka kobiecie, która nie zległa....
Popatrzył w oczy Dyannie, która w tej chwili więcej podobną była do umarłej niż do żywej i dokończył czytanego artykułu mówiąc:
»Karani będą ścieleni więzieniem
Potem dodał:
— A ścisłe więzienie, moja kochana Dyanno, może tego nie wiesz, stanowi wraz z karą śmierci, cięźkiemi robotami i deportacyją to, co się w języku sądowem zwie karą poniżającą i hańbiącą.
Dyannie zdało się, że w tej chwili otoczyły ją wielkie ogniste kola z szaloną szybkością, potem zdało jej się, że przed jej oczyma zawisła purpurowa zasłona, potem widziała tylko noc głęboką zasianą miriadami iskier.
Czuła, że jej serce bić przestaje....
Pojęła, że upadnie zemdlona, może martwa...
Ale z tą heroiczną odwagą, do której tylko matki są zdolne przeciw obalającej je słabości i z tej niemożliwej walki wyszła zwycięzko....
Podniosła się z uśmiechem, który dłuto wielkiego artysty daremnie usiłowałoby odtworzyć w marmurze i spytała, rzucając na Gontrana spojrzenie płomienne nieufnością i pogardą:
— Cóż więc znaczy to wszystko i jakiż związek według ciebie istnieje pomiędzy groźbami tej książki, a członkami naszej rodziny? Może nie łatwo ci przyjdzie to wytłómaczyć!...
— Więc nie rozumiesz tego, moja kochana siostro?
— Nie, rzeczywiście.
— Do licha, wiesz ty, żeś ty silna, daleko silniejsza, niż przypuszczałem.
— Ponieważ niemam daru odgadywania zagadek?
— O my wiemy oboje, co ja chcę powiedzieć!... ale skoro chcesz koniecznie, mogę postawić, wedle ulubionego wyrażenia pana Polart kropkę nad i... A więc kochana Dyanno, a zauważ, że jestem tak delikatny, że tłumię głos, dając ci żądane wyjaśnienia, artykuł kodeksu karnego, który ci odczytałem przed chwilą, obchodzi wielce zblizka naszą rodzinę, ponieważ trzej jej członkowie wykroczyli przeciw temu artykułowi przez usunięcie dziecka z jednej strony, a przez podsunięcie go kobiecie, która wcale nie zległa, z drugiej strony!... Owoż ci trzej winni nazywają się, generał hrabia de Presles, pani hrabina de Presles, żona jego i panna Dyanna de Presles, ich córka... Jakże, czy teraz wyrażam się dość jasno?...
— Gontranie, — wyszeptała pani Herbert nie przytomna, — Gontranie, co ty śmiesz mówić?
— Ależ najczystszą prawdę, jak sądzę!... Śmiem mówić i będę śmiał dowieść w potrzebie, że Blanka nie jest bynajmniej twoją siostrą, z tej prostej przyczyny, że jest twoją córką.
— Milcz mój bracie... na miłość boską, milcz! — przerwała Dyanna głosem gasnącym. — Zwiedziono cię, albo ty mię chcesz zwodzić.... Wszystko co mówisz, jest fałszem.... Wszystko co mówisz, jest wprost niemożliwe.... Dla Blanki mam serce matki, ale przysięgam ci, że Blanka jest moją siostrą.
Wicehrabia wzruszył ramionami litośnie.
— Biedna moja Dyanno, — rzekł następnie, — daj pokój tym bezpotrzebnym zaprzeczeniom, przypomnij sobie noc 10-go Maja 1830 roku! przypomnij sobie przedewszystkiem, że istnieją zeznania dokładne, napisane twoją ręką i zaopatrzone twoim podpisem! Papier co je zawiera, mam tu, na mojej piersi, a ton z pewnością nie jest sfałszowany!
Z ust Dyanny wyrwał się głuchy okrzyk. Chwyciła się obu rękami za serce, które szarpał ból dojmujący, potem upadła na wznak, bezprzytomna, jak rażona gromem.
— I ten wypadek był przewidziany! — mruknął Gontran, wyjmując z kieszeni flakonik soli angielskich nadzwyczaj silnych i przykładając go do nozdrzy siostry — byłem pewnym zemdlenia i zaopatrzyłem się w antydot... Wszystko idzie dobrze! Za kilka minut kochana moja siostra przyjdzie do siebie, a wtedy porozumiemy się najwyborniej...
Gontran się nie omylił.
Po upływie kilka minut, zmiana w rysach Dyanny okazała, że nieszczęśliwa kobieta powraca zarazem do życia i do poczucia rzeczywistości.
Otwarła oczy a wzrok jej, co padł na brata, wyrażał przestrach, niemal zgrozę.
— Kochana Dyanno, — powiedział Gontran, ujmując ją za ręce mimo jej oporu, aby jej pomódz podnieść się, — byłbym niezmiernie zmartwiony, gdybym zobaczył, że między nas zakrada się jakieś nieporozumienie w chwili, kiedy ja ożywiony jestem jak najlepszemi i najżyczliwszemi względem ciebie chęciami.... Cóż u licha! brat i siostra nie mogą przecież zostać dla siebie śmiertelnymi wrogami z powodu dzieciństwa.... Dzieciństwa!... pyszne słowo... nieprawdaż?... Proponuję ci więc powstrzymać się obustronnie od wszelkich rekryminacyj i pomówić spokojnie o naszych wspólnych interesach, jak to winniby uczynić dobrzy przyjaciele....
Dyanna, podtrzymywana przez Gontrana, usiadła na ławeczce darniowej; chciała mówić, ale głos jej zamierał w gardle.
— Jesteś bardzo wzruszona i pomieszana, widzę to... — ciągnął wicehrabia, — ale uspokój się... nic przecie nie nagli... zwolna przyjdziesz do siebie.... a nawet, jeśli ci to dogodniej, odłóżmy na jutro dalszy ciąg naszej dzisiejszej rozmowy....
Pani Herbert wstrząsnęła głową przecząco.
— Wolisz skończyć zaraz, — mówił Gontran; — masz zupełną słuszność.... Nic lepszego nad jasną sytuacyę... przynajmniej wie człowiek czego się trzymać i unika się przykrej niepewności.... Poddaję się więc twojemu żądaniu... skoro uznasz za stosowne podjąć na nowo rozmowę, możemy do niej powrócić... i bądź przekonana, kochana Dyanno, że cię będę oszczędzał, ile tylko można.... Ku mej wielkiej przykrości, przed chwilą zmuszony byłem mówić cokolwiek bez ogródek, ale ty okazałaś się tak surową dla mnie, że potrzebnem mi się wydało dowieść ci, jak bardzo wyrozumienie dla innych jest potrzebne tym, którzy mają sami ciężki błąd w własnej przeszłości.
Twarz Dyanny oblał gorący rumieniec.
— Skoro znasz smutną tajemnicę mego życia, — wyszeptała, — wiesz dobrze, żem nie była winną!
— Wiem dobrze, że w twojem opowiadaniu nocy 10-go maja 1830 roku przedstawiasz siebie, jako nieszczęśliwą ofiarę zbrodni, której nie byłaś spólniczką i której sprawcy nie znałaś wcale.... Ten sposób tłómaczenia rzeczy nie jest ani zbyt nowym, ani zbyt prawdopodobnym... ale jest wygodny. Takie zadzierżgnięcie posłużyło już do budowy nie jednej powieści i niejednego dramatu... Bola ofiary, to taka wdzięczna rola, bo budzi zajęcie i sypatyę niezawodną.
— A zatem, — zawołała pani Herbert, — ty nie wierzysz w moją niewinność, ty, brat mój?...
— Ja, moja kochana Dyanno, jestem, jak wiesz, cokolwiek scepytyczny, ale zapewniam cię, że uwierzę we wszystko, w co zechcesz żebym wierzył.... Tylko, mówiąc między nami, wielkie szczęście, że Jerzy nie dostał nigdy do rąk tego listu, który byłaś tak nie ostrożną, żeś pisała do niego... Gdyby list ten był go doszedł, bądź pewną, że dziś więcej niż kiedykolwiek byłabyś panią de Presles!... A! ten biedny Jerzy!
Pani Herbert schyliła głowę wobec tej nowej obelgi, która ją dotykała w najdrażliwszą strunę serca.
— Gontranie, — rzekła po chwili milczenia, — jakim sposobem ten list przeklęty wpadł w twoje ręce?
— To już, kochana Dyanno jest tajemnicą, która wyłącznie do mnie należy....
— A którą ja odgaduję, — ciągnęła pani Herbert, — ale czego zrozumieć nie jestem wstanie, to zuchwalstwa świętokradzkiego twojej ręki, która się nie wahała rozedrzeć bez wyrzutu sumienia kopertę z nakreślonym jednym z tych zakazów, których człowiek honoru nie przestępuje nigdy!... Czyż cień matki naszej nie stanął przed tobą, by cię powstrzymać?...
Z kolei Gontran zadrżał widząc, że siostra była tak dobrze poinformowaną o szczególe, który jak sądził, jemu samemu był tylko wiadomy...
Jednakże odpowiedział z zupełną pewnością siebie:
— Nie, kochana Dyanno, żaden cień nie stanął przedemną... Przekroczyłem bez skrupułu i bez trwogi ostatnią wolę zmarłej i radzę ci, abyś mi nie mówiła nic o tem, co czynią ludzie honoru.... mnie, który już honoru nie mam.
— To prawda.... — wymówiła pani Herbert, — zapomniałam....
— W przyszłości więc nie zapominaj!...
Dyanna złożyła ręce i usta jej wymówiły kilka słów niedosłyszanych.
— Ale odłóżmy nabok te bezpotrzebne dyskusye, — mówił dalej wicehrabia, — a powróćmy do rzeczy daleko ważniejszej, która nas musi zajmować oboje.... Fakt, prawdziwy czy fałszywy, nocy 10-go maja 1830 roku, dla mnie jest zajmującym z punktu widzenia swego rezultatu. Pozostawmy zatem fakt, a mówmy o rezultacie o ile można najjaśniej, mówmy o urodzeniu się twej córki....
Pierś Dyanny wzniosła się, a z ust wybiegło długie westchnienie.
— Tłómaczę sobie teraz doskonale, — ciągnął Gontran — i ową podróż do Paryża, która mi się wydawała tak niezrozumiałą i smutek całej rodziny i nasze życie odosobnione w starym pałacu na ulicy Chaillot i przedewszystkiem moje wygnanie do bastylii pana Génin.... Trzeba było bądź co bądź wydalić mnie na czas niejaki z ojcowskiego domu, aby otoczyć wieczną dla mnie tajemnicą rzeczy, które miały zajść w tym domu.
Krótko mówiąc, dzień twojego rozwiązania zbliżał się... Blanka miała wejść w życie utajoną furteczką....
Wybacz mi, że tak zatrzymuję się nad szczegółami, które dla ciebie są przykre, ale zdaje mi się nieodzownem przywiedzenie ci na myśl tych wspomnień...
Chodziło o dwie rzeczy, jednako ważne w oczach naszych rodziców....
Trzeba było naprzód zabezpieczyć twój honor i uchronić cię od kompromitacyi, choćby samem tylko podejrzeniem....
Trzeba było następnie pokierować wypadkami w ten sposób, aby Blanki nie dotknęło poniżenie, które ciąży na dzieciach nieprawych i aby mogła wzrastać i żyć obok ciebie, szczęśliwa i piękna jak ty, jak ty bogata....
Mój ojciec nie wahał się ani chwili... z zadziwiającą zręcznością przysposobił wszystko naprzód.... Brzemienność udana mej matki zdała się dochodzić do kresu.... Blanka przyszła na świat, została wpisana w rejestra stanu cywilnego jako prawa córka generała hrabiego de Presles i jego żony.
Zatajenie dziecka, podstawienie dziecka kobiecie, która nie zległa spełniło się!...
Zbrodnia została dokonaną!...
— Zbrodnia! — zawołała Dyanna drżąca. — Gontranie, co ty śmiesz mówić?...
— To kodeks karny tak mówi, moja kochana siostro, a nie ja.... Mój ojciec spełniał zbrodnię tak samo, a nie mniej karaną jak fałszerstwo... a wspólniczkami tej zbrodni byłyście wy obie z matką!.. Czy rozumiesz teraz, że nie miałaś prawa mówić mi o mojej bezcześci i wołać: galery domagają się ciebie! Jestem winnym bezwątpienia, ale ani trochę więcej jak ojciec mój, jak ty sama...
— Czy możesz porównywać twoje postępowanie z naszem? — spytała pani Herbert z oburzeniem.
— Dlaczegóżby nie?
— Jakaż różnica jednak między naszym postępkiem a twoim?...
— Wyznaję, że nie mogę dopatrzeć tej różnicy.
— Nikczemne pobudki kierowały twoimi czynami.... My byliśmy posłuszni najszlachetniejszym uczuciem.
— Prawo nie uznaje zupełnie tych subtelnych rozróżnień!...
— A któż ci mówi o prawie? tu chodzi o honor.
— Bądźże ostrożną moja Dyano, — odparł Gontran, ze śmiechem, — bo jeśli nie zatrzymasz się na tej niebezpiecznej pochyłości, za chwilę gotować mi przytoczyć i sparafrazować jeden z najsławniejszych i najobrzydliwszych wierszy Woltera:
„Zbrodnia stanowi hańbę, a nie rusztowanie.“
Jeatżeś pewna zresztą, moja kochana Dyanno, zupełnej szlachetności uczuć, o których mi mówiłaś przed chwilą?...
— Jestem pewną przynajmniej, że przewidziany czy nie przez prawa czyn, który z taką goryczą wyrzucasz memu biednemu ojcu, nie przynosił krzywdy nikomu.
— A! tak sądzisz? — zawołał Gontran z ironią.
— Czyż się mylę?
— Tak, moja siostro, mylisz się!... ten czyn tak szlachetny i tak wspaniałomyślny był poprostu bezwstydną kradzieżą!...
— Kradzieżą! — powtórzyła pani Herbert pomięszana.
— Tak, moja biedna Dyanno, kradzieżą; mnie to okradano!
— Ciebie! Gontranie?... Nie wierzę ci!... nie, nie, to niepodobna.
— A! mój Boże, wiem ja od dawna, że kobiety znają się zupełnie na interesach.... To też niemam zamiaru oskarżać ciebie, ale oskarżam ojca, który wiedział przecie dobrze, że mię odziera.... Kwestya to jest niesłychanej prostoty... przedłożę ją tobie, a sama osądzisz.... Przed urodzeniem Blanki było nas tylko dwoje dzieci.. majątek matki dochodził do miliona pięciukroć stotysięcy franków.... Po śmierci matki mojej, majątek ten miał być podzielony między nas dwoje w równych częściach. Blanka przyszła zająć miejsce trzeciego dziecka i domagać się zarazem trzejciej części macierzyńskiego spadku. Czy to jasne? Mój ojciec posiada trzy miliony. Gdyby po jego śmierci rzeczy pozostały w tym samym stanie, w którym się znajdują, a z pewnością pozostałyby bez cudownego przypadku, który mi odsłonił wszystko, Blanka zabrałaby jeden z tych trzech milionów. Zatem twoją córka ukradła mi w przeszłości dwakroć pięćdziesiąt tysięcy, a w przyszłości byłaby mi ukradła pół miliona. Co ty mówisz moja kochana Dyanno?
Pani Herbert zdawała się osłupiałą ze zdumienia i przerażenia. W którą bądź stronę zwróciła oczy, w przeszłość, obecność, czy przyszłość, nie widziała nic dokoła siebie, prócz przepaści.
— Czy zrozumiałaś? — zapytał wicehrabia po chwili.
Dyanna skłoniła głową.
— I co myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę — wymówiła półgłosem nieszczęśliwa kobieta, — myślę, że jestem zgubioną.
— A więc nie, — odpowiedział Gontran, — nie, nie jesteś zgubioną i nie życzę sobie nic więcej, nad możność pracowania nad twem ocaleniem... co niech ci dowiedzie, że niemam najmniejszego żalu i że jestem najlepszym w świecie chłopcem, mimo niektórych lekkomyślności, napiętnowanych przed dziesięciu minutami przez ciebie z brakiem wyrozumienia, którego z wszelką pewnością żałujesz w tej chwili.
— Ocalić mnie? — powtórzyła Dyanna. — Alboż to możliwe jeszcze?
— Tak, to możliwe, chyba... że ty sama temu przeszkodzisz.
— A Blanka?
— Blanka może być spokojną, niemam, u licha, najmniejszego powodu mścić się na tem dziecku.... Gratowanie na całej linii, a ja bez zaprzeczenia zasłużę sobie na srebrny medal, jak tulońscy marynarze lub benierzy w Biarritz.
— A więc Blanka zostałaby?...
— Córką mego ojca i siostrą mojej siostry... — przerwał wicehrabia.
— A! jeśli to uczynisz Gontranie, — zawołała Dyanna z zapałem, — całować będę twe ręce... padnę ci do kolan!...
— Więc nie uważasz już w tej chwili, że moje miejsce jest na galerach — spytał wicehrabia z uśmiechem. — Co to jest jednak wybierać się na wojnę, nie będąc dostatecznie opancerzonym! Widzisz teraz aż nadto dobrze, że twój pancerz miał jedną skazę! Wracajmy do rzeczy. Pojmujesz teraz doskonale, nieprawdaż, że abym mógł urzeczywistnić moje dobre zamiary względem ciebie i twojej córki, trzeba, abym sam stanął na stałym gruncie i po za obrębem tych katastrof, które artykuł 147 kodeksu karnego zawiesił nad moją głową, jak miecz Damoklesa. W tych warunkach tylko mogę cię ustrzedz od następstw artykułu 345 tegoż kodeksu....
— Tak, tak... rozumiem... rozumiem....
— Spodziewałem się tego po twoim rozumie. A więc przyrzekasz mi, że mię będziesz popierać?
— Przyrzekam ci to.
— Zobowiązujesz się względem mnie do absolutnego biernego posłuszeństwa, bez zastrzeżeń, bez granic?
— Przyrzekam, przyrzekam, po stokroć przyrzekam!
— Bez wzglądu na to, jakich rzeczy mógłbym zażądać od ciebie?
— Bez względu na to, jakich rzeczy żądać po mnie będziesz, będę ci posłuszną, przysięgam ci.
— A zatem ułożonem już jest, że bezzwłocznie zażądamy oboje kurateli nad ojcem.
Nerwowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem Dyanny.
— O! tylko nie to, Gontranie, — wyszeptała, — tylko nie to.
Wicehrabia poruszył się niecierpliwie i zawołał:
— Więc nie pojmujesz jeszcze, że ta kuratela jest jedyną deską zbawienia, której użyć mogę, nie poświęcając interesom moim twej córki i ciebie!
— Pojmuję to, rozumiem, niestety! Gontranie; ale pomyśl nad tem dobrze, że to znaczy może zabić ojca!...
— A czy sądzisz, że zmuszając mnie do wywiedzenia na jaw nieprawego urodzenia Blanki w celu rewindykowania części macierzystego mego spadku, który mi ona zabrała, czy sądzisz, że jeśli sprawiedliwość powlecze ojca mego przed trybunały a wraz z nim ciebie, by was zapytać o zdanie sprawy z przeszłości, czy sądzisz, że śmierć jego byłaby mniej pewną? A jednak trzeba koniecznie zdecydować się zaraz na jedną z tych dwóch dróg, moja siostro.. trzeba koniecznie! Bo ja nie chcę pójść na galery! Zdruzgoczę dom de Presles’ôw, pomyśl nad tem, jeśli nie będę mógł uniknąć tego i poświęcę was wszystkich, tak jest, was wszystkich, jeśli poświęcenie to stanie mi się koniecznością!... Pomyślże o twojej córce, moja siostro... pomyśl o twoim mężu, któregoby grom taki zabił i nie wahaj się dłużej, skoro wahanie się z twej strony stać się może więcej niż szaleństwem, bo zbrodnią!
Po kilku chwilach milczenia, Gontran dodał:
— Cóż więc, czy zrobisz to, co chcę byś zrobiła?
Dyanna padła na kolana. Wzniosła w niebo obie ręce i wyszeptała raczej sercem niż usty.
— O! mój ojcze... co chciałeś mnie niegdyś ocalić... ty, którego ja dziś mam zdradzić, odstąpić, zaprzedać... mój biedny ojcze, przebacz mi....
Potem podniosła się i odpowiedziała.
— Zrobię, co chcesz abym uczyniła....
— I co ci przyniosę do podpisania, podpiszesz?
— Podpiszę....
— Dobrze.... Co zaś do sumy dwóchkroć pięćdziesięciu tysięcy franków, przyznanych z krzywdą moją Blance, starać się będziemy oboje później, kiedy już będziem mieć wolną głowę, sposobu wynagrodzenia mi tej straty, bez skandalów i procesów, bez wiedzy Jerzego nawet.... Ułożymy się również, co do podziału majątku po ojcu.... i bądź spokojną, Dyanno, nie znajdziesz we mnie zbyt wymagającego wierzyciela....
— Teraz kiedyśmy w zgodzie, — dorzucił Gontran, — pomówię z tobą cokolwiek mniej poważnie.... Wyobraź sobie, że Blanka zwierzyła mi się dzisiaj....
— A!... — rzuciła Dyanna zdziwiona.
— Tak, mój Boże!... jak się zdaje między nią a Raulem de Simeuse istnieje coś w rodzaju sympatyi, którą jedno i drugie uważają za miłość.... Opowiadała mi swój romansik.... Pełne to niewinności i uroku...
Pani Herbert zachowywała milczenie.
Gontran podjął:
— Skarży się bardzo na ciebie... utrzymuje, że; jej już nie kochasz....
— Nie kocham! — wymówiła Dyanna, — ja jej już nie kocham!... Niewdzięczne dziecko!...
— Nakoniec utrzymuje, że bez uzasadnionych powodów żywisz dla Raula nienawiść i że ze wszystkich sił sprzeciwiasz się zamiarowi ich związku, który mnie wydaje się bardzo właściwym.... Cóż w tem jest prawdy kochana Dyanno?...
— Prawdą jest, moje opieranie się temu małżeństwu.
— A czy wolno mi dowiedzieć się o powodach?
— Winnam je zamilczeć.... nie przez brak ufności, ale zpowodu, że chodzi tu o tajemnicę, która nie jest moją wyłącznie.
— Jak chcesz... Blanka prosiła mię, abym się wstawił za nią do ciebie; ależ ona jest twoją córką...
A zatem są to sprawy rodzinne, które mnie bynajmniej nie obchodzą i w które nie mam ochoty się mięszać.... Do widzenia, kochana Dyanno... widzisz dobrze, że miałem słuszność sądząc, że rozstawać się będziemy po przyjacielsku.... Natychmiast jadę do Tulonu, a jutro podpiszemy wiadome ci podanie.
I wicehrabia Gontran de Presles oddalił się, nucąc półgłosem jedną z aryek wodewilowych, której go niegdyś nauczyła panna Formosa.


XVII.
POSEŁ ZŁYCH WIEŚCI.

We dwie godziny po opuszczeniu Dyanny, Gontran przybywał do Tulonu, oddawał swego konia stajennemu w hotelu »Marynarki królewskiej« i wchodził do barona Polart.
— I cóż, kochany wicehrabio... — pytał go ten ostatni, — jakież nowiny?...
— Zastanowiłem się już.
— Brawo!...
— Uznałem słuszność wybornych rad, których mi pan udzieliłeś.
— Byłem pewien, że do tego dojdziesz....
— I oczywiście, — ciągnął Gontran, — postanowiłem pójść za niemi, nie tracąc chwili.
— Ręka, kochany wicehrabio, uległość twoja, mię zachwyca! A zatem zdecydowany jesteś zażądać kurateli nad generałem?
— W najkrótszym czasie... tylko, a pan to zrozumiesz bez trudu, niechciałbym strzelać na wiatr.... Nieprawdaż, żeś pan pewny tego zupełnie, że moja prośba nie zostanie odrzucona? Żądanie tego rodzaju, gdyby miało się nieudać, okryłoby mię wstydem i śmiesznością.
— Ja odpowiadam za wszystko. Stan zdziecinnienia, w którym znajduje się generał, stan, który graniczy z obłąkaniem i szaleństwem, o którem mówi prawo, jest tak widocznym, tak nie zaprzeczonym, tak jasnym jak słońce. Ani na chwilę nie mogę przypuścić, ażeby prokurator królewski, sędzia trybunału pierwszej instancyi i lekarz, przeznaczeni do wybadania pańskiego ojca, mogli porozumieć się i wszyscy trzej działać przeciw panu, a wydać wyrok przychylny dla generała, z podeptaniem prawdy i wbrew głosowi sumienia. Tak, z pewnością, pewien jestem powodzenia, ale byłbym go jeszcze pewniejszym, gdyby podanie o kuratelę nie było zrobione w pańskiem wyłącznie imieniu i gdyby na przykład starsza siostra pańska stanęła po twojej stronie.... Ale wiem dobrze, że ze wszystkich rzeczy niepodobnych, ta bez zaprzeczenia jest najniepodobniejszą... To też nie mówię panu nawet o tem.
— No, a cóż powiedziałbyś kochany baronie, gdybym tę rzecz niepodobną osiągnął?
— Powiedziałbym... powiedziałbym.... Ale pan jej nie osiągniesz.
— Mylisz się pan.
— Cóż znowu.
— Przezwyciężyłem wszystkie trudności i moja siostra Dyanna podpisze jutro wraz zemną podanie.
— Co? słowo honoru?
— Słowo honoru.
— A więc, szczerze mówiąc, niepodobna mi temu uwierzyć.... Jakimże sposobem wziąłeś się pan do tego?
— Użyłem w tym celu, kochany baronie, tej wymowy dobitnej a logicznej, którą niebo raczyło obdarzyć twojego sługę.
— Gadaj pan to innym! Gadaj komu chcesz, ale nie takiemu staremu wróblowi jak ja. Jesteś bardzo wymownym i bardzo rozumnym, kochany wicehrabio, nie myślę temu przeczyć bynajmniej, ale za naszych czasów wymowa i rozum nie robią już cudów. Musisz posiadać wobec twojej siostry jakiś szczególny sposób mnie nie wiadomy, jakiś talizman w rodzaju tego, który ja posiadam i który ciebie czyni tak uległym wobec mnie. Nie zadaję pytań, ale pewien jestem, że w moich przypuszczeniach nie jestem zbyt dalekim od prawdy.
— Cóż więc przypuszczasz pan? — że odkryłeś naprzykład jakiś drobiazg małżeński, jakiś bilecik miłosny zabłąkany, jakieś delikatne uszkodzenie kontraktu małżeńskiego, dzięki któremu władasz pan obecnie sercem siostry.
— Panie baronie! — zawołał Gontran.
— Cóż u licha kochany wicehrabio, czy chciał — byś się znowu obrażać?... Miejże też choć cokolwiek mniej czułe ucho! Zresztą mało mię obchodzą sposoby, jakimi się posłużyłeś do osiągnięcia rezultatu, o którym mię zawiadamiasz, skoro sam ten rezultat jest cudowny.... A teraz co zamierzasz robić?
— Przybyłem naumyślnie do Tulonu, aby zasięgnąć pańskiej rady.
— Względem czego?
— Względem formy, jaką należy nadać prośbie o kuratelę.
— Pierwszy lepszy prawnik powie to panu lepiej odomnie.... Wyjdziemy razem i każemy zredagować akt wiadomy któremu notaryuszowi.
Pan Polart zachwycony perspektywą, ukazującą mu w niedalekiej przyszłości, możność otrzymania znacznej sumy, a może coś więcej, wziął za rękawiczki i kapelusz i zeszedł z wicehrabią.
Znaleźli łatwo to czego szukali i kiedy Gontran powracał do zamku de Presles miał w kieszeni długi papier stemplowy zapisany nieczytelnem pismem, w którym wicehrabia i jego siostra przedłożywszy w stylu prawniczym liczne fakta notorycznej nieudolności i częste napady obłędu, przypisywane generałowi hrabiemu de Presles, domagali się od władzy sądowej, ażeby na miejscu stwierdziła rzeczywistość tych faktów, zważywszy, że stan słabości starca nie dozwalał mu stawić się osobiście w sali posiedzeń sądu.
Nazajutrz Dyanna podpisywała ten akt płacząc, ale nie śmiała nawet próbować nowego oporu, którego bezskuteczności była aż nadto pewną.
Stan starca nie zmieniał się bynajmniej i zdawał się przyrzekać wicehrabiemu zwycięztwo łatwe i nie zaprzeczone.


∗             ∗

Opuśćmy kilka dni i powróćmy do zamku Presles.
Było już około drugiej popołudniu. Niebo ciężkie, chmurne, zapowiadające burzę ciężyło ponad ziemią, ziejącą żarem.
Kwiaty, które trawiło pragnienie, pochylały się na łodygach zamierające. Liście i krzewy więdły.
Ptaki nawet zdenerwowane prawdopodobnie skwarem, ciężkiem i parnem powietrzem, siedziały milczące nieruchome, skulone na gałązkach wielkich drzew, których nieporuszał najmniejszy powiew wiatru.
Zgodnie z nieodmiennym zwyczajem każdodziennym, Dyanna siedząca w bibliotece obok uśpionego ojca nie myślała nawet podjąć haftu, co jej spadł pod nogi, a piękne jej królewskie ręce spoczywały nieruchomie na kolanach.
Głowa skłoniła się na piersi, smutna; w spojrzeniu widniał smutek niezmierny, a długie i częste westchnienia podnosiły jej pierś marmurową, której czarowne kontury, podobne do linij posągów ateńskich z pod napół przeźroczej tkaniny białego muślinu widniały.
W obszernym salonie dolnym, Blanka była zupełnie samą, przybrana w różową sukienkę, której barwa żywa i wesoła stanowiła kontrast tem większy! z bolesnym wyrazem jej twarzyczki zeszczuplałej pod wpływem niedawnych przejść.
Błękitne jej oczy, których powieki otoczyły się lekkim sinawym kręgiem, zdały się większemi i piękniejszemi jeszcze.
W ręku trzymała książkę, której nie czytała i tak jak jej siostra Dyanna, zatopiona była w myślach widocznie niepokojących, bo na białem jej gładkiem czole między brwiami, rzekłbyś nakreślonemi pendzlem artysty, rysowała się zmarszczka głęboka....
Jerzy, zmęczony upałem, poszedł przedrzemać się do ogrodowego pawilonu.
Gontran, pozornie obojętny na tę płomienną atmosferę, przechadzał się wielkimi krokami pod drzewami alei, niezwracając ani trochę uwagi na pot, który wielkiemi kroplami spływał mu z czoła i policzków.
Widocznem było, że wicehrabia oczekiwał kogoś czy czegoś, bo od chwili do chwili zatrzymywał się i uporczywie wpatrywał w stronę bramy, wychodzącej, jak to wiemy, na drogę tulońską.
Nie widząc nic, szedł dalej z oznakami niedwuznacznego zniecierpliwienia.
Nagle spostrzegł w oddali maleńki obłoczek kurzu, który zwiększał się szybko.
Nakoniec! — mruknął.
I wykręciwszy się na pięcie, poszedł w stronę zamku.
Po kilku krokach wszakże odwrócił się i znowu zaczął przyglądać się drodze.
Obłoczek, którego szybkość zdawała się wzmagać, przybrał formę wyraźną.
Gontran nie mógł powstrzymać wykrzyku gniewu spostrzegłszy, że kurz ten wznosił się nie z pod kół powozu, ale z pod kopyt konia, naglonego do tej nieprawdopodobnej szybkości, którą osiąga się z wielkim wysiłkiem u folbluta na torze wyścigowym lub w steeplechase’ie.
Mimo swego rozczarowania wicehrabia, jako zamiłowany w jeździe konnej, podziwiał tę zdumiewającą szybkość i pytał sam siebie:
— Kto to, u dyabła, być może?...
Odpowiedź na to pytanie nie dała długo czekać na siebie.
Koń i jeździec mogli byli stanąć do wyścigu bez obawy z najszybszemi pociągami kolei żelaznych....
Jak wicher przebiegli oni przed zdumiałym Gontranem, który poznał lub przynajmniej domyślił się w jeźdźcu Raula de Simeuse.
To pewna, że nie na Raula czekał wicehrabia, bo nie obeszło go zupełnie jego przybycie i po chwili już uwaga cała jego zwróciła się na nowo w stronę bramy parku.
Pozwólmyż Gontranowi przechadzać się dalej niecierpliwie i powróćmy do Blanki, siedzącej w salonie.
Tętent kopyt spienionego konia, który wpadł na dziedziniec w szalonym biegu doszedł ucha Blanki, nie wyrywając jej wszakże z bolesnego zamyślenia.
Drzwi otwarły się nagle.
Blanka odwróciła głowę i wydała okrzyk, widząc Raula bladego i okrytego kurzem.
Od czasu nocnego widzenia dwojga kochanków, młodzieniec nie pojawił się w zamku i miał zamiar wstrzymać się od bywania tamże, aż do chwili, w którejby za pośrednictwem Jerzego Herbert dowiedział się, że stan umysłowy hrabiego de Presles uległ zmianie na lepsze.
Pan de Simeuse i Blanka w rozpacznem położeniu, w którem ich postawiła Dyanna, jedyną jeszcze pokładali nadzieję w generale.
Nie znając oboje przyczyn ważnych, które zmuszały poniekąd pana de Presles do uszanowania woli starszej swej córki, łudzili się nadzieją, że starzec zdoła wreszcie złamać opór Dyanny lub zezwoli, ażeby mimo tego oporu się połączyli.
Blanka wydała okrzyk, spostrzegłszy Raula, którego nie mogła oczekiwać w tej chwili.
— To pan!... — wymówiła, a serce jej biło silnie i żywy rumieniec oblał policzki.
Potem spostrzegając niezmierną bladość młodzieńca i wzburzenie widoczne na jego twarzy, dodała:
— Mój Boże, co panu jest? Co się to stało? Wyglądasz pan jak poseł złych wieści.
— Bo też w samej rzeczy, złą wieść przynoszę panno Blanko, — odpowiedział Raul. — Przychodzę oznajmić pani, że spada na was nieszczęście, któremu zaradzić jest niepodobieństwem....
— Nieszczęście! pan mię przestraszasz!... Cóż to takiego? Mów prędzej.... Gotową jestem na wszystko... Mam odwagę potrzebną, tylko mów....
— Za chwilę prokurator królewski, sędzia i pisarz sądowy przybędą do zamku. Ja wyprzedziłem ich o pół godziny zaledwie....
— Sąd tutaj!... u mego ojca!... Mój Boże! cóż zrobił Gontran? O jakąż oskarżają go zbrodnię?
— Gontran nie jest bynajmniej oskarżonym, a przeciwnie, na jego to właśnie żądanie sąd przestąpi próg waszego domu.
— Na żądanie mego brata!... Wytłómaczże się panie Raulu, bo ja pana nie rozumiem! Ci urzędnicy, ci sędziowie... dla czego przyzwał ich tu Gontran i poco oni tu przybywają?
— Przybywają badać generała.
— Badać mego ojca!... Zdaje mi się, słuchając pana, że śnię chyba... Badać!... Ale dla czego?... w jakim celu?... Czy mogą go oskarżać o co?... Czy można, choćby podejrzywać go tylko?...
— A jednak oskarżają go, pani, — zawołał Raul, — i oskarżenie jest nielitościwem.
— Ale pytam raz jeszcze, jakież to oskarżenie?... Musi ono być okropnem w samej rzeczy, skoro pana przeraża. A! panie Raulu, gdybyś znał mego ojca, jak ja go znam, byłbyś spokojnym!... Widzisz pan przecie, że ja się nie lękam! Zobaczmyź, co to zarzucają memu ojcu?
— Zarzucają mu, że utracił rozum i pamięć, zarzucają mu, że popadł w obłąkanie.
Blanka rzuciła się oburzona.
— To nieprawda! Nie, to nieprawda! — zawołała następnie. — Ale gdyby nawet tak było, obłąkanie jest nieszczęściem, a nie zbrodnią przecież.
— To też nie chodzi tu o uzyskanie potępiającego wyroku na generała!...
— O cóż zatem?
— O wzięcie go w kuratelę.
Wzrok Blanki dowodził jasno, że to słowo było całkiem dla niej nie zrozumiale.
Raul wytłómaczył jej to w krótkich słowach.
— Tak, — rzekł kończąc, — że jeżeli sąd ustanowi kuratelę, a wedle wszelkiego prawdopobieństwa i ustanowi on ją, nieszczęśliwy ojciec pani, odarty z swej władzy, z praw swych, z swego majątku, stanie się całkiem obcym w własnym swym domu.... Sąd uzna go niezdolnym do zawiadywania własnemi sprawami, tem bardziej zatem nie będzie mógł mieć wpływu żadnego na to, co dotyczy jego dzieci. Wzięcie w kuratelę ojca pani, jest zarazem ciosem dla naszej ostatniej nadziei... Jesteśmy zgubieni! nie odwołalnie zgubieni wraz z nim!...
— A! — wyszeptała Blanka, a łzy jej popłynęły strumieniem, — to okropne! I to potworne żąda — nie wyszło od Gontrana?
— Tak, od Gontrana.
— Ale jakiż nikczemny interes popycha go do tego?...
— Nie odgaduje pani? Gontran w nienasyconej swej chciwości spodziewa się zostać panem tego majątku, którego pożąda, a który wydzierają ojcu pani.
— A ja, córka tego, którego wyzuwają, nie mogę wystąpić przeciw tej nikczemności?...
— Niestety!... pani nie możesz nic, pani jesteś dzieckiem.
— Ale zupełnie inaczej rzecz się ma z moją siostrą, nieprawdaż? Ona może zaprotestować, ona może odeprzeć wszystkiemi siłami swego oburzenia to śledztwo ohydne i świętokradzkie, które naprowadził brat nikczemnik?
Raul schylił smutnie głowę.
— Pan umilkłeś! — zawołała Blanka. — Raulu, dla czego milczysz?...
— Nielicz Pani na siostrę, — wyszepnął de Simeuse.
— O! ja wiem, że ona jest nieprzyjaciółką pana i że tak samo stała się moją odkąd... odkąd się kochamy.... Ale nienawiść jej dla nas nie dosięga przecie ojca i pewną jestem, że Dyanna bronić będzie szlachetnego starca.
Po raz drugi odpowiedział Raul:
— Nielicz pani na siostrę.
Blanka popatrzała wprost w oczy temu, co to mówił.
— Cóż więc pan wiesz? — rzekła... — Bo to nie może być, abyś pan bez powodu oskarżał siostrą moją o nikczemność, w którą niesposób uwierzyć rozumowi....
Raul zawahał się.
Blanka zawołała:
— Nie widzisz pan, że czekam? Nie widzisz, że muszę dowiedzieć się prawdy, jaką nie bądźby była?...
— Masz pani słuszność! — rzekł wówczas pan de Simeuse, bo i po cóż milczeć? To co chciałbym ukryć przed panią, czy i tak nie dowiedziałabyś się za chwilę?...
— A zatem?...
— A zatem, to haniebne podanie, to wezwanie, którego nie mogli nie usłuchać urzędnicy jest podpisane nie przez samego Gontrana.
— A któż je z nim podpisał?...
— Siostra pani.
— A! to niepodobieństwo!... Oszukano cię. Raulu!.. Powtarzam ci, że to niepodobieństwo!...
Pan de Simeuse spuścił głowę i milczał.
Blanka ciągnęła dalej:
— Nie uwierzę, chyba że sam to widziałeś, czyś pan widział?
Raul odpowiedział:
— Widziałem....
Twarz Blanki zmieniła się nagle; napadł ją nagle śmiech nerwowy, przerażający, okropny, śmiech podobny do straszliwego śmiechu obłąkania, który cichnął zwolna, aż przeszedł w długie łkanie.
— Dyanna podpisała, — wymówiła następnie cicho, — Dyanna domaga się cierniowej korony na siwe, zhańbione włosy naszego ojca?... Serce mi pęka!... Chciałabym umrzeć!... Dyanna to zrobiła!... O! mój Boże!... Niechajby teraz już przyszedł kto, Raulu, powiedzieć mi, żeś ty popełnił zbrodnię... uwierzyłabym... tak, uwierzyłabym, skoro Dynnana to zrobiła.
Przez chwil kilka zupełna ogarnęła ją bezwładność.
Usiadła z głową schyloną na piersi; łzy spadały jedna po drugiej jak krople ulewnego deszczu po jej twarzy.
Ale wiemy już, że w głębi tej łagodnej natury i tego kochającego serca, leżał niespożyty zasób istotnej energii.
To też nie długo trzeba było czekać na reakcyę.
Blanka podniosła się. Łzy jej przestały płynąć nagle, a w ich miejsce zaświeciły ponure blaski.
— A! — zawołała głosem, w którym brzmiały gniew i oburzenie, — Dyanna to zrobiła! Dyanna podpisała! A przecież w chwili, w której sądownicy przybywają przez nią zawezwani po to, żeby wykreślić starca z księgi żyjących, bo to, co mu grozi, jest czemś gorszem jeszcze od śmierci, w tej chwili Dyanna przy nim odgrywa komedyę podłą i nikczemną, niezmiernej czułości i miłości bez granic!... Na tem czole pochylonem kładzie pocałunek Judasza! strzeże go niby, dogląda... szpieguje go!... kto patrzy, myślałby, że to przywiązana córka czuwa nad ojcem uwielbionym... to szpieg, co śledzi i biegnie denuncyoawać sędziemu wszystko co podpatrzył! O! mój ojcze, oby Bóg dozwolił, żeby twój rozum uśpiony zbudził się wczas jeszcze na sprawiedliwe pokaranie takiej nikczemności! Jeżeli przebudzenie to nastąpi za późno, lepiej, by nie przychodziło nigdy!
Tętent koni i turkot powozu, zwrócił na siebie uwagę Raula od strony dziedzińca.
Zbliżył się do jednego z okien, wychodzących na ten dziedziniec i rzekł z łatwem do zrozumienia pomięszaniem:
— Już są, już przyjechali!
— Kto? — spytała Blanka.
— Ci, których smutną wizytę zwiastowałem pani przed chwilą.
— Sąd, nieprawdaż?
— Tak, — odpowiedział Raul.
Blanka zkolei zbliżyła się do okna.
Z powozu przyzwoitego, należącego do prokuratora, wysiadały w tej chwili cztery osoby.
Gontran, stojący na schodach, przyjmował przybyłych i dwom z pomiędzy nich okazywał grzeczność uniżoną.
Piąty, przybyły konno, zsiadał z konia w chwili, gdy stangret prokuratora zwracał powóz ku stajniom i wozowniom zamkowym.
Tym piątym gościem był Marceli de Labardès.
— Panno Blanko, — wymówił półgłosem młodzieniec, — za parę chwil oni tu wejdą do salonu.... Na co zamierzasz się pani zdecydować?...
— Ja idę do ojca, — odpowiedziała stanowczo dziewczyna; — idę, powiedzieć mu; Siły i odwagi!... i mam nadzieję, że Bóg dozwoli, by mię zrozumiał. Idę zerwać maskę hipokryzyi, która od tak dawna kryje twarz siostry mojej!... idę zerwać ją i zdeptać nogami!...
I Blanka wyszła z salonu.


XVIII.
ZMARTWYCHPOWSTANIE.

Rano tego samego dnia, ważne interesa wzywały Marcelego de Labardès do Tulonu.
Raul ofiarował się mu towarzyszyć i obadwaj puścili się konno w tę drogę. Około drugiej popołudniu, ponieważ interesa Marcelego były załatwione, kapitan i syn jego przybrany, udali się napowrót w drogę ku willi, jadąc wolno na wierzchowcach, zmęczonych tym upałem duszącym, o którym już wspomnieliśmy.
W chwili, gdy jeźdźcy opuszczali mury miasta, powóz prokuratora królewskiego zwolna toczył się tą samą drogą.
Jakkolwiek kareta ciągniona była małym truchtem, że jednak Marceli i Raul jechali jeszcze wolniej, więc zostali dopędzeni i już mieli zostać wyminięci, kiedy głowa wysunęła się z okna i głos jakiś zawołał:
— Prawdziwie, kochany baronie, jakie to szczęście dla mnie, że cię tu spotykam, skoro już nigdy nie mogę widzieć cię u siebie!...
Był to głos prokuratora królewskiego, serdecznego niemal przyjaciela Marcelego. Stosunek obu panów datował się zresztą z bardzo odległej już epoki morderstwa nieszczęśliwego barona Antyda de Labardès, w ową okropną noc 10-go maja 1830.
Marceli podjechał do drzwiczek karety tak, aby módz uścisnąć rękę urzędnika. Po kilkuminutowej nic nieznaczącej rozmowie, rzekł wreszcie:
— Jakąż szczególniejszą chwilę wybrałeś sobie do przejażdżki za miasto! Powietrze jest takie duszne i jeżeli się nie mylę, nie zadługo będziemy mieć burzę.
— Miałbyś słuszność dziwić się, gdyby tu chodziło o spacer, — odpowiedział prokurator, — ale tak nie jest....
— A więc jedziesz w charakterze urzędowym?
— Tak.
— Czy wolno zapytać, dokąd jedziesz?
— Owszem.... Ci panowie i ja udajemy się do zamku Presles.
Marceli zadrżał.
Pierwszą myślą jego było, że Gontran prawdopodobnie popełnił czyn jakiś, domagający się wkroczenia sądów.
Ta myśl była zresztą tak naturalną, że Blanka sama nawet nie mogła się od niej obronić.
— Obowiązek, który nas powołuje do zamku Presles, należy do rzędu najprzykrzejszych... — ciągnął prokurator królewski.
Pana de Labardès ostatnie te słowa umocniły bardziej jeszcze w przypuszczeniu, że to chodzi o Gontrana.
Jednakowoż zapytał:
— Spodziewam się, że nie chodzi tu przecież o| aresztowanie?...
— Nie... nie....
— O cóż zatem?...
— Czy nie wiesz?...
— Ani słowa.
— Sądziłem wszakże, że jesteś nadzwyczaj blizko i z mieszkańcami zamku....
— Nie mylisz się zupełnie, widuję ich często.
— I nie słyszałeś o niczem?...
— O niczem najzupełniej.
— A więc chodzi tu o podanie, zrobione przez dzieci generała de Presles, domagające się ustanowienia kurateli nad ojcem....
Marceli wstrząs! się tak gwałtownie na tę wiadomość, że koń jego skoczył w bok z taką siłą, iż jeździec mniej wprawny byłby z pewnością wysadzony z siodła.
— Co ci się stało? — spytał prokurator, — to co mówię, jak się zdaje, zadziwia cię niezmiernie....
— Zadziwia mię do tego stopnia, że gdyby mi to powiedział kto inny, odpowiedziałbym: to niepodobna....
— Fakt jest głęboko zasmucający, ja to pierwszy przyznałem, ale cóż w nim nieprawdopobnego?... Czyżby wedle twego zdania podanie zawierało mylne twierdzenia co do stanu obłędu i zdziecinnienia hrabiego?
— Twierdzenia te, jakiekolwiekbądź są, muszą być co najmniej bardzo przesadzone, jestem tego pewien.... Ale nie to jest głównym powodem mojego zdziwienia....
— Cóż więc?...
— Liczba mnoga, której użyłeś....
— Wytłómacz się, kochany baronie....
— Mówiłeś o podaniu zrobionem przez dzieci hrabiego Presles.
— Bezwątpienia.
— A więc, chociażbyś mię obwinił, żem tak nie wierny jak święty Tomasz, który wpierw musiał dotknąć ran Chrystusa, zanim uwierzył, że go ma przed oczami, wyznaję, że na to, aby nabyć zupełnej pewności, iż podanie, o którem mówisz, ma inny jeszcze podpis prócz podpisu Gontrana de Presles, musiałbym własnemi oczami zobaczyć ten drugi podpis....
— A, możesz go sobie obejrzeć... — odpowiedział prokurator królewski, rozwiązując sznur od sporego zwitku papierów stemplowych i przedkładając jeden z nich baronowi Labardès.
Marceli pobladł.
Obok podpisu Gontrana, spostrzegł on podpis pani Jerzowej Herbert z domu Dyanna de Presles.
— A co, czyś teraz przekonany? — spytał urzędnik z uśmiechem.
— Niepodobna nim niebyć! — odpowiedział Marceli z wyrazem niesmaku.
— I co myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę, że świat, jest niegodziwy!... Wicehrabia Gontran de Presles jest to poprostu szlachcic, opryszek, który według mnie zdolnym jest do wszystkiego, stąd też nic z jego strony nie mogłoby mię zadziwić.... Ale Dyanna!... kobieta, którą przed chwilką jeszcze szanowałem tak głęboko, a którą zmuszony jestem pogardzać ze wszystkich sił!... Słowo honoru, że niepodobieństwem jest chyba na ziemi wierzyć w cokolwiek dobrego i uczciwego!... Nie, powtarzam, świat jest nikczemny, daleko nikczemniejszy jeszcze, niż sądziłem!... a przecież nie patrzałem na świat przez różowe okulary!...
— Cóż powiedziałbyś więc, — odparł urzędnik, — co powiedziałbyś, gdybyś był prokuratorem królewskim i gdyby przed twemi oczyma przesuwały się wszystkie zbrodnie i wszystkie bezeceństwa popełniane na dwadzieścia mii dokoła?...
Marceli wciąż trzymał jeszcze w ręce podanie o kuratelę.
Ukazał palcem nazwisko pani Herbert.
— Gdybym był prokuratorem królewskim, niewiem cobym powiedział, — zawołał, — ale to wiem dobrze, że żadna zbrodnia, żadne bezeceństwo, żadna nikczemność nie wydałyby mi się bardziej nic wytłómaczonemi i potwornemi jak ten podpis!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Igraszko losu!...
I to Marceli Labardès tak mówił!...
O Dyannie de Presles tak mówił Marceli Labardès!...
A jednak Marceli był uczciwym człowiekiem! a jednak Marceli byłby oddał życie na okup tej jednej chwili nieszczęsnej nocy 10-go maja.
Niemożemyż raz jeszcze powtórzyć: Igraszko losu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raul niedosłuchał końca rozmowy między Marcelim a prokuratorem.
Natychmiast po wysłuchaniu wiadomości udzielonej przez urzędnika, ciął wierzchowca szpicrutą, spiął ostrogami i puścił się naprzód galopem.
Tym to sposobem wyprzedził urzędników o pół godziny, z której, jak widzieliśmy, skorzystał.
Pan Labardès zrozumiał bez trudności powód oddalenia się swego przybranego syna i nie tylko zrozumiał ale i pochwalił go w duchu.
— Hrabia Presles obchodzi mię żywo, — ciągnął po chwili, — i jestem jak to wiesz, przyjacielem rodziny.... Czy mogę z tego tytułu prosić cię o pozwolenie towarzyszenia ci i czy obecność moja w zamku nie będzie czemś nielegalnym?
— Nietylko, nie będzie w tem nic nie legalnego, — odpowiedział urzędnik, — ale przeciwnie, leży nawet w duchu prawa, aby śledztwo tego rodzaju odbywało się w obecności kogoś z domowych.... Możesz zatem bez najmniejszego skrupułu towarzyszyć nam, a dodam, że niepotrzebujesz do tego mego upoważnienia.


∗             ∗

Jak powiedzieliśmy, w tej chwili, w której urzędnicy wchodzili w przedsionek zamku, Blanka wyszła z salonu i podążyła szybko ku bibliotece, gdzie Dyanna i generał znajdowali się razem.
Serce dziewczęcia przepełnione było szlachetnem oburzeniem, gniew i pogarda iskrzyły się w jej oczach.
Kiedy stanęła na progu biblioteki, Dyanna niespostrzegłszy zupełnie wyrazu jej twarzy rzekła:
— Ostrożnie moje dziecko, obudzisz ojca....
— A ty chciałabyś, żeby go zaskoczyli śpiącego!... — odpowiedziała Blanka głosem drżącym; — ty chciałabyś, żeby ten niepokój, który ogarnia człowieka nagle zbudzonego, dodał jedną więcej szansę, do wszystkich szans udania się twego planu! Nieprawdaż moja siostro, że tego byś chciała?...
— Blanko! — zawołała pani Herbert osłupiała, — co znaczą te dziwne słowa?... Powiedziałby kto, że twoje usta i oczy niosą mi groźbę. Blanko, co ja zrobiłam i co ty chcesz przez to powiedzieć?...
— Chcę powiedzieć, że już są ci, których ty tu zwołałaś! Są już, przybyli badać ojca i dowieść tego, co ty u niego nazywasz obłędem!... Przybyli ogłosić w imieniu dwojga jego dzieci, że ze wszystkich praw jego, pozostaje mu tylko prawo życia! Idź siostro moja, idź połączyć się z tymi ludźmi, których prawo czyni swymi wspólnikami!... Ja pozostanę przy ojcu, by w nim obudzić pamięć, by przywołać do życia jego rozum... pozostanę i z bożą pomocą starzec i dziecko pokonają zasadzki chciwego syna i niewdzięcznej córki.... Ja zostanę, ale ty odejdź, jeżeli się boisz jego przekleństwa, odejdź, bo już się budzi, a ja mu powiem wszystko!
— Blanko, — wyszeptała Dyanna, którą dławi — wiły konwulsyjne łkania, — Blanko, gdybyś wiedziała!...
Poraz trzeci z tym nakazującym tonem królowej, który się domaga posłuszeństwa, dziewczyna powtórzyła:
— Odejdź!...
Pani Herbert schyliła głowę.
Nie był to już głos ukochanej Blanki, co w tej chwili brzmiał dla niej, ale raczej nieubłagany głos fatalizmu.
— Odwagi, odwagi, — pomyślała, — dochodzę do szczytu Kalwaryi... upadam pod ciężarem cierpień... Kiedy już miara będzie przepełniona, kiedy już sił mi zbraknie, kiedy poranione nogi ugną się podemną... Bóg będzie miłosierny i zeszłe mi śmierć.
I nie odpowiedziawszy ani słowa córce wypędzającej ją, wyszła chwiejnym krokiem, złamana.
Generał i Blanka pozostali sami w obszernej komnacie.
Wówczas między starcem a dzieckiem odbyła się scena, którą tu opowiemy.
Zaledwie drzwi zamknęły się za Dyanną, Blanka przypadła do kolan hrabiego, który na wpół otwierał powieki i chwytając obie jego ręce i przyciskając je do serca, zawołała:
— Ojcze mój, to nie dość zbudzić się ciałem, trzeba ci zbudzić się duszą.. Ojcze, posłuchaj mnie, ojcze słuchaj!... Ja chcę tego!...
Starzec pochylił się naprzód i przyłożył do czoła Blanki usta, które okrążył słaby i blady uśmiech.
— Czego ty chcesz odemnie moje dziecko?.. — wybąknął wreszcie.
— Chcę, — podjęła dziewczyna, magnetyzując starca swoim wzrokiem, zkąd tryskał strumień niesłychanie silnej woli, — chcę, żebyś zrzucił z siebie ten sen, w którym pogrążony jest twój umysł, a który nie może trwać dłużej!... Koniecznem jest, aby stało się światło w tobie, koniecznem, by ożyła twa pamięć!... Trzeba ci wrócić myślą w lata twej młodości wojowniczej... w te chwile, w których biły bębny bojowe i grały trąby... gdzie zdała od chwili do chwili rozlegał się ryk armat.... Powstań mój ojcze, powstań... to dzisiaj dzień bitwy.
Starzec już posłuchał.
Stał przed nią, ożywiony, przeobrażony zupełnie.
Wysoka jego postać, zgarbiona od tak dawna, jak u stuletniego starca, wyprostowała się nagle.
Oczy zapadłe i zblakle błyszczały ogniem i głosem też silnym, stanowczym, zapytał;
— To dzień bitwy, powiadasz moje dziecko!... A więc powiedz mi, gdzie nieprzyjaciel.
Pośród męczarni, które ją dręczyły, Blanka poczuła na chwilę najwyższą radość.
Zdało się jej, że Bóg ją wysłuchał i że na gorącą jej modlitwę zesłał cud.
— Ojcze, — odpowiedziała, — nieprzyjaciel jest w twym domu.
— Słyszę cię, ale nie rozumiem, — któż jest tym nieprzyjacielem?
— Twoje dzieci.
— Mój syn Gontran?
— Gontran i Dyanna.
— Dyanna, moim nieprzyjacielem?... to niepodobna!
— I ja tak sądziłam jak ty ojcze, ale niestety, myliliśmy się oboje! Na miłość boską, niewątp o moich słowach, bo teraz nie czas na rozprawy, trzeba działać.
— Działać przeciw nim! czegóż oni chcą?
— Chcą odrzeć cię za życia z władzy... z praw twoich... z majątku... mówią, że jesteś obłąkany, domagają się dla ciebie kurateli....
Wyraz przerażającej boleści, najwyższej, jaką człowiek przenieść może za życia, odbił się w rysach hrabiego de Presles.
— Nieszczęśliwi! — wybąknął, — nieszczęśliwi!... Gontran... niemal bym to pojął... Ale ona... ona... moja córka... Dyanna... O! mój Boże....
— Mój ojcze... — przerwała Blanka z silą — powtarzam ci, trzeba działać!...
— Czas więc nagli?
— Tak, czas nagli!... Oni ze swej strony już działają....
— Cóż zrobili?
— Urzędnicy na ich wezwanie przybyli właśnie do zamku.
— Co! już?
— Już, mój ojcze, a jeśli ty nie zejdziesz do nich, za kilka minut oni z pewnością przyjdą do ciebie.
Generał chwycił się obu rękami za czoło, jak gdyby chciał powstrzymać w zmąconym mózgu rozpraszające się myśli.
Blanka z nieopisaną trwogą śledziła każdy ruch jego.
— Masz słuszność, ukochane moje dziecko, — rzekł pan de Presles nagle, — masz słuszność, że to dzisiaj dzień bitwy i dowiodę, że stary generał nie poddaje się przynajmniej bez walki...
— Czekaj tu na mnie moje dziecko, za kilka minut powrócę.
I starzec, przeszedłszy bibliotekę krokiem pewnym, niemal spiesznym, wszedł do swej sypialni.
Blanka złożyła ręce i myśl jej pobiegła ku niebu rzewną modlitwą, hymnem wdzięczności pałającej, bezgranicznej.
Bo też w istocie jej głos dziewiczy wznowił cud. biblijny dawidowej harfy, rozpędzającej szaleństwo Raula.
Jak Chrystus wyrzekł do Łazarza: Powstań i idź! tak ona zawołała do uśpionego umysłu starca: Zbudź się! i władze umysłu zmartwychpowstały.
Bo też w budzącej się nadziei, Blanka widziała podwójne zwycięztwo, naprzód tryumf swego ojca, następnie porażkę i wstyd Dyanny i Gontrana, zawiedzionych w swych ojcobójczych pragnieniach....
Drzwi sypialni otworzyły się ponownie i generał wszedł napowrót do biblioteki.
Zrzucił był aksamitny szlafrok, który przywdziewał dotąd zwykle, a przybrał się jak na wielkie przyjęcie.
Szyję opasywała szeroka czerwona wstęga Komandora legii honorowej, na lewym boku ubrania połyskiwał wielki krzyż orderu królewskiego I go Ludwika.
Nakoniec w dziurce od guzika umieszczone było kilka wstążeczek orderów zagranicznych, nieskończenie poważniejszych niż te, z których pan baron Polart robił wystawę.
Tak przybrany, z twarzą bladą okoloną rozwianymi białymi włosami, hrabia Presles nie utracił nic z dumnejswej postawy.
Był to zawsze wielki pan czystej rasy, skończony typ prawdziwego szlachcica, w najliteralniejszem i najściślejszem tego słowa znaczeniu. Znaną jest definicya jednego z królów francuskich, Ludwika XV, jeżeli się nie mylę; Mogę zrobić hrabią, mogę zrobić księciem, ale nie mogę nikogo zrobić szlachcicem!
— O mój ojcze, — zawołała Blanka naiwnie, — jakiś ty piękny!
— Pięknymi jesteśmy zawsze dla tych, którzy nas kochają... — odpowiedział starzec, nagradzając dziewczynę pocałunkiem.
Zapukano z cicha do drzwi biblioteki.
— Przybywają nam wiadomości od nieprzyjaciela... — wymówił generał zniżonym głosem.
Potem głośno wydał rozkaz wejścia.
Jan, pokojowiec Gontrana, stanął na progu.
Nie zdołał on powstrzymać się od okazania zdziwienia na widok pana de Presles, ubranego i stojącego na środku pokoju.
— I cóż, — spytał generał, — co obciąłeś?
— Pan prokurator królewski jest w salonie, — wybąknął lokaj, skłoniwszy się z uszanowaniem, — i pyta, czy pan hrabia raczy go przyjąć.
— Odpowiedz panu prokuratorowi, że ja zaraz zejdę.
Lokaj skłonił się ponownie i wyszedł.
Spiesząc wywiązać się z swego zlecenia, mówił sobie:
Ho, ho!... Ho, ho!... Ho, ho!... Ale pan hrabia, słowo daję, tak dziś wygląda na waryata, jak ja! Jeśli to tak pójdzie dalej, to zły interes dla mego pana! Nie będzie on się śmiał teraz!...
— Więc chodźmy, moje dziecko, — rzekł generał do Blanki, — chodźmy do sprawiedliwości, aby sprawiedliwość nie musiała trudzić się do nas. Podaj mi ramię, moja mała!
Zaledwie pan Presles wsparł się na ramieniu dziewczyny, kiedy ta poczuła, że drży.
— Mój Boże! co ci jest, ojcze? — — spytała patrząc nań z przestrachem.
— Nic... zkądże to pytanie?...
— Obawiałam się, że to drżenie...
— Nie obawiaj się, drogie dziecko, — przerwał starze, — to rzecz czysto nerwowa. Nie lękam się ]stanąć wobec urzędników, którzy mnie mają za wryata i będą badać... ale myśl, że tam się znajdują Dyanna i Gontran, moje dzieci, krew krwi mojej... kość moich kości... Oboje przeciw mnie sprzysiężeni... oboje kryjący się nikczemnie po za artykuł kodeksu na to, aby okryć hańbą moją starość.... A!.. ta myśl, widzisz, dławi mnie... przejmuje... druzgocze... i zabija.
— Odwagi, mój ojcze....
— Bądź spokojna, będę ją miał, będę jej miał dość do walki; tylko, skoro raz wygram lub przegram bitwę, nie odpowiadam już za nic.
— A jednak odwaga będzie ci jeszcze potrzebną, ojcze, bo nowe rozpoczną się zapasy.... Ale pewną jestem tego, że wówczas sił ci nie zbraknie, bo będziesz walczył za mnie.
Pan de Presles nie pytał już o wyjaśnienie tych słów ostatnich, które dlań przecież musiały być nieco ciemne.
— Chodź... — rzekł, — czekają na nas....
I wyszedł z biblioteki wraz z Blanką.


XIX.
DRAMAT RODZINNY.

Osoby, któreśmy spotkali na drodze tulońskiej zebrane już były w zamkowym salonie.
Był tam prokurator królewski, sędzia wydelegowany przez prezesa trybunału pierwszej instancyi, pisarz tegoż sądu, lekarz również należący do składu komisyi i nakoniec Marceli de Labardès i Raul.
Trzeba tu zanotować jeszcze prócz tego obecność Gontrana i Dyanny.
Osoby te tworzyły trzy grupy zupełnie odrębne.
Pierwsza ż tych grup składała się z prokuratora, sędziego i wicehrabiego de Presles, który opowiadał coś urzędnikom z szczególniejszem ożywieniem i cytował liczne fakta, mogące wedle niego poprzeć jego podanie.
O kilka kroków od nich Marceli de Labardès, omawiał z doktorem półgłosem tę tak ważną kwestyę z medycyny sądowej z powodu licznych wypadków, w których swoboda, a czasami nawet życie człowieka zależały od skonstatowania przez sąd poczytalności lub obłędu czyjegoś.
Raul de Simeuse i pisarz stanowili audytoryum tych dwóch rozmawiających.
Nakoniec w zagłębieniu okna siedziała ukryta na wpół draperyą firanek Dyanna, przybita bólem i wstydem tak, jak gdyby rzeczywiście była winną, a nie ofiarą.
Pragnęłaby módz się ukryć przed wzrokiem wszystkich i z nieopisanem też drżeniem wchodziła do salonu. Ale nieprzeparte pragnienie, możemy powiedzieć, silniejsza nad jej wolę potrzeba znajdowania się podczas sceny, która rozegrać się miała, być świadkiem badania ojca, przemogła wszelkie wahanie....
W chwili kiedy lokaj wicehrabiego przyszedł powtórzyć słowa generała, silne zdziwienie, niepokój poniekąd odbiły się w twarzy wicehrabiego, ale trwały tylko mgnienie oka.
Natychmiast uspokoił się, powiedziawszy sobie, że Blanka była przy panu Presles i bezwątpienia to ona kazała dać tę odpowiedź.
Jednakowoż, opuszczając na chwilę swych interlokutorów, podszedł do zagłębienia okna, w którem ukrywała się Dyanna i spytał jej:
— Jak dawno widziałaś ojca?
— Przed kilku minutami zaledwie, — wymówiła z cicha pani Herbet.
— Czy żadna zmiana nie zaszła w jego stanie?...
— Żadna... niestety!.. żadna.... Pozostawiłam go w bibliotece, pogrążonego w tym ciężkim śnie, z którego budzi się czasami ciało jego, ale który bezustannie cięży na jego duszy...
— Dla czego go opuściłaś?...
— Alboż mogłam pozostać?...
— Któż ci bronił?...
— Blanka....
— Co ty mówisz!...
— Mówię ci, że córka moja mię wygnała!... i w boleści mojej jestem dumną tem oburzeniem kochanego, szlachetnego dziecka. Przyjęłam jej pogardę, przyjęłam męczarnie, powtarzając sobie, że cierpię dla niej... dla niej, dla tego anioła opiekuńczego starca, którego ty chcesz zbeszcześcić i odrzeć, a którego i ja wraz z tobą pozornie odzieram!...
— Z radością widzę, że twoja filozofia równą jest twej macierzyńskiej czułości... Ale przedewszystkiem pamiętaj o tem, moja siostro, że za chwilę przyjdzie ojciec i że stan umysłowy, w którym się znajduje, jest stanem jego zwykłym....
— Czyż żądać będziesz mego świadectwa? — spytała Dyanna z przerażeniem.
— To rzecz konieczna.... Zresztą stwierdzisz tylko fakta przytoczone w twojem imieniu we wspólnem naszem podaniu....
— Gontranie... Gontranie... ja nie będę mogła nigdy....
Czoło wicehrabiego zmarszczyło się.
— Czyż nie będziesz już miała litości? — mówiła dalej nieszczęśliwa kobieta. — Mówię ci, że w obecności ojca zabraknie mi siły i odwagi....
— Strzeż się moja siostro! — wyszeptał Gontran głosem przyciszonym i pełnym groźby. — Jeśli się! cofniesz w chwili stanowczej, jeśli zdradzisz twego sprzymierzeńca, przysięgam ci, że odkryję prokuratorowi tajemnicę, którą ty chciałabyś ukryć przed nim za każdą cenę... tajemnicę urodzenia Blanki i zbrodnię podstawienia dziecka, popełnioną przez ojca... Oskarżasz mnie, że niemam litości.. Prawo byłoby bezlitośniejszem odemnie.
Nieczekając na odpowiedź pani Herbert, wicehrabia odstąpił od okna.
Zaledwie zrobił kilka kroków, by się napowrót zbliżyć do urzędników, drzwi się otwarły i generał, wsparty na ramieniu Blanki, wszedł do salonu.
Na widok jego żadna z osób obecnych nie mogła ustrzedz się przed pierwszem wrażeniem głębokiego zdziewienia.
Każdy spodziewał się, że zobaczy pana Presles wlokącego się z trudnością krokiem niepewnym i chwiejnym, przygarbionego, z wzrokiem zagasłym, w ubraniu bezładnem, wymawiającego słowa bez związku, jakie przychodzą na usta dzieci lub starców, dla których powraca wiek dzieciństwa.
Natomiast przed nimi stał stary szlachcic przybrany z tą poważną elegancją, tak odpowiednią jego wiekowi i wysokiej pozycyi, nie zdradzający w chodzie ani słabości, ani chwiejności, głowę niósł wysoko, wzrok miał spokojny a pewny i zdało się, że zaledwie dotyka ramienia pięknej i uśmiechnionej Antigony przybranej w różową sukienkę, która szła obok niego.
— Szatan chyba staje przeciw mnie! — pomyślał Gontran. — Ojciec ma widocznie jedną ze swych chwil jasnych! Jeśli przypadek nieprzyjdzie mi w pomoc, wszystko zgubione!..
— Niech będą Bogu dzięki! — mówił sobie Raul, — moja ukochana Blanka może i ocali ojca.
Dyanna osłupiała ze zdumienia, nie mogła wierzyć własnym oczom.
— Albo jestem igraszką snu... — szeptała, — albo też Bóg cud zesłał....
Hrabia de Presles zatrzymał się na chwilę w progu salonu, ogarniając szybkiem spojrzeniem każdego zebranych z osobna.
Równocześnie z tem spojrzeniem Marceli de Labardès i Raul otrzymali uśmiech życzliwy.
Następnie starzec skierował się ku prokuratorowi królewskiemu.
— Panie, — rzekł mu, — szczęśliwy jestem, że cię przyjmuję w mym domu.... Poraz to pierwszy przestępujesz pan próg jego... a przecież jesteśmy wzajem dla siebie bardzo dawni znajomi.... Kiedy poraz pierwszy miałem przyjemność zetknąć się z panem, byłeś jeszcze bardzo młodym człowiekiem a ja byłem już starcem.... Sięga to do 1830 roku.
— Jak to, panie hrabio, — zawołał prokurator z zadziwieniem, — pan sobie przypominasz?...
— A panie, kiedy się dochodzi do mego wieku, kiedy się dochodzi do ostatnich granic długiego istnienia niesposób sobie nieprzypominać... nie żyje się już chwilą obecną... żyje się przeszłością.... Niemal zawsze starcy lubią opowiadać... chętnie powtarzają, często aż do znudzenia o czasach, w których zajmowali miejsce w ruchu czynnego życia... Trzeba mieć dla nich wyrozumienie.... Te powieści o ubiegłych czasach, nieznośne gadulstwo dla tych, którzy ich słuchają, przenoszą ich w piękne minione lata.... Nie odbierajcie tej ostatniej radości starcom... słuchajcie ich cierpliwie i nie drwijcie z nich.... Te usta, które tak was męczą, śmierć i tak zamknie niezadługo...
Prokurator, sędzia i lekarz zamienili z sobą spojrzenie znaczące.
Oczy Blanki i Raula spotkały się, błyszczała w nich nadzieja.
Dyannie zabrakło oddechu.
Niepokój Gontrana przemienił się w prawdziwą męczarnię.
General przysunął sobie krzesło i usiadł, zapraszając swych gości, aby zajęli również miejsce.
Prokurator przedstawił panu de Presles sędziego trubunału pierwszej instancyi i doktora.
— Szczęśliwy jestem, że za pośrednictwem pańskiem poznaję tych panów, — odpowiedział starzec, i spodziewam się, że teraz, kiedy znają już drogę do mego domu, nie zechcą o nim zapominać....
Potem, po chwili milczenia, jak gdyby zupełnie nie znał powodu przybycia urzędników, zapytał:
— Śmiem panów zapytać, czy w waszej obecności w zamku należy mi upatrywać dowodu ujmującej grzeczności lub czy też mam przypisywać waszą milą wizytę jakiemuś powodowi nieznanemu mi jeszcze?...
Mimo ważności swego zadania znalazł się prokurator w tak wielkim kłopocie, usłyszawszy to pytanie, e spuścił oczy, zarumienił się lekko i milczał jakkolwiek generał zwrócił się wprost do niego.
Z niemniejszem zakłopotaniem, które się zdradzało jąkaniem, zabrał głos sędzia.
— Panie hrabio, — rzekł z mimowolnem wahaniem, — prezes trybunału pierwszej instancyi zlecił mi przesłuchanie pana, — nie śmiał użyć słowa badanie, — przesłuchanie pana co do faktów w tem podaniu, domagającem się ustanowienia kurateli dla pana....
Podczas gdy sędzia wymawiał z trudem te słowa, bladość generała wzmagała się widocznie.
Ale ten objaw zewnętrzny żywego wzruszenia trwał tylko kilka sekund i twarz starca przybrała zwykły swój koloryt.
— Podanie o kuratelę!... — powtórzył głosem bardzo wolnym i zupełnie spokojnym.
— Tak panie hrabio.
— Jakim to sposobem dzieje się, że przez pana i dziś dopiero dowiaduję się o akcie takiej doniosłości?... Jak się to dzieje, że nie uznano za właściwe uprzedzić mię pierwiej o tem?... Czy niema w tem pewnego braku względów, który mógłby mię zasmucać i obrażać, nie biorąc w rachubę tego, co samo już podanie mieści coś ohydnego i dotkliwego?...
Na ten raz odpowiedział prokurator:
— Panie hrabio, brak względności, na który się uskarżasz słusznie, należy przypisać wyłącznie samemu prawu a nie jego reprezentantom. Prawo przypuszcza, że osoby, dla których żąda się kurateli, nie posiadają władz umysłowych wpełni i że w skutek tego doręczanie im podania nie miałoby celu.... W żądaniach tego rodzaju na jedno tylko powinnaby sprawiedliwość zwrócić uwagę, to jest na zweryfikowanie poprzednie prawdziwości mniej lub więcej dokładnej powodów przytoczonych przez wnoszącego podanie....
— A w tym wypadku, kto wniósł podanie? — spytał pan de Presles z wyrazem wyniosłej dumy.
— Dwoje dzieci pańskich, panie hrabio.... wicehrabia Gontran de Presles i pani Jerzowa Herbert....
— A gdyby wam dowiedziono panowie, że dwoje dzieci moich skłamało z rozmysłem wobec sądu w interesie niewiem jakiego haniebnego rachunku, chciwości, jaka dosięgłaby ich kara?...
— Żadna, panie, żadna inna przynajmniej nad wyrzuty sumienia i glos publicznego oburzenia, któryby się przeciw nim podniósł....
— Pan zapominasz o innej, straszliwszej karze!...
— Jakiej, panie hrabio?
— Przekleństwie ojca....
Głęboka cisza zapanowała po tych słowach.
Wszyscy świadkowie tej sceny, zdało się skamienieli, wszyscy z wyjątkiem Gontrana, który czując się na wpół zwyciężonym, mimo to miał w spojrzeniu wyraz szyderczy i przyzywał na usta uśmiech cyniczny.
— A więc panowie, — podjął starzec, — skoro mój syn i córka domagają się wzięcia mię w kuratelę, to dla tego, że bezwątpienia znajdować się muszę w stanie zdziecinnienia, obłędu lub szaleństwa, przewidzianym przez prawo... Badajcież mię więc i orzeczcie wy, ponieważ los mój jest w waszych rękach. Ale naprzód zechciejcie mię powiadomić, jakiej to natury ma być ów obłęd, który mi zarzucają, a którego istnienia nie domyśliwałem się wcale....
— Panie hrabio, — odpowiedział sędzia, — wnoszący podanie twierdzą, że od kilku miesięcy zaszło u pana wielkie a szybko postępujące osłabienie władz umysłowych; dodają, że życie pańskie obecnie upływa w ciągłym stanie unicewstwienia umysłowego, które to zazwyczaj oznaczamy wyrażeniem zdziecinnienia.... Utrzymują nakoniec i podejmują się tego dowieść, że nawet w rzadkich chwilach przerw, które panu pozostawia stan, który nazwalibyśmy uśpieniem pańskich myśli, nieodzyskujesz pan całej pełni władz umysłu, że mianowicie pamięć pańska osłabła zupełnie, że nie zachowujesz pamięci zdarzeń dawnych lub świeżych, ważnych lub drobnych, w których brałeś udział, lub które dokonywały się wobec pana.
— Czy to wszystko, panie?...
— Tak, panie hrabio, wszystko....
— I podanie to podpisane jest przez mego syna i przez córkę?...
— Tak panie hrabio, przez oboje....
— Dobrze więc, odpowiem., odpowiem jak zrobił grecki filozof, nie pamiętam już któremu sofiście, który zaprzeczał ruchu.... Dość mu było chodzić i sofista zwyciężony uciekł pośród szyderskich okrzyków tłumu.
Starzec, jak się zdało, skupiał się przez chwilę; następnie ciągnął dalej tym samym głosem spokojnym i miarowym, pod dźwiękiem którego wszakże czuć było wzruszenie półwstrzymywanego gniewu:
— Zarzucają mi, że utraciłem pamięć... że nie zachowałem ani wspomnienia dnia wczorajszego, ni wspomnień z przed lat dwudziestu... a pierwszym, który mi to zarzuca, jest wicehrabia Gontran de Presles... jest syn mój....
»A więc, panowie, odpowiem mu, próbując mej pamięci i wywołując wobec was wspomnienia z mego życia, dotyczące jego.
Następnie zaś panowie rozstrzygniecie nim a mną....
Osądzicie czy ojciec szalony, czy syn nikczemny!...
— Jak to! panowie, — zawołał Gontran, zrywając się wzburzony, — mamże w waszej obecności słuchać słów podobnych?... Jakkolwiek mam wiele szacunku dla mego ojca, jakkolwiek głęboką litością przejmuje mnie stan jego obecny, niemniej przeto rani mnie w sposób niesłychanie bolesny, podobne znieważanie i poniżanie osobistej mej godności publicznie!...
— Milcz pan! — wymówił surowo prokurator, zwracając się do wicehrabiego. — Śledztwo, zawezwane przez pana, rozpoczyna się....
Potem obracając się do starca, którego nieubłagane spojrzenie chłostało Gontrana, dodał;
— Panie hrabio, ubolewam nad tą przerwą... Racz pan prowadzić rzecz swoją dalej, proszę....
— Słyszeliście panowie tego syna... — podjął generał, — słyszeliście go mówiącego o swem poszanowaniu hipokryckiem, o swem kłamanem uczuciu!... tego syna, najukochańsze dziecko, na wspomnienie samego imienia którego niegdyś żywiej mi biło ojcowskie serce!... tego syna, w którym złożyłem wszystką radość moją i wszystkie nadzieje!... Powiem wam czem był, powiem czem jest, wreszcie powiem czem będzie...
»I zobaczycie panowie, że pamięć moja, acz tak osłabiona, może jeszcze sięgnąć daleko w przeszłość i że dawno wspomnienia moje służą mi wiernie jeszcze...
»W wieku, w którym synowie, których nam Bóg zsyła, na niezmierzone nasze szczęście lub niezmierzoną naszą niedolę, zazwyczaj są jeszcze tylko dziećmi wesołemi, bez troski, Gontran był już mężczyzną, nie energią, charakterem lub rozumem, ale mężczyzną znajomością złego, mężczyzną występkami!...
»Rozpustnik, gracz, szalenie próżny, dostępny najpospolitszemu pochlebstwu, Gontran strawił swą młodość na hańbiących wybrykach, na stosunkach najniższego gatunku, których zdałoby się, że zajmowana przezeń pozycya, samo nazwisko, nosi, winne mu były wzbraniać....
»Jako człowiek dojrzały, wiódł dalej to bezcelowe, nieużyteczne i zdrożne, niezdolny do wszelkiego pożytecznego zajęcia, nieprzyjaciel wszystkiego, co uczciwe, bez wszelkiej innej ambicyi nad tę, by prześcignąć w występnych szaleństwach wszystkich swych nędznych towarzyszy....
»Przyszła śmierć matki, śmierć przedwczesna, którą, pewien tego jestem, przyspieszyły wciąż ponawiające się zmartwienia, których ten syn był powodem....
»Gontran stał się bogatym, ale majątek ten, którego źródło było tak szlachetne i czyste, roztopił się w jego rękach jak śnieg co spadnie na błoto, stał się łupem hordy bezdusznych pasożytów, bandy próżniaków bez serca....
»Wszystko to działo się w Paryżu, bo zaledwie Gontran objął w posiadanie spadłe nań dziedzictwo, oddalił się coprędzej uciekając z rodzicielskiego domu ba sil jak z miejsc przeklętych....
»Skoro został zrujnowany, powrócił... boć trzeba było żyć!
»Gontran mimo wszystko, był synem moim, nosił moje nazwisko, przyjąłem go, a jeślim nie obchodził przymusowego powrotu marnotrawnego syna uroczyście, nie posłyszał przynajmniej nigdy z ust moich żadnej wymówki.... Bo i cóżby pomogły wymówki?... Nikt nie uleczy zgangrenowanego członka.... To też nie miałem żadnych złudzeń co do nieszczęśliwego mego dziecka... wiedziałem czem był i co był wart... Dość wam powiedzieć panowie, że już nie miałem, nadziei....
»Od chwili swego powrotu, był i co był wart... Gontran rozpoczął życie gorsze jeszcze od swej przeszłości; nie zadawalniał się pieniężnemi zasiłkami, które pobłażliwość moja wydzielała mu co miesiąc... rzucił się na oślep w długi, w te hańbiące długi, dla których niema usprawiedliwienia, a które równają się oszustwu....
»Rumieniłem się ze wstydu i obrzydzenia... ale był moim synem, ale nazywał się wicehrabią de Presles... więc płaciłem jeszcze... i płaciłem bez końca....
»Nakoniec pewnego dnia znudziło mnie już to, pewnego dnia odmówiłem wspólnictwa w tem niep rządnem życiu, wspólnictwa mimowolnego, w które gnała mnie dotychczasowa moja słabość....
»Tego dnia, wicehrabia Presles powiedział sobie, że dla zapełnienia bezdennej tej przepaści, potrzebnym mu jest cały mój majątek. Tego dnia uznał, że żyję za długo już i cofając się może przed morderstwem mego ciała, obmyślił morderstwo mego ducha....
»Tego dnia po raz pierwszy wicehrabia Gontran de Presles pomyślał, że prawo daje mu w rękę broń straszliwą, która się zwie kuratelą....
»Nazajutrz, panowie, otrzymaliście podanie, które was tu dziś sprowadza....«
Nastąpiła krótka chwila ciszy po tych słowach pana de Presles.
Gontran już miał podnieść się z krzesła; już otwierał usta, by odpowiedzieć.
Ale giest nakazujący prokuratora zmusił go, że usiadł napowrót i zamilkł.
— Cierpliwości! — powiedział sobie w niemym, bezsilnym swym gniewnie, — cierpliwości!... przyjdzie i na mnie kolej!...
Hrabia mówił dalej, ale już nie z tym przymuszonym spokojem, którego nie pozbył się był do tej chwili; przeciwnie głos jego teraz stał się przejmującym, była w nim energia groźna jakaś, która mimowolnie przywodziła namyśl zachowanie i słowa zwycięzkiego generała, stojącego na polu walki:
— Słyszeliście mnie, panowie... i wiecie, czym pamięć utracił, jak wam to doniesiono, czy mnie zawodzą wspomnienia, słowem czy rozum mój szwankuje.... Nie wiem, jakie sformułowaliście sobie przekonanie, nie wiem, jaki sąd podyktuje wam wasze sumienie i wasza sprawiedliwość.... Ale aż do dnia, w którym wyrok przez was wydany odsądzi mnie od rozumu a z nim na zawsze od wszystkich praw moich, aż do dnia tego i do tej godziny jestem tu panem, panem wyłącznym, władza moja nie jest ani umniejszoną, ani podzieloną i używam jej na to, aby wygnać z tego domu niegodnego syna, który mnie hańbi i chce mnie zniesławić!... Wypędzam cię, Gontranie, wypędzam i przeklinam!...
Wyrzekłszy straszliwą tę klątwę starzec zwrócił się do urzędników i głosem najzupełniej już spokojnym, spytał:
— Panie prokuratorze, czy to co uczyniłem, byłem w prawie uczynić?...
— Tak, panie hrabio, — odpowiedział skłoniwszy się urzędnik, — prawa ojca rodziny nie ulegają nigdy przedawnieniu i zawsze są święte....
Gontran porwał się gwałtownie, blady, siny niemal z wściekłości, z wykrzywionemi rysami, ale usiłujący panować nad sobą.
— Panie prokuratorze, — wymówił głosem drżącym i zaledwie zrozumiałym, — czy nadejdzie wreszcie chwila, w której i mnie mówić będzie wolno?...
— Chwila ta już nadeszła, — powtórzył sędzia krótko i surowo, — mów pan... słuchamy....
— Acz zręczni i rozumni jesteście panowie, — począł wtedy młody człowiek, — niemniej staliście się ofiarą komedyi, tak zgrabnej coprawda, że z pewnością i ja uwierzyłbym jej, gdybym był na waszem miejscu.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć — spytał prokurator.
— Chcę powiedzieć, że tu panów oszukano, chcę powiedzieć, że generał hrabia Presles, mój ojciec, recytował tu przed chwilą przed wami lekcyę, przysposobioną i wyuczoną już z góry, której on sam nie pojmuje ani znaczenia ani doniosłości.
— Nieszczęsny! — zawołał generał.
— A! panie hrabio, — przerwał prakurator, — to już nie warte nawet odpowiedzi.
— Na miłość boską, panowie, — ciągnął Gontran dalej, — zastanówcie się przez chwilę, zanim dacie się porwać zwodnym pozorem... Przedkładając wam moje podanie o wzięcie ojca mego w kuratelę, wiedziałem doskonale, że pierwszym skutkiem tego podania będzie zjechanie wasze tutaj, celem poddania ojca mego badaniu.... To rzecz niezaprzeczona, nieprawdaż? Gdybym zatem podał za obłąkanego kogoś, który cieszy się w zupełności wszystkiemi władzami umysłu, jak to sądzić możecie z tego, co tu zaszło teraz, w takim razie ja to chyba musiałbym być waryatem, w takim razie przeto ja a nie mój ojciec winienbym być wziętym w kuratelę.
Pozorne prawdopodobieństwo tego rozumowania wywarło niejaki wpływ na przekonanie niemal całkowicie już sformułowane urzędników.
— Wedle pana więc, — spytał Gontrana prokurator królewski, — ojciec pański poprostu tylko recytował przed nami rzecz, której go wyuczono naprzód?...
— Powiedziałem to i przy tem obstaję.
— Któżto, wedle pana, nauczył go tego?
— Panna Blanka de Presles.
— Ja? — zawołała dziewczyna, wylękła.
— Ty, moja siostro! — powtórzył Gontran, kładąc szczególniejszy, przesadny nacisk na te dwa wyrazy: moja siostro.
— Ale, — odpowiedział urzędnik, — jakimże sposobem panna de Presles mogła być z góry uprzedzoną o naszem przybyciu? Boć przecie potrzebowała na to czasu, by przygotować całą scenę i wyuczyć pańskiego ojca!
— Ja to panu powiem, panie prokuratorze, — odparł Gontran.
Potem zwracając się do Raula dodał:
— Panie de Simeuse, albo mylę się bardzo lub też pan pierwszy przyniosłeś wieść o tem co się dzieje teraz w zamku Presles i pędziłeś tu z nią co koń wyskoczy.
Raul niezmiernie zakłopotany, milczał.
— Czy to co utrzymuje pan wicehrabia de Presles jest prawdą? — spytał go prokurator.
Wobec tak stanowczego pytania, wszelkie wahanie się było już niepodobieństwem.
Raul odpowiedział więc, ale wielce niechętnie;
— Tak panie, to prawda.
— Znajdowałeś się pan, jeśli się nie mylę, na drodze tulońskiej w towarzystwie pana barona de Labaidés, wówczas kiedyśmy się z nim spotkali.
— Tak, panie, towarzyszyłem memu przybrane mi ojcu.
— Słyszałeś pan naszą rozmowę o podaniu o kuratelę, której się domagano dla pana de Presles?...
— Tak, panie.
— I udałeś się pan do zamku?
— To rzecz oczywista, skoro tu jestem.
— Z kim mówiłeś pan o ważnej nowinie, którą niosłeś pan może z większym pośpiechem niż dyskrecyą?
— Pierwszej osobie, którą spotkałem.
— Któż był tą osobą?
— Panna Blanka.
— W jakim celu czyniłeś pan to zwierzenie?...
Raul zawahał się znowu.
— Mów pan, — powtórzył żywo prokurator królewski, — winieneś pan odpowiadać bez wszelkich zatajeń i z całą szczerością. Pytam pana o prawdę w moim charakterze urzędnika....
— Nie mogę co prawda, wyznaję to, pojąć całkowicie pożytku tego badania, — odparł Raul.
— Nie masz też pan potrzeby go rozumieć; oczekuję od pana odpowiedzi tylko wyłącznie i nic nad to innego.
— Czyż jestem oskarżonym, abym tak obowiązany był zdawać sprawę z moich czynów i myśli?...
— Nie jesteś pan bynajmniej oskarżonym; ale jeśli potrzebnem jest by sprawiedliwość znała dokładnie pańskie czyny a nawet myśli, aby dojść tym sposobem mogła do wątka prawdy, winien jej pan jesteś wówczas szczerą spowiedź, nie wykrętną. Po raz drugi przeto zapytuję. Jaki był cel tych zwierzeń, któreś pan niósł pannie Blance de Presles....
— A zatem panie, — rzekł wreszcie Raul, — chciałem ją ostrzedz przed okropną zasadzką, którą gotowano dla jej ojca.
— To znaczy, żeś pan uprzedzał ją na to, by z kolei ona ostrzegła pana de Presles?...
— Taką istotnie myśl miałem.
Prokurator zamienił kilka słów po cichu z wydelegowanym sędzią.
— Panie wicehrabio, — przemówił następnie, zwracając się do Gontrana, — czy masz pan jeszcze co więcej do powiedzenia nam?
— Z pewnością, panie! — zawołał młody człowiek.
— A więc mów pan, słuchamy.
Gontran rozpoczął tedy z większą już pewnością siebie i większym niż dotychczas spokojem:
— Mój ojciec nie zaniedbał nic, aby przekonać panów, że się znajduje w zupełnem posiadaniu wszystkich władz umysłu i że pamięć dotąd wiernie mu służy... zdaje mu się, że dowiódł panom tego, wyliczając wam wszystkie te pretensye, jakie ma lub raczej jakie wmawiają weń, że ma do mnie.... Ja dowiodę panom i to nieodpartemi świadectwy. że pamięć ojca mego oddawna już zagasła i że chwilami tylko jeszcze zabłyska niepewnym płomykiem.
»Mój ojciec przed oczyma waszemi rozsnuł moje życie, zarzucając mi jako zbrodnię te lekkomyślności młodzieńcze, które każdy mężczyzna, jeśli tylko nie jest świętym, odnajdzie we własnych wspomnieniach.
»Powiedział wam, że byłem niegodziwym! powiedział, że podanie o wzięcie go w kuratelę, było godnem zupełnie takiego życia jak moje i równało się moralnemu zabójstwu.
»Powiedział wam, że jestem zrujnowany; że chcąc zapełnić otaczającą mnie dokoła przepaść, muszę wydrzeć mu majątek i że to był istotny powód mojego podania.
»Jedno jedyne słowo wystarczy mi, by wszystkie te kłamliwe wywody podyktowane memu ojcu, zredukować do ich właściwej wartości.
»Gdyby te, przytoczone przez niego dowody były wyrazem prawdy, byłbym w rodzinie mojej napotkał tylko zasłużoną a głęboką wzgardę, byłbym sam tylko podpisywał podanie, które wówczas bez wątpienia zasługiwałaby na najhaniebniejszą nazwę.
»Ale tak nie jest, panowie.
»Wobec was stoi nas dwoje.... Mam przecież wspólniczkę... czy ośmielicie się narwać ją współwinowajczynią, pomyślawszy o ogólnej czci, która otacza tę, względem której dopuścilibyście się tej obelgi?
»Siostra moja nie solidaryzuje się przecież zoraną w tej przeszłości smutnej, której ciężarem zgnieść mnie chce ojciec. Na nią nie spadnie ten zarzut.
»Siostra moja jest bogatą, bardzo bogatą i osobistym swym majątkiem i znaczniejszą jeszcze fortuną męża... jej przeto nikt nie obwini o rachunek, o spekulacyę, o chciwość.
»A jednak siostra moja przyłącza się do mnie, aby was prosić o wzięcie w kuratelę szlachetnego starca, którego czci i kocha ale u którego, wie to ona dobrze, ciało przetrwało życie ducha i nad którym uważa za roztropne i potrzebne czuwać odtąd jak nad dzieckiem.
Gontran zwrócił się ku framudze okna, w której ukrywała się Dyanna i chwytając ją za rękę z pozorem niezmiernej czułości w rzeczy samej zaś z nieodparta siłą, pociągnął ją bladą i drżącą na środek salonu, mówiąc:
— Nadeszła chwila przemówienia, moja siostro... sprawiedliwość oczekuje na słowa twoje i chce wiedzieć co sądzisz o stanie umysłu naszego ojca... Mnie mogą pomówić o kłamstwo, ale podobne podejrzenie nie mogłoby sięgnąć do ciebie.


XX.
DRAMAT RODZINNY.

Bezwątpienia, od samego początku tak dramatycznej sceny, tak głęboko przejmującej gorączkowe oczekiwanie słuchaczy, chwytało chciwie każdy wyraz, wymówiony przez aktorów tego domowego, tak okropnego dramatu.
Ale skoro pojawiła się nowa osoba i to najbardziej zajmująca z powodu wpływu jakie musiało wywrzeć jej zeznanie na bieg całej sprawy, skoro słowem Dyanna weszła na scenę, że się zapożyczymy u malowniczego teatralnego języka, uwaga zda się, zdwoiła się jeszcze... urzędników mimowolnie przejęło wzruszenie, całkiem im obce.... Marceli de Labardès i Raul Simeuse pobledli zlekka, Blanka utkwiła w pani Herbert przeciągłe spojrzenie, którego błagalny wyraz byłby wzruszył chyba kamienne serce... sam generał nawet utracił część tego spokoju pełnego godności, który zachował dotychczas; oczy jego utkwione naprzód w córce, spuściły się w dół nagle i słaby rumieniec zapłonął na twarzy.
Dyanna wszakże milczała.
W zachowaniu jej znać było złamanie zupełne, nieopisane cierpienie.
Wzrok błąkał się dokoła niepewny, obłąkany.
Rzekłbyś, że to gazella pochwycona w sidła, co szuka kędyby uciec mogła.
Gontran na chwilę nie puścił ręki siostry, a uścisk mocny, wyrazisty, którym zaciskał ją w swej dłonń, znaczył jasno dla nieszczęśliwej kobiety: Pamiętaj, że mogę zgubić was wszystkich!....
— Pani, — rozpoczął prokurator królewski, — oczekujemy na twe świadectwo, a nie kryję bynajmniej przed nią, że wysokie stanowisko, w którem cię stawia szacunek publiczny, nadaje świadectwu temu rozstrzygającą wagę.
— Odwagi! moja siostro... — szepnął Gontran, — odwagi!
— Pani, — podjął znów urzędnik, — podanie wniesione o rozciągniecie nad hrabią de Presles kurateli, uczynionem było tak dobrze w twojem imieniu jak w imieniu pani brata. Czy podpisałaś je pani dobrowolnie, czy nie ulegałaś jakiejś presyi?... jakiemu wpływowi, którego powody nam są nieznane?...
Konwulsyjne drżenie wstrząsnęło całem ciałem
Dyanny, gdy tymczasem brat ściśnieniem ręki silniejszem jeszcze zmusił ją do wyszeptania:
— Podpisałam dobrowolnie.
— I obstajesz pani przy tem żądaniu?...
— Tak panie, obstaję
— A zatem silnem i stanowczem przeświadczeniem pani jest, że oddanie pana hrabiego de Presles pod kuratelę jest pożytecznem dla własnych jego interesów, zarówno jak dla interesów państwa?...
— Takiem jest moje przekonanie.
Słowa te wymówione zostały tak słabym głosem, że urzędnicy raczej je odgadli niż posłyszeli.
— Umysł pana hrabiego de Presles, wedle zdania pani, tak został zaćmiony, że w życiu codziennem nie ma on już świadomości swych czynów? — ciągnął sędzia.
Dyanna czuła śmiertelną mękę, Nie miała siły odpowiadać, skinęła tylko głową potakująco.
— A więc pani utrzymujesz również, jak brat jej przed chwilą, że pan hrabia de Presles powtarzał wobec nas to, czego zręcznie wyuczono go poprzednio?
— Tak sądzę.
— I to twierdzenie swoje opierasz pani na podstawie licznych każdodziennych faktów, dowodzących, że pamięć pana hrabiego de Presles nie zatrzymuje ani zdarzeń bieżących, ani też rzeczy zdawną już ubiegłych?...
— Tak, — zawołała Dyanna z rozdzierającym wyrazem rozpaczy w głosie, — tak, wszystko to prawda... ale na miłość boską, miejcie panowie litość nadmną... wasze badanie mnie zabija!...
— Słówko tylko jeszcze, łaskawa pani.... Czy mogłabyś zaprzysiądz w obliczu Boga, że wszystko to, co zeznałaś jest zupełną prawdą!
— Przysięga... — wyszepnęła pani Herbert, której tortury możnaby porównać chyba z męczarnią konania...— żądanie odemnie przysięgi w obliczu Boga?
— Czy jej pani odmawiasz?...
Przerażenie nieopisane i wahanie widocznem było wyraźnie na zmienionej twarzy Dyanny.
Gontran ścisnął ją silnie za rękę, jakby ją pragnął zgruchotać w tym uścisku.
— Nie, — krzyknęła Dyanna głosem dławionym, — nie, nie odmawiam tej przysięgi.... Przysięgam w obliczu Boga, że zeznałam prawdę...
W tej chwili podniósł się generał.
Wyciągniona jego ręka groziła pani Herbet, która cofnęła się, skamieniała wobec tego widomego objawu ojcowskiego przekleństwa.
— Mój ojcze... mój ojcze... — wyszeptała, padając na kolana i wznosząc ku starcowi błagalne dłonie, — mój ojcze, przebacz mi.
— Nie, — odpowiedział generał wybuchając, — nie masz przebaczenia dla córki, która się mnie wypiera!... nie masz przebaczenia dla córki, co mnie zdradza!...
— A! — ciągnął dalej głosem coraz to donośniejszym, coraz więcej dając się porywać uniesieniu, płomień gniewu bowiem poczynał mu krew burzyć i migotać w oczach, — a! opuszczasz mnie nikczemnie! ah! przysięgasz w obliczu Boga, że rozum mój zamarł i pamięć zagasła!... A więc to ty chyba jesteś szaloną, wiarołomna córko, córko bezduszna, skoro nie pojmujesz, że ta przysięga jest wyzwaniem mnie rzuconem... nieopatrznem wyzwaniem, które ja podniosę! A! pamięć we mnie zamarła, mówisz! Nie, Dyanno... nie, mylisz się! Pamięć we mnie jest żywa, żywsza niż kiedykolwiek! przeszłość zmartychwstaje przed memi oczyma cała, bez braków, bez przerw żadnych; niezaćmiona! nie zakrywa mi jej żaden obłok!... Strzeż się, Dyanno, bo ja pamiętam!...
W istocie pod ciężarem wspomnień straszliwych, co go obiegły, starzec dyszał cały.
Pierś jego wznosiła się gwałtownie tłumem uczuć, gorący, płomienny rumieniec okrył mu twarz, oddech chrypliwy i syczący wybiegł z po za warg ściśniętych.
— Ah! — począł znowu, — utrzymują, że zapominam! Syn mój powiedział mi to, moi panowie; córka wam to powtórzyła.... Strzeż się, Dyanno, strzeż się, bo to nie ja zapomniałem, ale tyś zapomniała widocznie! Moja pamięć jest aż nadto wierną: zachowała ona piętna wspomnień faktów i dat, które ją palą jak rozpalone żelazo!.. Jedną z dat takich, ja ci powiem... to noc 10-go maja 1830 roku!
— Ojcze! — krzyknęła Dyanna na wpół obłąkana, wlokąc się u nóg starca, — ojcze... na litość, milcz!
— Noc 10-go maja 1830 r.! — wymówił zcicha Marceli de Labardès. przejęty nagle do głębin duszy.
Generał pod wpływem już odtąd gorączkowej egzaltacyi, mówił dalej:
— A! to była noc pełna zbrodni i nieopisanej okropności... morderstwo i pożar podały sobie w niej radośnie ręce po przez krew i płomienie!... Oko moje zanurza się w krwawe ciemności przeklętej tej nocy... widzę pośród nich kobietę, którą już mają za umarłą... A! stokroć lepiej było dla niej, aby była umarłą.... Ta kobieta żyje... ale zniesławiona....
Dyanna po raz drugi chciała krzyknąć:
— Ojcze... miej litość nademną!...
Ale sił jej zabrakło i nie przytomna niemal padła u nóg starca.
Marceli podniósł się, przejęty, popychany naprzód jakąś nieznaną, nieprzepartą siłą, podbiegł aż do hrabiego Presles, wołając:
— Panie hrabio, czy ja dobrze słyszałem?.... Powiedziałeś pan nieprawdaż? ta kobieta żyje, ale żyje shańbiona....
— Tak, panie, to powiedziałem.
— I ta kobieta, panie hrabio... czy pan znasz nazwisko tej kobiety?...
— Czy je znam! — mówił dalej pan de Presles, którego egzaltacja nie miała już granic, — czy je znam, to nazwisko!... Tak, z pewnością, znam je.... Słuchajcie wszyscy, powiem je wam....
Miał już wymówić, kiedy Dyanna jak, trup zgalwanizowany, przyczołgała się do nóg jego; kurczowo wyprężonemi rękoma pochwyciła za suknie generała, wspinając się tak, by twarz jej dosięgła twarzy ojca i głosem zagasłym wyszeptała do jego ucha:
— Zabij mnie, ojcze, bom na śmierć zasłużyła... ale nie wymawiaj wobec Blanki imienia tej kobiety....
— I cóż, panie hrabio, — wołał Marceli de Labardès stanowczo, kiedy Dyanna wyczerpana zupełnie osunęła się wstecz zmartwiała, — to nazwisko, które nam obiecałeś powiedzieć?...
Generał sposępniał nagle z oczyma utkwionemi w deseń kobierca nieruchomie, milczał.
— Ojcze, — szeptała Blanka z kolei, — ojcze mój ukochany, powiedz to nazwisko... bo oni będą mogli sądzić, że go sobie nie przypominasz....
Pan de Presles, zdało się, nagle przyszedł do siebie.
— I ty także, — wymówił zcicha, obejmując oburącz Blankę i przyciskając ją namiętnie do serca, — ty także biedne, kochane dziecko pytasz mnie o to imię....
Wzrok jego nagle stał się błędnym.
Usunął zlekka od siebie drżącą dziewczynę i padł w fotel wyczerpany, mówiąc głosem urywanym, którego intonacya mimowolnie przywodziła na myśl obłąkanie:
— Nie pamiętam już tego nazwiska... syn mój i córka mieli słuszność.... trzeba wziąść w kuratelę starca.... Widzicie panowie, że rozum mój się mąci... widzicie, że pamięć we mnie zamiera... widzicie, że już nic nie pamiętam dokładnie....
— To imię!... — mówił sobie w tym samym czasie Marceli Labardès, — tego imienia ja się dowiedzieć muszę....
Blanka przerażona uklękła obok starca, który przymknął oczy i którego sen czy zemdlenie przypominało śmierć.


XXI.
DECYZJA.

Gontran wszakże tryumfował.
Na jego to korzyść odegraną została w rzeczywistości okropna scena z tego rodzinnego dramatu, któremu za kulisę służył salon w zamku Presles.
Prokurator królewski, sędzia wydelegowany i lekarz powrócili do Tulonu ze stanowczem przeświadczeniem, że podanie wicehrabiego mogło być wprawdzie do pewnego stopnia przesadzone» ale że w rzeczywistości nie było nic chwiejniejszego nad rozum generała i nic niepewniejszego nad jego wspomnienia....
Owo opowiadanie, które wyrwało mu się o zdarzeniach nocy 10-go maja 1830 roku, zrobiło na urzędnikach wrażenie nieodpartego objawu gorączkowego uniesienia, graniczącego z chorobliwą maligną.
Krótko mówiąc, nie powzięli oni niecofnionego już zdania, ale waga przechylała się na stronę orzeczenia kurateli i przedstawiciele prawa uważali za nieodzowne powtórne badanie.
Niemniej prawdą było, co zaznaczyliśmy powyżej, że w grze, która rozpoczęła się teraz między Gontranem a sądem, a którego stawką było wzięcie w kuratelę generała, wicehrabia bezspornie wygrał pierwszą partyę.
Mulimy dodać, że młody człowiek nie brał bynajmniej na seryo ojcowskiego przekleństwa, a przedewszystkiem rozkazu natychmiastowego opuszczenia domu przodków.
— Jestem tu na mocy praw moich prawnego syna! — powiadał sobie wesoło, — i nie oddalę się ztąd aż po to chyba, by wydawać wesoło w Paryżu fortunę ojca, skoro sąd dobrze ureguluje nasze sprawy i odda mi w ręce zarząd całego majątku.


∗             ∗

Nie potrzebnem jest do naszej opowieści, rozszerzać się tu nad zdziwieniem, bólem i oburzeniem Jerzego Herbert, skoro za powrotem z długiej swej i spokojnej poobiedniej drzemki w szalecie, dowiedział się o tem, co przez ten czas zaszło w zamku.
Daremnie poddał Dyannę prawdziwemu śledztwu, starając się dowiedzieć od niej o powodach, które ją popchnęły do wspólnictwa w ohydnym postępku Gontrana.
Dyanna zamknęła się w nieprzezwyciężenie upornem milczeniu... Nie mogąc powiedzieć prawdy, wołała nic nie odpowiedzieć.
Jerzy, niezdolny do podejrzeń wogóle, nie mogący przypuścić nawet absolutnej jej zależności od brata, na łaskę którego zdał ją dziwny fatalizm, zmuszony był powiedzieć sobie z rozpaczą, że ta, która dotychczas zdała się łączyć w sobie wszystkie przymioty aniołów, była kobietą bezduszną, pozbawioną serca, demonem, czyniącym złe dla samejże miłości złego!
Jakże dać wyobrażenie o tem, co się działo w duszy Marcelego de Labardès?
Napomknienia tak wyraźne hrabiego Presles do nikczemnego czynu, spełnionego w parku wili Salbert w ową noc pamiętną 10-go maja 1830 roku, ten frazes przedewszystkiem, frazes, którego znaczenie wybijało się przed jego oczy jasno jak słońce samo:
Oko moje zanurza się w krwawych ciemnościach tej przeklętej nocy.... Widzę pośród nich kobietę, którą już miano «a umarłą.... A! lepiej dla niej było umrzeć istotnie.... Ta Mięta tyje ale jest shańbioną!
Nie było więc dla Marcelego wątpliwości....
Ta kobieta to była ta, którą on ocalił po to tylko by ją zgubić!
Pan de Presles znał nazwisko tej kobiety....
Może po ośmnastu ubiegłych latach, uda się Marcelemu odnaleźć ją wreszcie.
Może danem mu będzie odkupić nakoniec spełnioną zbrodnię i zmazać jeden z dwu ciężkich wyrzutów sumienia, które życie jego uczyniły jednem długiem pasmem męczarni.
Ale aby dojść do tego rezultatu trzeba było pytać pana Presles, trzeba było, aby tenże zechciał odpowiadać... trzeba było, aby był w stanie odpowiedzieć.
Raul, rozradowany nadzieją przyszłego szczęścia, którą mu dawał powrót do przytomności generała, powrót, który on uważał za stanowczy i pewny, nieświadomy zresztą burzy tłumnych myśli, która szalała w głowie i sercu Marcelego, dziwił się szczególniejszemu zamyśleniu swego przybranego ojca i chłodu jakiegoś wymuszonego i roztargnionego, z którym przyjął wylewy jego radości i nieskończone opowiadania o marzeniach na przyszłość i szczęście, jakiem go przejmowały obecne nadzieje.
Gontran, w chwilę po odjeździe urzędników, sam udał się również w drogę do Tulonu, celem zdania sprawy baronowi Polart z rezultatu dnia tego.
Dyanna na skutek burzliwego przejścia swego z mężem, o którem wspomnieliśmy powyżej, nie wchodząc w jego szczegóły, zamknęła się w swych pokojach i na kolanach przed ukrzyżowanym Zbawicielem błagała Tego, który chciał cierpieć i umrzeć za ludzi, aby jej dodał siły i zesłał pociechę, której jej ludzie dać nie mogli.
My wróćmy do generała i Blanki do biblioteki, dokąd dziewczę poprowadziło starca, natychmiast gdy odpoczął tylko nieco po przebytych wrażeniach i mógł już chodzić.
Blanka klęczała przed znanym nam fotelem i w obu dłoniach trzymała prawą rękę pana de Presles.
General zatopiony był w głębokiem zamyśleniu, nietrudno było przecież widzieć po wyrazie jego spojrzenia, że nie była to dawna, bezmyślna zaduma, ale że przeciwnie myśl tam pracowała i żyła całą pełnią.
Gorzki smutek zaciemniał twarz pana de Presles.
Chwilami zmarszczki czoła żłobiły się w groźne linie i z oczu szeroko rozwartych padały błyskawice.
— Ojczulku... — spytała Blanka półgłosem, — jakże ci jest teraz?
— Lepiej mi... dobrze zupełnie... drogie dziecko mego ducha, ukochane dziecię mego serca... — odpowiedział starzec, przyciągając na swe kolana jasną główkę dziewczyny i gładząc dłonią jej piękne włosy.
Petem na nowo zapadł w smutno rozmyślania, na chwilę przerwane.
Zajrzyjmy w te myśli, co despotycznie zapanowały nad umysłem starca.
— Dzisiaj, — mówił sobie, — dzisiaj podjąłem walkę i z Bożą pomocą, jeśli nie odniosłem zupełnego zwycięztwa, to przynajmniej przechyliłem jego szalę.
»Ale oni tem się nie zniechęcą te podłe wrogi, co są memi dziećmi... dziś nieudałe przedsięwzięcie jutro rozpoczną na nowo... stawią mym nogom nowo zasadzki, lepiej ukryte, zręczniej zastawione aż po dzień gdy zmęczony, znękany i zwyciężony, wpadnę w nie bezbronny.
»A dzień to blizki, bo czuję to dobrze, ja sam, że oni nie kłamią, twierdząc, że umysł mój słabnie....
»Tę okropną prawdę oni wreszcie zdołają ukazać sędziom, a wtedy owa kuratela, której się domagają dla mnie, zostanie wyrzeczoną.
»A! gdybyż ci, którzy tak chcą zbezcześcić biały włos mój, nie byli memi dziećmi i gdyby tu chodziło tylko o mnie, powiedziałbym; Mniejsza o to!
«Bo też i mniejsza o to, istotnie. Majątek niepotrzebnym jest w moich rękach, niechże go sobie biorą i podzielą się nim! Niech dzielą się moją władzą, która mi już na nic potrzebną nie jest,... Niech na mojem miejscu panują w tym domu, który ja opuszczę niezadługo i zamienię na mieszkanie, którego mi z pewnością nie pozazdroszczą, bo niem będzie grób.
»Ale czego nie chcę, czego nie zechcę nigdy pokąd życie pionie we mnie najsłabszym choćby płomykiem, póki najmniejsza chociaż iskierka inteligencyi ożywiać będzie moją duszę, to tego, by oni mieli stać się arbitralnymi panami losu i szczęścia ukochanej mojej Blanki.
»Cóżby oni zrobili z tem dobrem, anielskiem dzieckiem?
»Co zrobiła by z swojej córki ta Dyanna, która własnego ojca zdradziła?
«Nie miałżem już dowodów tego? Dyanna opiera się szczęściu Blanki, odmawia z nieubłaganym uporem zezwolenia swego na małżeństwo Blanki z Raulem....
»I dla czego?...
«Daremnie zaklinałem ją, aby mi wytłómaczyła powody tej nieugiętej surowości, nic nie udało mi się wymódz na niej.
»A więc o cóż chodzi! «Dyanna zapoznaje najświętsze prawa ojca, lekceważy, depcze nogami moją ojcowską władzę, zapomina o winnym mi szacunku.
»I ja przeto nie będę się liczył z prawami Dyanny! W obliczu prawa Blanka jest moją córką i do mnie tylko należy. Ja sam też tylko rozporządzać będę przyszłością Blanki, »Ale trzeba się spieszyć. Jutro może już wezmą mnie w kuratelę!... jutro może już Blanka daremnie wzywałaby mojej pomocy.
»Dziś jestem tu jeszcze panem!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Doszedłszy do tego punktu niemego swego monologu, generał powiedział sobie, że czas zastąpić czynem rozmyślania.
Urwał przeto wątek tych rozważań najzupełniej logicznych, których część przedstawiliśmy oczom czytelnika i głosem łagodnym a pieszczotliwym przemówił:
— Moje dziecię.
— Ojczulku? — szepnęła dziewczyna, podnosząc śliczną swą główkę, spoczywającą aż dotąd na kolanach starca.
— Posłuchaj, droga moja mała... posłuchaj mnie uważnie, bo mówić będę o rzeczach ważnych....
Blanka podniosła czyste swe głębokie oczy, zatopiła je we wzroku pana Presles i spytała ciekawie:
— O cóż to chodzi?
— O szczęście twoje może....
Frazes ten, który pozornie nie miał żadnego ściśle określonego znaczenia, został przecież natychmiast odgadniony przez dziewczynę.,.. Odgadła jaki zwrot może przybrać tak rozpoczynająca się rozmowa i pokraśniała aż cała.
— Ojczulku, — rzekła głosem, którego dźwięk srebrzysty tłumiło wzruszenie, — słucham cię z całą uwagą....
— I odpowiesz mi szczerze?...
— Wiesz przecie, żem nigdy nie skłamała... a zresztą, czyż to przed tobą chciałabym coś ukryć?... Z tobą, mój ojczulku, ja nie będę mówić szczerze, ale po prostu myśleć głośno.... Sądzę, że o tem nie wątpisz....
— Nie, nie wątpię..,. To też kocham cię, jak zasługujesz, aby cię kochano, mój ty czysty aniele bez zmazy, moja jedyna i droga pociecho....
Starzec ujął obu dłońmi głowę dziewczęcia i pochylony ku niej, okrywał jej czoło i włosy długiemi pocałunkami.
— O cóż mnie spytać chcesz, ojcze? — spytała Blanka.
— O tajemnicę twego serca....
— Gotową jestem ci ją wyznać.
— Kochasz Raula de Simeuse?
Bez wahania, choćby na setną część sekundy, dziewczyna odpowiedziała:
— Kocham go....
— Wszak znasz go dobrze, nieprawdaż?
— Zdaje mi się przynajmniej, że go znam dobrze.... Przysięgłabym, że Raul jest dobrym i prawym, z taką samą pewnością z jaką przysięgałabym za twoją prawość i dobroć....
— I nie wątpisz o jego miłości?
— Tak sam o, jak o mojej nie wątpię.
— W takim razie więc w małżeństwie z nim widzisz szczęście całego twego życia?...
— Tak mi mówią rozum i serce....
— Wiesz, że Marceli de Labardès prosił mnie o rękę twoją dla Raula?
— Tak, ojczulku, wiem....
— I wiesz zapewnie również, com ja na to odpowiedział?...
— Ty, ojcze zezwoliłeś, ale to zezwolenie nawet zdałeś na ostateczną decyzyę siostry mojej. Owoż wiem o tem również, że Dyanna odmówiła.
— Czy wiadomą ci jest przyczyna tej odmowy?
— Nie, Dyanna odmówiła wszelkiego wytłómaczenia.
— A zatem, dziecko moje, ta przyczyna, jakąkolwiekby ona była, nie obchodzi nas teraz już zupełnie....
— Jakto?... — zawołała Blanka rozradowana. — Co chcesz powiedzieć, ojczulku? Zdaje mi się, że cię rozumiem a jednak obawiam się moje marzenia postawić na miejscu rzeczywistości i stworzyć sobie tym sposobem bolesne rozczarowanie.
— Nie, nie, kochane dziecko, nie mylisz się bynajmniej, com chciał powiedzieć, tyś już odgadła.... Powody odmowy Dyanny nie obchodzą nas już teraz, ponieważ obędziemy się bez jej zezwolenia.
Blanka zarzuciła dwoje ramion dokoła szyi pana Presles i uścisnęła go gorąco, szepcząc z uniesieniem:
— O! ojczulku, jakiś ty dobry!
— A zatem, — podjął starzec, — małżeństwo twoje z Raulem jest rzeczą ułożoną.... Tylko, — dodał uśmiechając się, — kładę jeden warunek.
— Jakiż to?...
— Że nastąpi ono bez zwłoki, po upływie czasu nieodzownie koniecznego do spełnienia prawnych formalności.
— Ah! nic więcej nie pragnę! — zawołała Blanka naiwnie i okrzykiem tym sprowadziła nowy uśmiech na usta starca.
— Potrzebnem byłoby, — ciągnął dalej, — ażebym dziś jeszcze zobaczył się z Marcelim de Labardès i panem de Simeuse, ażeby rozmówić się z nimi o urządzeniu całej sprawy i sposobie załatwienia jej w jak najkrótszym czasie.
— Nic łatwiejszego nad to... zadzwonię i wyda ojciec rozkaz służącemu, żeby siadł na koń i coprędzej popędził do willi Labardès.
— Otóż to właśnie.
— Gdybym tak napisała parę słów?
— Do kogo?... do Raula?...
— O! nie, — szepnęła rumieniąc się Blanka, — do pana de Labardès.
— A dobrze, zrób to....
Blanka nakreśliła szybko kilka wierszy, złożyła papier, wsunęła go w kopertę i zadzwoniła.
— Oddać ten bilecik panu de Labardès w jaknajkrótszym czasie... — rzekł generał do służącego, który się stawił. — Osiodłać miss Arabelle i nie oszczędzać jej.
Lokaj wyszedł.
Ale po kilku minutach ukazał się we drzwiach ponownie z zawiadomieniem, że jazda okazała się niepotrzebną, ponieważ pan de Labardès i pan de Simeuse byli jeszcze w parku zamkowym.
Blanka nie mogła powstrzymać objawu radości.
— Prośże tych panów, aby zechcieli przyjść tu bezzwłocznie, — przemówił pan Presles.
Serce Blanki biło niezmiernie mocno.


XXII.
WSPOMNIENIA GENERAŁA.

Marceli i Raul, w samej rzeczy, nie mogli zdecydować się na opuszczenie zamku, gdzie ich zatrzymywały dwa powody jednako ważne acz natury wcale odmiennej.
Pan Labardès czuł gorące, nieprzeparte pragnienie wybadania pana de Presles i wymożenia-na nim odkrycia, któreby chętnie okupił całym majątkiem i połową życia, które mu pozostawało jeszcze.
Raul de Simeuse pragnął niemniej gorąco znaleźć się w obecności Blanki, bodaj na parę sekund, aby się od niej dowiedzieć coś pewnego o obecnym stanie generała.
To też z jednaką radością i Marceli i Raul dowiedzieli się, że pan de Presles wzywa ich, aby natychmiast do niego przyszli.
W kilka minut wchodzili już obadwaj do bibliotek.
Jedno spojrzenie na rozpromienioną twarz Blanki, dało Raulowi pewność, że się nie omylił.
— Kochany mój przyjacielu, — ozwał się pan de Presles do Marcelego, — nie chciałem opóźniać o dzień jeden, o jedną godzinę, o jedną bodaj minutę odpowiedzi, na którą i tak kazałem wam czekać dość już długo.... Prosiłeś mnie dla przybranego syna twego, Raula de Simeuse, o rękę córki mej ukochanej.... Prośbę tę ponawiasz teraz, nieprawda?
— Tak, z pewnością, panie hrabio! — zawołali naraz Marceli i jego wychowaniec.
— A wiec, Raulu, moje dziecko, — rozpoczął generał, — ty, którego tak często nazywałem moim synem, zostaniesz nim obecnie ściślejszemi węzłami niż węzły serca, które cię już łączyły z nami. Oddaję ci rękę Blanki.
— A! panie hrabio, — wymówił młodzieniec z trudnością, radość bowiem i wdzięczność tłumiły mu głos — a! mój ojcze, przysięgam ci, że ją uczynię szczęśliwą....
— Gdybym o tem powątpiewał, nie oddawałbym ci jej, — odpowiedział pan de Presles z uśmiechem. — Kocham cię i szanuję, Raulu i uznaję za godnego mojej Blanki; pewien jestem, że zdolnym jesteś ocenić skarb ten, któremu równego nie ma ten świat.
Następnie zwrócił się generał do obojga młodych:
— Jesteście więc narzeczonemi teraz, moje dzieci i połączenie wasze jest blizkie. Powiedzcie sobie, że się kochacie... pozwalam na to.... Bądźcie szczęśliwi... szczęście tak jest rzadkie na tym świecie...
Już narzeczeni, których, jak się zdało, nic w świecie nie mogłoby rozłączyć, cofnęli się do jednego narożnika biblioteki i ujęci za ręce z oczyma zatopionemi w sobie, utonęli całkowicie w czystem a nieopisanem szczęściu.
Przez chwilę pan de Presles objął spojrzeniem tę zachwycającą grupę, a łzy błyszczały w jego oczach rozrzewnionych; następnie, zwracając się do Marcelego de Labardès, mówił dalej:
— Pan mnie rozumiesz, nieprawdaż, mój przyjacielu? Dość już długo opóźniałem związek tych dwojga dzieci tak pięknych i tak dobrych. W położeniu niepewnem, w którem mnie postawiono, muszę, jeśli nie chcę ściągnąć na siebie zarzutu niewybaczalnej nieopatrzności, spieszyć się skorzystać z praw moich, póki te prawa istnieją jeszcze.... Kto wie, co mi zachowuje przyszłość i kto wie czy ta przyszłość nie pocznie się już od jutra?
— Rozumiem cię, generale, — odpowiedział Marceli — i uznaję, aczkolwiek nie podzielam twych obaw. Dziś przynajmniej odniosłeś świetne zwycięztwo!
— Nie mów tego, mój przyjacielu, — odparł pan Presles, wstrząsając głową; — stary żołnierz jak ja zna się na bitwach i nie daje się bynajmniej unieść złudzeniom, co do wyniku walki. Nie, ja nie odniosłem wcale zwycięztwa.... Nie jestem pokonanym, oto wszystko.... i to już dużo co prawda, ale to nie dosyć. Walka rozpocznie się na nowo niezadługo, a jaki będzie jej koniec? Bóg to sam wie tylko. Przyszłość mnie przeraża; ale jeśli ona zagrażać będzie mnie samemu tylko, poddam się jej bez skargi i szemrania. Oto dla czego tak pragnę połączenia Blanki z Raulem i dla czego pragnąłbym, aby ich małżeństwo jak najprędzej przyszło do skutku.
— Czynisz mnie pan nad wyraz szczęśliwym, hrabio, przyspieszając szczęście tego, który jest dla mnie niemal synem.
— Wtedy dopiero będę miał kilka godzin spokoju, czuję to dobrze, — mówił dalej generał, — skoro będę wiedział, że to małżeństwo uzyskało podwójną a nierozerwalną sankcyę prawa i kościoła.
Starzec przerwał sobie po to, by otworzyć jedną z szuflad ogromnego kwadratowego stołu, który zajmował środek biblioteki.
Wyjął z niej jakieś papiery.
— Masz tu pan, — rzekł, podając te papiery Marcelemu, — metrykę Blanki, tu akt zejścia biednej jej matki.... Zajmij się pan ogłoszeniem wymagalnych zapowiedzi i niechaj one ogłoszone zostaną od jutra zaraz; zajmij się pan również kościołem i postaraj o dyspensę.
— Będzie to zrobione, panie hrabio....
— Zechcesz pan również, nieprawda? podjąć się widzenia z moim notaryuszem i pomówienia z nim o intercyzie. Zechcesz ułożyć, jak uznasz za właściwe kwestyę materyalną ze strony przybranego twego syna.... Co do Blanki, rzecz to całkiem prosta. Posiada ona w tej chwili na czysto pięćkroć sto tysięcy franków, będących przypadającą na nią częścią macierzystej sukcesyi.... ja zaś prócz tego, zapewniam jej na moim majątku milion.... Kaź pan według tych danych zredagować intercyzę.
— Pozwól, panie hrabio, abym i ja powiedział z kolei co zamierzam zrobić dla Raula.
— A to po co?
— Ależ zdaje mi się,...
Generał przerwał Marcelemu, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Powtarzam ci, — rzekł. — po co?... Wiem, co wart jesteś... znam szlachetność twego serca. Z góry przystąję i uznaję wszystko, co rozporządzisz pod tym względem. A teraz, mój przyjacielu, jedź.... Rad jestem z twej obecności, ale spieszno mi wiedzieć, że się już zajmujesz urzeczywistnieniem moich życzeń.... Starość jest niecierpliwą.. — dodał generał z uśmiechem, — niecierpliwą, jak wiek dziecinny... a wiesz przecie, że mnie posądzają o zdziecinnienie.... Zobaczymy się jutro, nieprawdaż? — Tak, panie hrabio.
— A więc do jutra, mój przyjacielu.
Ostatnie słowa zawierały formalne pożegnanie.
Marceli tak je też zrozumiał a jednak nie ruszył się, by odejść.
Zachowanie jego okazywało dziwny ambaras, niezdecydowanie niewytłómaczone niemal w jego wieku i pozycyi.
— Panie hrabio... — wymówił z wahaniem, — zanim opuszczę zamek... chciałbym,...
— Co takiego?
— Pomówić z panem.
— Któż panu broni?... alboż nie jestem zawsze gotów cię słuchać? Ale zkądże to wzruszenie?... zkąd ton niepokój?... Boże mój, przerażasz mnie pan!...
— Nie, panie hrabio, ale powstrzymuje mnie pewna obawa... waham się mimowolnie... czuję się pomięszanym....
— Obawa....
— Tak.
— Jakaż to?
— Obawa, że mogę niedyskrecyą słów moich odnowić rany, źle zabliźnione może, bolesnych dla pana wspomnień... — wyszeptał. — Wieloma ranami krwawi się i moje serce, wiele mam w życiu wspomnień opłakanych.
— Wytłómacz się, kochany panie, co chcesz powiedzieć?
— Chciałbym przypomnieć panu datę, wymienioną przez niego przed kilku godzinami zaledwie....
— Datę? — powtórzył generał i zadrżał.
— Datę nocy 10 go maja 1830 roku...
Pan de Presles rzucił się w fotelu, jakby go niespodziewane jakieś dotknęło wrażenie; twarz jego w tej chwili wyrażała nieopisaną męczarnię.
Natychmiast jednak wszakże odzyskał panowanie nad sobą i nadludzkim niemal wysiłkiem przybrawszy pozór spokoju, odpowiedział:
— Rzeczywiście, przypominam sobie, żem wspomniał tę datę, była to data nocy pełnej zgrozy, ohydy i rozpaczy.
— Dla pana, panie hrabio?
— Dla mnie, jak dla tych wszystkich, co patrzyli na spełnienie się najpotworniejszej, najniesłychańszej ze wszystkich zbrodni.
— Zbrodnia więc miała świadków? — zawołał Marceli osłupiały.
— Alboż pan nie wiesz, że w noc 10-go maja 1830 roku, willa hrabiego Salbert, gdzie zebrał się cały kwiat arystokracyi prowansalskiej, napadniętą została przez bandę szatanów, zbiegłych z galer tulońskich, którzy pozostawili po za sobą pożogę, opustoszenie, mordy?... Alboż pan nie wiesz, że nazajutrz przeszło dwadzieścia rodzin przywdziało żałobę?
— Ale, — spytał Marceli i jeszcze więcej się zawahał, — czyliż innego rodzaju zbrodni, zbrodni innej natury nie przyniosła z sobą ta noc okropna?
— Nie rozumiem pana, — odparł generał, przesuwając rękę po czole a jakiś rodzaj obłędu patrzał mu z oczu.
— Mówiłeś pan o kobiecie... o kobiecie, którą miano już za umarłą... powiedziałeś pan; Znaleziono ją żywą... żywą ale zhańbioną.
Pan de Presles, z twarzą zmienioną, pobladłą śmiertelnie, podniósł się nawpół z fotelu.
— To prawda... tak, to prawda, — mruknął, — mówiłem to... tak, to mówiłem....
— I pan wiesz co to była za kobieta... ta nieszczęśliwa kobieta... ta ofiara nędznika?...
— Cóż to pana obchodzi? — spytał pan Presles, utkwiwszy w Marcelim wzrok przenikliwy i podejrzliwy zarazem. Tak, — podjął z ożywieniem, — cóż to pana obchodzi i dla czego mnie pytasz o to?...
Marceli uzbroił się w odwagę i odpowiedział:
— Ponieważ, jeśli pan znasz ofiarę, ja znam winowajcę.
Oczy generała zaiskrzyły się.
Nagła zmiana w jego rysach nadała odraza twarzy wyraz okropnej groźby.
— A więc, — zawołał, — ten nikczemnik, ten łajdak podły, ten niegodziwy bandyta wyznał przed panem swą zbrodnię?
— Tak, panie hrabio, a równocześnie odsłonił przedemną wszystkie wyrzuty sumienia, wszystkie męki, co od dnia tego rozdzierały jego duszę i z życia czyniły dlań jedno tortur pasmo.
— A więc cierpi! A! Bóg jest sprawiedliwymi... Oby cierpiał tysiąc razy więcej jeszcze!...
— Wypowiadasz nadzwyczaj okrutne życzenie, panie hrabio i żałować go będziesz niezawodnie.
— Nigdy!...
— Pozwól pan, bym ci nie wierzył. Bóg sam nakazuje przebaczenie... a zresztą najgorętszem pragnieniem winowajcy, marzeniem jego, ostatnią jego nadzieją jest możność naprawienia zbrodni.
— Naprawienia!... A jakże to?...
— Daniem swego nazwiska tej, którą shańbił.
— Swego nazwiska! — powtórzył pan Presles z raniącą ironią pogardy. — Nazwiska nikczemnika takiego jak on!...
— Jakkolwiekbądź wielką była jego zbrodnia, nazwisko winowajcy otacza po dziś dzień szacunek ogólny.... Żadna kobieta nie potrzebowałaby się wstydzić, że je nosi.
— A więc to był szlachcie ten nocny opryszek, ten bandyta gorszy niż galernicy, którzy mu ten czyn ułatwili!
— Tak, panie hrabio, to był szlachcic.
— I chciałby dziś dać zadośćuczynienie, obciąłby zbrodnię swą naprawić?...
— To jedyne jego życia dążenie.
— Zatem, — odpowiedział generał z dziką jakąś radością, — zatem powiedz mu pan, że już za późno.
— Za późno!... — zawołał Marceli. — Dla czego za późno? Czy ta kobieta wyszła za mąż?...
— Nie, nie wyszła za mąż, — odrzekł pan Presles powoli, — ale umarła!...
Marceli poczuł, że mu coś pękło w sercu.
— Umarła! — wyszeptał, — umarła! umarła nie dowiedziawszy się, jakiemi krwawemi łzami kat opłakiwał swą ofiarę!... umarła nie przebaczywszy!... A! panie hrabio, miałeś słuszność, że winowajca przeklętym jest od Boga!
Wyrzekłszy to pan de Labardès, całą siłą woli postarał się zatrzeć zbyt widoczne ślady wzruszenia, mogącego dać miarę, do jakiego stopnia ta boleść jego była osobistą.
Wymówił jeszcze kilka banalnych frazesów dotyczących bliskiego małżeństwa Raul a i Blanki, pożegnał się z generałem i wyszedł, aby się zająć spełnieniem powierzonej mu przez generała misyi.


XXIII.
SCENA RODZINNA.

Dwa razy w ciągu tego wieczora, Dyanna posyłała prosić ojca, żeby ją zechciał przyjąć.
Generał odpowiedział, że to widzenie się jest zupełnie bezpotrzebnem a mogłoby być bolesnem tylko, że zatem zarówno ze względu na panią Herbert jak na siebie, winien się od niego wstrzymać.
Dyanna uważała, że nie należy jej nastawać; we łzach i rozpaczy spędziła noc całą.
Jerzy, głęboko zmartwiony i zirytowany postępowaniem żony i tą nieodgadnioną tajemnicą, którą otaczała pobudki tego postępowania, rozumiał wybornie, że po tem co zaszło Dyanna nie mogła dalej przebywać pod tym samym dachem co generał, dla którego obecność jej byłaby bezustanną obelgą.
To też skoro świt, nazajutrz pojechał do swej willi, niezamieszkiwanej już od lat kilku, jak wiemy, ażeby wydać potrzebne rozkazy celem przewiezienia tamże pani Herbert.
Nader mało usposobiony do ufności względem żony, nie uznał nawet za potrzebne uprzedzić ją o tych swoich zamiarach; to też nie wiedziała ona najzupełniej, że blizki jej odjazd z zamku był postanowiony.
Ten odjazd zresztą, nic nam nie przeszkadza teraz już tego tu powiedzieć, nie miał zupełnie przyjść do skutku, taką to prawdą jest, że chłop strzela a fatalizm kule nosi.
Użyliśmy tu wyrazu: fatalizm w miejsce słowa: Bóg, które zazwyczaj zamyka przysłowiowe zdanie przez nas przytoczone.
Z umysłu dopuściliśmy się tej zmiany.
Jesteśmy poniekąd fatalistami, musimy to wyznać i zdaje nam się, że czasami Bóg przestaje kierować biegiem spraw i zostawia je własnemu losowi.
Co zresztą utrwala w nas dziwnie to przeświadczenie i pozwala w miejscu ścisłej wiary postawić tę teoryę, to właśnie głęboka wiara w bożą mądrość, z którą czasem nie możemy pogodzić biegu niektórych spraw tego świata.
Zdaje nam się najzupełniej logicznem i nie uchybiającem naszej wierze w Boga, przypuścić, że gdyby ten Władca nieograniczony świata, ten jego Twórca raczył osobiście zajmować się tem wszystkiem, co się dzieje na ziemi, rzeczy nie szłyby na nim tak źle jak idą.
Nieobecność Jerzego stawiała Dyannę w zupełnem odosobnieniu.
Stosunek wzajemny gości w zamku nie był bynajmniej tajemnicą dla służby. Kiedy nadeszła pora śniadania, jeden z lokai przyszedł do pani Herbert, dowiedzieć się, czy zamierzała zejść na dół.
Na odpowiedź przeczącą i przewidzianą z góry podano jej na górze śniadanie, którego nie tknęła niemal zupełnie.
— Pani się rozchoruje, jeśli jeść nie będzie... — przemawiała do niej panna służąca, która zdawała się być do niej prawdziwie przywiązaną.
Mówimy zdawała, przywiązanie służby bowiem jest ogólnie biorąc komedyą hypokryzyi, mniej lub więcej zręczną, mniej lub więcej długotrwałą.
— Nigdy nie czułam się zdrowszą... — odpowiedziała Dyanna.
A pocichutku dopowiedziała sobie:
— Jakże byłabym szczęśliwą, gdyby Bóg zesłał na mnie jedną z tych chorób, co jak grom powalają człowieka!.. Bo i po cóż żyć?... Nadto już cierpię!... tak, na prawdę, zanadto cierpię!...
Te ostatnie słowa były pierwszem drgnieniem buntu biednej kobiety przeciw temu fatalizmowi, o którym mówiliśmy przed chwilą....
Oskarżała niebo o niesprawiedliwość!... powiedziała sobie, że przecież nigdy nie zasłużyła ani uczynkiem, ani nawet występną myślą, na męczarnie, które znosić była zmuszoną.
— Cóżem ja zrobiła! — wołała, — aby cierpienia, co mnie przygniatają, padały właśnie z ręki tych wszystkich, których kocham najwięcej?
»Mój ojciec, za którego po stokroć dałabym życie!... mój ojciec przeklina mnie i uważa za chciwe, wyrodne stworzenie, za córkę pozbawioną serca i uczuć wszelkich!...
»Moja córka, to ukochane przezemnie dziecko, której pragnęłabym usunąć z drogi każde zmartwienie, bodaj za cenę wszystkiej krwi żył moich! moja córka uważa mnie za śmiertelnego swego, najnieubłagańszego wroga.
»Mój mąż nakoniec, człowiek, do którego należy cała dusza moja i serce bezpodzielnie i na zawsze! mój mąż wątpi o mnie i powiada sobie z przerażeniem, że nie znał mnie dotąd istotnie.... Kto wie czy mną już nie pogardza a od pogardy do nienawiści jakże blizko!...
»Tak więc wszystkie rany, które mnie dosięgają, zadane mi są rękoma moich najdroższych!...
»To za wiele naraz boleści!... Nie godzę się na tyle cierpień... a naprzód bądź co bądź się stanie, ojciec mój się dowie, że przekleństwo rzucone na córkę występną, nie mogło dosięgnąć córki niewinnej!...
Zaledwie powziąwszy to postanowienie, opuściła natychmiast swój pokój i skierowała się ku pokojom pana Presles.
Zanim tam weszła, nieszczęśliwa kobieta miała przejść przez jedno z tych upokorzeń, których rana stokroć więcej boli niż pchnięcie nożem.
W jednym kącie przedpokoju, poprzedzającego bibliotekę, siedział lokaj.
Podniósł się na widok pani Herbert i powiedział jej tonem pełnym uszanowania, z pod którego wszakże przebijała się zadowolniona nienawiść służalca, który bezkarnie może obrazić swego pana:
— Proszę pani, pan hrabia nie przyjmuje nikogo....
Dyanna popatrzała na służącego ze zdziwieniem.
Zdało jej się, że się przesłyszała chyba, lub przynajmniej źle zrozumiała i spytała:
— Co mówiłeś?...
Lokaj skłonił się jeszcze niżej niż za pierwszym razem i powtórzył ten sam frazes:
— Proszę pani, pan hrabia nie przyjmuje nikogo....
— Czy straciłam zmysł?... — pomyślała sobie Dyanna, — czy też noc jedna tak zmieniła twarz moją, że lokaj domowy mnie nie poznał?...
Przez ciąg długich godzin poprzedzającej nocy, Dyanna przecierpiała tyle, że to ostatnie przypuszczę nie wydało jej się niemal możliwem.
— Czy mnie nie poznajesz? — spytała dziwnym jakimś, bezdźwięcznym głosem jak głos lunatyczki.
Służący miał na ustach uśmiech ironiczny niemal.
— O, pani, — odparł, — poznałem najdoskonalej starszą córkę pana hrabiego.
— Cóż mi więc mówisz w takim razie?
— Miałem zaszczyt powiedzieć pani, że pan hrabia nie przyjmuje nikogo.
— Alboż ja jestem kimś, gościem jakim czy co?
I Dyanna, nie rozumiejąca jeszcze, postąpiła o krok ku wejściu.
Lokaj stanął między nią a drzwiami, zawsze z najgłębszym szacunkiem i miodowym tonem wymówił następne słowa:
— Pani zmusza mnie do wypowiedzenia tego, że otrzymałem od pana hrabiego specyalne polecenie, abym prosił panią w razie jej przyjścia, by raczyła nie wchodzić do pana.
Z piersi Dyanny wyrwał się krzyk przenikliwy, krzyk kobiety, co spostrzega nagle, że nastąpiła na żmiję.
Pierwszym mimowolnym ruchem cofnęła się o kilka kroków wstecz; ale natychmiast niemal inne powzięła postanowienie.
Giest nakazujący, giest królowej dał do zrozumienia lokajowi, że nie może przeprowadzić otrzymanej instrukcyi, chybaby podniósł rękę na panią Herbert.
Cofnął się instynktownie i ustąpił z drogi córce swego pana.
Dyanna rzuciła się ku drzwiom, które otwarła i cała drżąca z gniewu i oburzenia, które nie dozwoliło jej pamiętać o pozornej swej względem ojca sytuacyi, weszła do biblioteki, wołając:
— O! mój ojcze... mój ojcze... czy to podobna, żeś między sobą a twym dzieckiem postawił lokaja?...
Na jej widok, Blankę, Która siedziała na nizkim taburecie u nóg generała, przejął rodzaj przestrachu i zgrozy taki, że aż ukryła twarz w obu dłoniach.
— Więc ja ją przejmuję strachem! — pomyślała Dyanna, której uwagi ruch ten nie uszedł, — przejmuję strachem moją córkę! O! mój Boże!
Generał podniósł się nawpół z swego siedzenia i jak wczoraj wyciągnął ku pani Herbert rękę groźnie, mówiąc głosem, którego dźwięk zimny, lodowaty był daleko okropniejszym niż wybuchy najhałaśliwsze gniewu:
— Po co pani tu przychodzisz?... Szukasz niezawodnie brata swego Gontrana?... Tu go nie znajdziesz z pewnością, dla tego radzę go szukać gdzieindziej....
Dyanna postąpiła aż ku starcowi i padła na kolana, szepcząc:
— Mój ojcze... mój ojcze!...
— Powstań pani i wyjdź! — przerwał generał.
— Mój ojcze, zaklinam cię na Boga, zechciej mnie wysłuchać!...
— Nie chcę nic słyszeć.
— Mój ojcze miej litość nademną... gdybyś wiedział co ja cierpię!...
— Co pani cierpisz na to zasłużyłaś w zupełności... To kara! Bóg jest sprawiedliwy.
— A więc nie prawda, — krzyknęła Dyanna, wznosząc w górę głowę, ostatni ten cios bowiem wrócił jej naraz siłę i odwagę, — a więc, nie, kara ta nie jest zasłużoną!... nie, Bóg nie jest sprawiedliwy, bo druzgocze niewinną!...
— Pani, niewinną! Jak śmiesz to powiedzieć, nieszczęśliwa? Pani Herbert już nie klęczała.
Stała tuż obok pana de Presles a wzrok jej jaśniał głęboką ufnością w słuszne swe prawa.
— Ojcze mój, w imię tej świętej kobiety, która z wysokości niebios pewnie nie chce, by męczono dłużej jej córkę, błagam cię: wysłuchaj mnie!...
Dziwna uroczystość tego wezwania przejęła generała.
Nie myślał już wypędzać pani Herbert.
— Przemawiasz do mnie w imię matki, — odpowiedział po chwili milczenia, — nie mogę więc odmawiać wysłuchania cię... ale co ty mogłabyś mi powiedzieć, czemuby święta towarzyszka mego życia przysłuchiwać się mogła bez wstrętu?...
— To co wam powiedzieć, ojcze, winnam to powiedzieć tobie samemu tylko....
— Czy mam cię odejść, mój ojcze? — spytała Bianka.
— Na kilka minut tylko, ukochane moje dziecię, skoro siostra twoja ze mną tylko mówić pragnie.
Blanka przeszła bibliotekę i weszła do sypialni generała.
— Jesteśmy teraz sami, — rzekł wówczas ten ostatni, — mów....
— Mój ojcze, — szepnęła Dyanna, usiłując nadaremnie wszakże pochwycić jedną z rąk starca, by ją do ust przycisnąć, — mój ojcze, ja jestem niewinną tego wszystkiego, com uczyniła przeciw tobie.
— Powiedziałaś to i powtarzasz teraz, aleś tego nie dowiodła!...
— Mój ojcze, — ciągnęła pani Herbet, nachylając się do ucha generała i tłumiąc glos, nabrzmiały wzruszeniem, — mój ojcze, to co zrobiłam, ty byś mi sam kazał był zrobić.... Kochasz Blankę tak jak ja ją kocham sama, a trzeba było ocalić Blankę....
— Ocalić ją! — powtórzył pan Presles, zdziwiony i wylękły. — Ocalić ją!... a przed kimże?...
— Przed Gontranem.
— Czy Gontran jej czem groził?
— Tak, lub przynajmniej mnie groził jej nieszczęściem.
— Jakiemż nieszczęściem?
— Największem ze wszystkich.... Gontran wie, że Blanka jest moją córką... groził, że rozgłosi straszną tę tajemnicę!...
— Nie ośmieliłby się!...
— A! mój ojcze, wszakże wiesz dobrze, że on się na wszystko ośmieli!...
— Brak mu dowodów i brak mu ich będzie zawsze.
— Niestety!... to omyłka!... Dowód okropny, dowód niezbity, znajduje się w jego rękach.
— Dowód niezbity!... w rękach Gontrana!... Drżę cały... Dyanno, cóż to za dowód?...
— List, który pisałam do Jerzego, odkrywając mu całą prawdę nim zostałam jego żoną... ten list, który biedna matka moja nie miała mu odwagi wręczyć.
— O! moje dziecko, moje ukochane dziecko, — zawołał pan de Presles, chwytając Dyannę i przyciskając ją do piersi, — teraz rozumiem już wszystko.... Gontran użył tego listu, aby uczynić z ciebie pozorną swoją wspólniczkę i pod groźbą zgubienia córki trzeba ci było przyjąć nikczemną rolę, którą ci narzucał! Biedna Dyanno... biedna męczennico, ileż ty musiałaś przecierpieć!...
— Cierpiałam... cierpiałam niesłychanie, mój ojcze drogi... i cierpię dotąd jeszcze... i cierpieć będę zawsze, bo Gontran nie zatrzyma się na tej nikczemnej drodze, na którą raz wszedł i będę zmuszona iść za nim wszędzie, gdzie go powiedzie bezgraniczna jego chciwość.... Dokoła siebie jak wczoraj słyszeć będę szept publicznej pogardy... kiedy widząc mnie, mówić będą ludzie: Patrzcie, to ta chciwa córka, która zdradza swego ojca i wydaje go w ręce sądów!... Sama Blanka, Blanka będzie nienawidzieć i pogardzać swą matką, boć ona nie powinna nic wiedzieć o tej okropnej tajemnicy, co mnie zabija!... Ale ty, przynajmniej ty, mój ojcze, będziesz wiedział, że twoja biedna Dyanna cię kocha, że cię szanuje i że byłaby szczęśliwą, o! jak szczęśliwą, gdyby mogła życie dać za ciebie!...
Z trudnością zaledwie mógł zrozumieć generał ostatnie córki słowa, głos pani Herbert bowiem tłumiły całkowicie łkania.
Daremnie starzec starał się ją pocieszyć swemi pieszczoty, biedne jej złamane serce przepełnione wreszcie, wylało się falą goryczy, która je dławiła do tej chwili, od tylu dni już. Jej nerwy, naprężone dotąd rozluźniły się jak zwilgotniałe sznury, cała energia ją odbiegła, cała siła odporu, łkania jej stawały się konwulsyjne i generał zadawał sobie pytanie, ja kim sposobem oczy kobiece tyle łez zawierać mogą...
Nakoniec, zwolna, ten wylew rozpaczy ukoił się... łkania ucichły, źródło łez się wyczerpało.
— O, mój ojcze, — wymówiła Dyanna, — o, mój ojcze, twoja córka jest bardzo, bardzo nieszczęśliwą....
— Odwagi, dziecko moje, — odpowiedział starzec. — Poświęcenie twe jest Szczytnem!... Niech cię świat przeklina i tobą pogardza... ja kocham cię i błogosławię....
— Świat! — powtórzyła pani Herbert, — a! cóż mnie świat obchodzi?... Podeptałabym sądy jego nogami, gdyby ich nie słyszała tylko Blanka, gdyby im nie poklaskiwała i nie potępiała mnie wraz znim.... Słuchaj, ojcze, jedna rzecz jeszcze mogłaby mi dać chwilę radości... a rzecz ta zależy od ciebie.
— Mów prędko... wytłómacz się, a czego pragniesz spełnię natychmiast.
— A więc przywołaj Blanki i wobec niej powiedz, żeś mi przebaczył....
— Ależ ja nie mam ci nic do przebaczenia, moje dziecko....
— Blanka tego nie wie, a prawdy, któraby mnie uniewinniła w jej oczach, ona nie wie i wiedzieć nie może nigdy, wiedzieć nie będzie.... Widzisz przeto dobrze mój ojcze, że powrót do twojej łaski nie może zostać czem innem wytlómaczony, jak twojem przebaczeniem.... Blanka zna dobrze skarby niewyczerpane twego wyrozumienia... będzie sądziła, że wyraz tych wyrzutów sumienia, których doznaję i boleść moja znalazły drogę do twego serca... być może, że cię pomówi o słabość, ale z pewnością, dziecko nie okaże się surowem i nieubłaganem, kiedy starzec przebaczy....
— Tak więc chcesz, moja córko?
— Mój ojcze, proszę cię o to! — usilnie nastawnia Dyanna.
— Niechże więc będzie twoja wola.
Pan de Presles zawołał Blankę, która też zaraz nadbiegła.
Wyraz głębokiego zdziwienia, może winnibyśmy powiedzieć zmartwienia, odbił się na jej twarzy, skoro zobaczyła, że generał trzyma w dwu swoich dłoniach rękę pani Herbert, stojącej przed nim.
Zatrzymała się, jakby niezdecydowana przy progu, który już przestąpiła.
— Zbliż się, kochane dziecko... — mówił dalej pan de Presles.
Blanka usłuchała, ale z widocznym żalem i ociąganiem; podeszła krokiem wolnym i nieśmiałym.
— Droga córko, — ciągnął generał, — twoja siostra obraziła mnie może, nie dziś tego żałuje... Grzesznik, którego żal jest szczerym, tak mówi Ewangielia, jest przyjemniejszym w oczach Boga niż sprawiedliwy, co nie zgrzeszył nigdy.... Wszystko już przebaczone... wszystko zapomniane.... Nie mam potrzeby prosić cię o przebaczenie dla twej siostry, ale o zapomnienie tego co było...zapomnienie i serdeczność....
— O! tak, kochana Blanko, — zawołała Dyanna, ujmując dziewczę w uścisk gorący, przyjęty dość zimno, — kochaj mnie... kochaj mnie bardzo... chociażby przez litość tylko!... bo ja okropnie cierpię.
— Nie miałam ci nic do przebaczenia, moja siostro, — wymówiła zcicha Blanka, z niezmiernem zakłopotaniem i widocznem wahaniem, — mogę tylko zapomnieć skoro mój ojciec zapomina... nakoniec winnam cię kochać, ponieważ jesteś moją siostrą....
Lodowate te słowa przejęły bolesnym dreszczem panią Herbert.
— Niestety! — pomyślała sobie, — córka moja straconą jest dla mnie... straconą zupełnie... to już nienawiść!...
Generał czuł to wszystko, co się działo w sercu udręczonej jego córki.
Wzajemne położenie trojga zebranych w bibliotece osób zdawało się, że nie może już być falszywszem i wymuszeńszem jak niem było w tej chwili.
A przecież stało się niem jeszcze bardziej.
Zobaczym jakim sposobem i dla czego.
Drzwi biblioteki otwarły się i tenże sam lokaj, który przed chwilą opierał się wejściu pani Herbert, zaanonsował:
— Pan baron Marceli de Labardès!... pan hrabia Raul de Simeuse....
Trzebaby nam posiadać pióro, a raczej skalpel Balzaka, jedynego genialnego powieściopisarza naszej epoki, liczącej tylu utalentowanych, ażeby zanalizować, ażeby zdysektować poniekąd rozliczne i różnorodne wrażenia, które w tej jednej chwili przejęły serca i myśli pana de Presles, Dyanny i Blanki.
Generał nagle przypomniał sobie wszystko co zaszło od dnia wczorajszego i przebiegł myślą wszystkie te zdarzenia.
Przypomniał sobie, że mimo opozycyi, stawianej tak energicznie przez panią Herbert, oddał rękę Blanki Raulowi w jak najformalniejszy i najbardziej stanowczy sposób, rozporządzając tym sposobem córką w chwili właśnie, kiedy matka poświęcała siebie na całopalną dla jej szczęścia ofiarę!... Pana de Presles na tę myśl, na to wspomnienie przeszedł dreszcz nieopisanej trwogi.
Wczoraj, Dyanna osądzona i potępiona na podstawie fałszywych pozorów, wydawała mu się niegodną praw macierzyńskich, uznał, że nagannem swojem postępowaniem utraciła wszelkie prawa matki; ale teraz kiedy wiedział prawdę, tę prawdę tak wzruszającą, prawa te na chwilę zapoznane stawały przed nim nietykalniejsze i świętsze niż kiedykolwiek.
Dyanna, posłyszawszy tylko wymienienie nazwiska Marcelego de Labardès i Raula, zrozumiała, że musiało zajść coś, o czem ona nie wiedziała jeszcze i przeczuła, że nowe to wydarzenie zawierało dla niej w sobie pasmo nowego nieszczęścia.
Blanka, drżąc z obawy i niepokoju, mówiła sobie, że może jej szczęśliwa budowa, wzniesiona przez generała w nieobecności pani Herbert, zapadnie się samym już faktem obecności tej ostatniej.
Raul sam, acz tak pewnemi zdawały mu się nadzieje, które miał prawo powziąść, przeląkł się instynktownie, zobaczywszy obok generała Dyannę.
Wreszcie ze wszystkich osób zebranych w bibliotece, Marceli de Labardès był jedynym, który pozornie przynajmniej zachował spokój.
Niepewność zresztą nie miała być zbyt długą, ani dla jednych, ani dla drugich aktorów sceny, którą postaramy się opowiedzieć we wszystkich szczegółach.
Marceli, ukłoniwszy się Blance z niezmierną serdecznością a Dyannie z chłodnym szacunkiem, zbliżył się do generała i rzekł mu:
— Panie hrabio, wywiązałem się z powierzonej mi misyi, którą wczoraj raczyłeś zdać na mnie... Co do zapowiedzi rzecz już zregulowana i zredukowana do ściśle koniecznego czasu, notaryusz pański zaś, który zarazem jest moim, przyspasabia akt swój wedle wskazówek i instrukcyi danych mu przezemnie ze strony pana, z dołączeniem moich osobistych i za trzy dni najpóźniej przybędzie przedłożyć go panu.
— To dobrze, mój przyjacielu, — wybąknął pan de Presles zaambarasowany; — dziękuję ci za pośpiech, z jakim starałeś się spełnić wolę starca; tegom się po tobie spodziewał.
W chwili, gdy Marceli Labardès mówił o zapowiedziach i instrukcjach danych notaryuszowi, twarz pani Herbert pobladła nagle, nietylko już policzki ale wargi nabrały kredowej białości.
— Mój ojcze, — przemówiła głosem, który drżał od silnych uderzeń serca, — skoroś mi tak wspaniałomyślnie przebaczył wszystkie moje względem ciebie przewinienia, nie zechcesz pewnie nadal uważać mnie za obcą... i pozwolisz mi zapytać się, o jakich to nieznanych mi dotąd okolicznościach wspomniał pan de Labardès?
— Moje dziecko, — odpowiedział generał z wzruszeniem, które daremnie starał się ukryć, — chciałem cię właśnie zawiadomić o tych sprawach, kiedy wszedł Marceli i Raul. Po smutnych zajściach wczorajszych, zajściach, których nie obciąłbym przypominać, a które przeciwnie zapomnieć będę usiłował, wolno mi było sądzić, że potrzebnem jest koniecznie zapewnić przyszłość kochanej mojej córki, tak kochanej przez cię siostry, Blanki.
Pan Presles urwał.
Sytuacya wydawała mu się tak straszliwie naprężoną, że drżał z obawy, by jej jakiś nagły wybuch nie rozwiązał.
Można było w ciszy słyszeć gwałtowne bicie serca Dyanny.
— I aby zabezpieczyć przyszłość siostry mojej, — podjęła ona po chwili, — cóż uczyniłeś, mój ojcze?
Daremnem już odtąd było wszelkie wahanie, zwlekanie wszelkie!...
Trzeba było przestąpić przepaść z narażeniem nawet, że się w nią wpaść może; innemi słowy, trzeba było odpowiedzieć.
— Przychyliłem się do prośby znanej ci już oddawna, moja córko, — rzekł pan Presles, nie śmiejąc podnieść oczu na twarz Dyanny. — Oddaję rękę Blanki Raulowi i postanowiłem, aby ich małżeństwo odbyło się jak najspieszniej.
Dyanna, od chwili już oczekiwała tego uderzenia gromu i przysposabiała się na przyjęcie go.
Żadna zewnętrzna oznaka nie zdradziła tego, co się działo w jej duszy.
Żaden dreszcz nie przebiegł jej członków.
Żaden muszkuł twarzy nie zadrżał.
Oczy nie zadawały bynajmniej kłamu niewzruszonemu spokojowi zachowania i stoickiemu iście wyrazowi twarzy.
— Mój ojcze, — wyrzekła bardzo cicho, ale tak wyraźnie, że każde wymówione słowo słyszane było dokładnie przez wszystkich słuchaczy, — chciałabym mieć prawo schylenia głowy przed przemożną twoją wolą. Nieszczęściem dla mnie, nieszczęściem dla nas wszystkich, nie mogę tego uczynić....
— Co ty mówisz?... — zawołał generał, — Dyanno, moje dziecko, córko moja, czyż chciałabyś sprzeciwiać się jeszcze?...
Pani Herbert przerwała starcowi.
— Nie mów o mojej woli, ojcze! — wyszepnęła, — nie mam jej zupełnie, mieć jej nie mogę.... Alboż wyglądam na taką co wydaje prawa, kiedy sama muszę ulegać tak okrutnym?... Mój ojcze, mój ojcze... nie zapominaj, że tak często potępia się niewinnych!... Ty mnie nie potępiaj!...
Raul tak drżący gniewem, że musiał się całą siłą powstrzymywać, myśląc o tem, że mówi do kobiety, ale gniew ten mimo to burzył mu krew w żyłach, wstąpił ku Dyannie i rzekł jej:
— Na miłość boską, pani, racz pamiętać o tem, że słowa te, które wyrzekłaś, dadzą zastosować się do mnie.... I ja jestem niewinnym.... Nie uczyniłem nic, czembym zasłużył na tę nienawiść, którą mi okazujesz.... Nie potępiajże mnie pani... miej litość nade — mną... błagam cię o to na kolanach....
I Raul w istocie zginał kolana przed Dyanną.
— Panie de Simeuse, — odpowiedziała pani Herbert z głębokim przejmującym smutkiem, — nie należy zginać kolana przed nikim prócz Boga... powstań. Powtarzam panu, że nie mam dlań nienawiści i przysięgam panu, że przeciwnie czuję dla niego litość głęboką.
Potem, nie przerywając zwróciła się do generała:
— Mój ojcze, nie mam już ani sił, ani odwagi wobec tego obwinienia o nienawiść i okrucieństwo, którem mnie kamienują. Odtąd te niezasłużone wymówki, któremi mnie obarczają niechaj zwracane będą do ciebie, bo los tych, co mnie oskarżają, będzie teraz jedynego mieć sędzię, ciebie ojcze. Opuszczam was na kilka minut. Skoro powrócę, proszę cię, ojcze, zostań tu sam na chwilę. Gdy mnie wysłuchasz rola moja na tej ziemi będzie spełnioną.... Niemało jeszcze mieć będę do cierpienia niezawodnie, ale przynajmniej nikt nie będzie miał prawa powiedzieć, że to z mojej winy i woli cierpią inni.
Wymówiwszy te ostatnie słowa pośród ogólnego zdumienia, Dyana wyszła z biblioteki krokiem, który mimo wszystkich wysiłków nie był ani spiesznym ani pewnym.
Krok ten wszakże stał się pewniejszym, skoro tylko pani Herbert przeszła przedpokój.
Minęła galeryę, która prowadziła do jej pokojów, weszła do swojej sypialni, nie zadawszy sobie nawet trudu zasunięcia za sobą zasuwki, jak to czyniła zazwyczaj i zbliżyła się do hebanowego mebla, który już znamy, otwarła szuflady, nacisnęła sprężynę, podniosła dubeltowe dno i pochwyciła medalion, zawsze w poczwórnem zachowany obwinięciu z bibułki.
Zaopatrzona w tę tajemniczą miniaturę, której sam widok przywodził jej na myśl najokropniejsze ze wszystkich wspomnień, udała się napowrót do biblioteki, chowając instynktownie po za siebie rękę, w której kryła medalion, jak gdyby ta zawierała żarzący węgiel.
Wedle życzenia wyrażonego przez panią Herbert na chwilę przedtem, zanim przyszła generał był już sam zupełnie. Blanka, Marceli i Raul oddalili się do przyległego pokoju.
Dyanna uklękła przed ojcem, ujęła jego rękę i ucałowała ją z gorączkowym zapałem.
— Mój ojcze, — wyszepnęła następnie, — posłuchaj mnie... i zbierz twe siły, bo czeka cię cios okropny....
— Po tych wszystkich gromach, które we mnie uderzają bezustannie, jakież nowe nieszczęście mogłoby mnie jeszcze zadziwić?... — spytał starzec....
— Życzysz sobie małżeństwa Blanki z panem de Simeuse?
— Życzę z całego serca....
— A więc, ojcze mój, to małżeństwo jest niemożliwem!
— Tak sądzisz, moja córko?... Toż Blanka kocha Raula....
— Musi stłumić tę miłość.
— Zerwanie tego małżeństwa może ją zabić!
— Lepiej ją widzieć umarłą, jak żywą za cenę takiego związku....
— Nie rozumiem cię, ale mimowolnie drżeć muszę!
— Nakoniec, ojcze mój, jeśli trzeba wybierać między dwiema rozpaczami... wolę płakać na grobie mojej córki, niż rzucić siostrę w objęcia brata!...
— Co ty mówisz, Dyanno?... co ty mówisz?...
— Mówię, że ten podły nędznik z nocy 10-go maja 1830 roku, mówię, że ojciec mojej córki, był zarazem ojcem Raula de Simeuse....
— To niepodobna, — wyszeptał pan de Presles.
— Mam dowód tego... i oto jest ten dowód....
Konwulsyjnym ruchem Dyanna rozerwała owinięcie medalionu.
I przed oczy generała ukazała znaną nam miniaturę:
— Patrzaj, ojcze....
— I cóż, — spytał starzec, przypatrzywszy się jej, — to portret Raula... ale czegóż on dowodzi?...
— Nie, to nie jest portret Raula... to portret jego ojca... ten medalion konwulsyjnie zaciśnięta ręka moja trzymała wówczas jeszcze, gdy mnie znaleziono zemdloną, nawpół umarłą w ową noc zbrodni, a zresztą, gdyby nawet to podobieństwo syna do ojca nie było nieodpartym dowodem, jest inny pewniejszy jeszcze....
— Jakiż?...
— Podnieś, ojcze, złotą oprawę i czytaj.
Pan de Presles zrobił, co żądała Dyanna i wyszeptał te kilka wyrazów wyrytych na słoniowej kości: Dla mego syna Raula de Simeuse....
— Masz słuszność, — szepnął wówczas z głębokiem a bolesnem westchnieniem, oddając Dyannie smutny ów medalion, — masz słuszność, to małżeństwo jest niemożliwem.... Biedna Blanka... biedny Raul... o! nieszczęśliwe dzieci!...
— Alboż mniej cierpieć będą odemnie?... — spytała pani Herbert z uczuciem, które moglibyśmy nazwać dumą boleści. — Nie wieszże co jest matka? Każda rana, zadana sercu mej córki przebija po dwakroć moje serce.
Potem po chwili milczenia Dyanna dodała:
— Mój ojcze, trzeba raz to skończyć!... Przywołaj Blankę... i niechaj Bóg użyczy jej odwagi, której mnie już braknie.
Pan de Presles skierował się zwolna ku przyległej komnacie, której drzwi otworzył.
Twarz jego wyrażała tak głębokie pomięszanie, że zanim wymówił pierwsze słowo Blanka, Raul i Marceli zrozumieli, że wszystko było straconem.
— Cóż nam masz powiedzieć, ojcze? — zawołało dziewczę, której wzrok ciskał błyskawice.
— Wszyscyśmy mieli sen piękny, — wymówił zcicha pan de Presles; — nieszczęściem był to sen tylko.
— Sen! — powtórzyła Blanka drżąca. — A! wiedziałam ja to... byłam tego pewną, nieszczęście stać się mu siało, skoro powróciła moja siostra!...
Dyanna spuściło głowę, łkanie wydarło się z jej gardła.
— Moje dziecię, córko moja ukochana... — zawołał generał, — nie obwiniaj twej siostry.
— A dla czegoź jej nie obwiniać?... Alboż nie ona nas gubi? To małżeństwo, które nas wszystkich tak szczęśliwymi czyniła, czyliż nie ona czyni je niemożliwem?
General z kolei teraz spuścił głowę.
Jakże bo odpowiedzieć i co na to odpowiedzieć?
— A więc to istotnie prawda, panie hrabio, — spytał Raul, — że nam pan cofasz dane już słowo, panu de Labardès i mnie?...
Pan de Presles milczał.
— Ale dla czego?... tak, dla czego?... — podjął Raul z żywością. — Ta obelga, którą nam pan czynisz jest śmiertelną i nie może być bez przyczyny. Skazani na śmierć, gdy idą na rusztowanie, znają przynajmniej zbrodnię, za którą ich tracą. Ja, przysięgam panu, że nie wiem nic o mojem przewinieniu!
— Raulu!... moje dziecko... — odpowiedział starzec, który czuł, że mu się w głowie mąci, — nie, tu niema obelgi, nie, tu niema winy.
— Ależ wreszcie, panie hrabio, jest coś... coś czego nie znam a co chcę, co powinienem wiedzieć. Wczoraj byłem pańskim synem i narzeczonym Blanki... dziś wszystko jest połamane.. dziś jestem dla pana tylko obcym człowiekiem!... Czyliż od wczoraj stałem się lokajem, który się nie podoba i którego się wypędza?... Czyż popełniłem jaką, nikczemność?... Czy panu kto powiedział, że jestem podłym?... Miejże pan litość nademną!... Powiedz mi przyczynę, jakąkolwiek ona jest, tego co się stało.
Krzyk nagły, straszny krzyk Dyanny powstrzymał na ustach generała odpowiedź, którą chciał dać na gwałtowne pytanie Raula.
Blanka podeszła do siostry i nagłym, szybkim ruchem, wyrwała jej medalion, którego złotą oprawę widziała połyskującą między palcami pani Herbert.
Zaledwie spojrzała jednym rzutem oka na miniaturę, wydała takiż sam okrzyk jak Dyanna przed chwilą.
Równocześnie rzuciła się ku Raulowi i kiedy pani Herbert klęcząca, nawpół szalona szeptała:
— Ten medalion, moja siostro.... Na miłość boską... oddaj mi ten medalion!...
Blanka mówiła z akcentem rozpaczy, który aż nadto wymownie świadczył o mękach, rozdzierających jej serce:
— Pytasz o przyczynę tego, co się dzieje, Raulu; ja ci ją powiem.... Od dawna podejrzewałam ją... dzisiaj... jestem tego pewną.... Ta kobieta, którą tu widzisz, ta kobieta, co tak błaga i płacze... zdradziła wszystkich, co ją kochali, jak Judasz zdradził swego Boga!... Zdradziła ojca... zdradza Jerzego... mnie zdradza!... Jeżeli sprzeciwia się małżeństwu, które mnie miało uczynić szczęśliwą, to dla tego, że dla mnie nie jest ona siostrą, ale rywalką! Niby to nienawidzi cię ona, Raulu, ale ta nienawiść jej to miłość!... ona cię kocha, czy słyszysz? kocha cię z pogwałceniem przysiąg, które wobec Boga składała swemu mężowi... zdeptała ona te przysięgi.... I dość mi tego dowodu... ten portret... twój, patrzaj, chowa w ukryciu i jak skarb jaki ukrywa....
Blanka wyciągnęła medalion i podała go Raulowi i złamana wzruszeniem, dławiona uniesiem gniewu i zazdrości, zachwiała się, zamknęła oczy i byłaby upadła, gdyby Dyanna nie była ją podtrzymała w swych ramionach, szepcząc z przerażeniem i rozpaczą, które jej kazały zapomnieć już o wszystkiem:
— A nieszczęśliwa!... zabiłam moją córkę....
Generał, Marceli i Raul zadrżeli naraz, pierwszy z boleści, dwaj drudzy przejęci niesłychanem wrażeniem, posłyszawszy nieostrożne te słowa, zawierające najzupełniejsze wyznanie.
Ale powiedzianem było, że w tej chwili najbardziej przejmujące zdarzenia miały postępować po sobie bezpośrednio, jak następują po sobie wystrzały pułkowego szeregu.
Raul, skoro tylko oczy jego padly na medalion, aż cofnął się zdumiały i zawołał, zwracając się do Marcelego:
— Portret mego ojca!... ten, który panu dał na łożu śmierci!... ten, który pan zgubiłeś!...
Dyanna słuchała z piersią dyszącą z oczyma rozszerzonemu.
Padła na kolana obok zmartwiałego ciała Blanki, wymawiając cichym stłumionym głosem:
— Wszechmocny Boże!... więc to był on!...
Tak jak Dyanna, słuchał i generał i jak ona zrozumiał on również.
Dziwny wówczas był to widok, widok straszny: ten starzec odmłodniały świętym gniewem, szalonem oburzeniem uprawnionej zemsty, który naraz przeobraził się cudownie.
Płomień zapalił się w jego spojrzeniu, białe włosy, co się podniosły na głowie, tworzyły jasną dokoła jego czoła aureolę, zesztywniałym członkom powróciła siła lat dwudziestu.
Nie szedł już, ale jednym skokiem rzucił się ku boazeryi dębowej ściany i pochwycił dwa obnażone pałasze i rzucił jeden z nich do nóg Marcelego wołając:
— A! nędzniku!.. owym więc rabusiem z nocy 10-go maja, ty byłeś! Nie chcę cię zamordować, ale zabić cię muszę!... Podnoś pałasz i broń się!
Marceli, jak trup blady, spokojny jak męczennik, wzniosły rezygnacją, skrzyżował ręce na piersi i odpowiedział:
— Zabij mnie, panie hrabio, bronić się nie będę....
— Czyś tchórzem?... — spytał generał, którego wściekłość dochodziła do najwyższego paroksyzmu szaleństwa.
— Nie, — odpowiedział Marceli, — tchórzem nie jestem, ale się bronić nie będę.
— Zmuszę cię byś się bił ze mną, — ciągnął pan de Presles, uderzając w twarz płazem pałasza Marcelego, który stał niemy i nieporuszony. — Czy umiesz tylko znieważać kobiety, a ustępujesz tchórzliwie przed starcem? A! nędzniku!
Hrabia, wymawiając ostatnią tę obelgę, chwycił za czerwoną wstążeczkę Legii honorowej, zawiązaną w dziurce guzika na piersi Marcelego; zdarł ją i rzucił pod nogi.
— Zabij mnie pan!... ależ zabij! — szeptał pan de Labardès, — ja bronić się nie będę!
Generał był już niemal bezprzytomnym, tak nie panował nad sobą. Było to coś jak szaleństwo, jak napad obłędu, podniósł broń by nią ugodzić.
— Ja go bronić będę! — krzyknął Raul, rzucając się między obu i podnosząc leżący na ziemi pałasz.
— Panie hrabio, — dodał zwracając się do generała, — nie wiem o jaką podłość pomawiasz pana de Labardès, ale to wiem, że on nie jest jej winnym! Ja odpowiadam za niego mojem ciałem... odpowiadam za niego moim honorem!...
Marceli usunął zlekka na bok Raula.
— Dzięki, moje dziecko, — rzekł, a łza stoczyła mu się po twarzy, — dzięki, ty wierzysz we mnie, bo masz serce szlachetne.... Ale się mylisz.... Jestem nikczemnikiem. Daj mi więc umrzeć, bo pan de Presles ma nademną prawo życia i śmierci.
Generał rzucił broń daleko od siebie.
— Nie będę korzystał z tego prawa... — rzekł z nagłym spokojem, — żyj, mój panie, pozostawiam cię Bożej sprawiedliwości.
— I sprawiedliwość ta się stanie, panie hrabio, — odpowiedział Marceli, — szybko i dobrze ona zostanie wymierzoną, przyrzekam ci to.
Wymówiwszy te słowa, pan de Labardès, zwrócił się ku drzwiom biblioteki.
Raul postąpił za nim.
— Zostań, moje dziecko, — rzekł mu Marceli, — zostań, twoje miejsce jest tutaj, pozorna zapora, która istniała przeciw twemu małżeństwu, dziś już jest usuniętą, zostań....
W chwili dojścia do progu, były oficer odwrócił się raz jeszcze. Objął Blankę, wciąż zemdloną jeszcze, długiem spojrzeniem, pełnem nieujętego jakiegoś wyrazu.
— Żegnaj, — pomyślał, — żegnaj mi, moja córko. Kochałem cię już bardzo.... Kocham cię więcej jeszcze a nie zobaczę cię już nigdy... Żegnaj mi, żegnaj, żegnaj na zawsze i ty także, mój Raulu, moje dziecko, żegnaj....
I wyszedł z biblioteki, której progu nie miał już nigdy przestąpić, potem z zamku, do którego nie miał już powrócić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Blanka poruszyła się zlekka.
— Nie słyszała nic, nic nie wie.... Nie powinna nic wiedzieć... — zawołała żywo Dyanna do Raula, — mój synu zapomnij wszystko.
Skoro dziewczę otwarło oczy, pierwszem posłyszanem przez nią słowem były te wyrazy, wymówione przez panią Herbert:
— Moja siostrzyczko, uściśnij twego narzeczonego! Generał upadł napowrót na fotel a u nóg jego leżały rozrzucone niepotrzebne już teraz pałasze.


XXIV.
TRZY LISTY.

Dochodzimy do ostatecznego rozwiązania tej długiej historyi.
Pozostaje nam już do zakończenia miejsca tak niewiele a przecież tyle jeszcze mamy rzeczy do powiedzenia; ale na ten cel, należy nam użyć szerokich, pospiesznych rysów piątego akta dramatu, aby coprędzej wreszcie zaspokoić usprawiedliwioną ciekawość czytelnika, podniecaną już od tak dawna.
Takim jest nasz program.
Bodajby nie usprawiedliwił on czasem trafnego nader wyrażenia jednego z naszych przyjaciół, który mawiał często o rzeczach i ludziach: Kłamliwy jak program!...


∗             ∗

Raul w dwie godziny mniej więcej po odejściu Marcelego z zamku Presles, powróciwszy do willi Labardès, dowiedział się, że przybrany jego ojciec wyjechał zeń konno, natychmiast niemal po powrocie, pozostawiając dlań tylko list.
List ten, którego kopertę rozerwał młodzieniec z łatwą do pojęcia trwogą, jeśli sobie uprzytomnimy tylko zaszłe w zamku zdarzenia, zawierał co następuje:
»Moje kochane dziecko. Pośród zasłużonego nieszczęścia, które mnie dotyka, zostaje mi ostatnia pociecha: jest nią możność powiedzenia sobie, że mnie kochasz... Miałem dawniej już to przświadczenie, ty dziś dałeś mi dowód tego, podejmując się tak szlachetnie mojej obrony przeciw ojcu ukochanej twej Blanki... odpowiadając za mnie własnem życiem i własnym honorem.
«Jakie to szczęście, czuć się kochanym!...
»Ja po trzykroć w życiu nim byłem....
»Naprzód przez twego ojca....
»Następnie przez Jerzego Herbert....
»A nakoniec przez ciebie, Raulu!...
»Niestety! Obyś ty na sobie nie zrobił również tego smutnego doświadczenia: przynoszę nieszczęście tym, którzy mi dają część swej duszy!...
»W istocie, dziecko moje drogie, nie wiem doprawdy na co ci mówię to wszystko.... Myśl moja wraca gdzieś w tę przeszłość a za nią biegnie pióro.
»Ale nie to ja chciałem pisać....
»Oddalam się... może to nie potrwa długo...
»Może zaś przeciwnie nieobecność ta będzie do tyła długą, że jej terminu oznaczyć nie jestem w stanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»W każdym razie proszę cię, a w potrzebie rozkazuję nawet, ażebyś się o mnie nie niepokoił ani trochę.
»Zastanawiają się nad kilku słowy, które wobec ciebie wymówiłem w zamku Presles, spostrzegam się, że te słowa, źle wytłómaczone, mogłyby naprowadzić cię na myśl, iż powziąłem zamiar samobójstwa.
»Jeśli ci myśl podobna przyszła do głowy, oddal ją od siebie, moje dziecko.... Bądź pewnym, że Marceli Labardès nie skończy nigdy samobójstwem.... Dość mam na to jeszcze serca i inteligencji, aby pojąć, że kula pistoletowa nie jest właściwem zakończeniem ekspiacji, podjętej przez cały lat szereg za dwie wielkie zbrodnie mego życia. «Bom ja popełni! dwie zbrodnie Raulu....
»Jednej z nich już się domyślasz.
»Może nadejdzie dzień, w którym dowiesz się o drugiej.... Ale o tej drugiej zbrodni dowiesz się tylko odemnie samego... nazajutrz po mej śmierci.
»Nie staraj się zrozumieć tego co ci mówię.... Zagadka ta na teraz jest dla ciebie nieprzeniknioną.
»Powtarzam ci, kochane moje dziecko, cobądź się stanie, nie lękaj się o moje życie.
»Przed upływem dwóch dni otrzymasz odemnie wiadomości.

»Twój przybrany ojciec i kochający cię z całych sił duszy przyjaciel
»Marceli de Labardès.«

∗             ∗

Nazajutrz po opisanym poprzednio wieczorze, ciężki powóz, liczący przynajmniej z pół stulecia wieku, zatrzymał się przed wschodami zamku Presles.
Z powozu tego wysiadł starzec rzeźki jeszcze i dobrze zakonserwowany, mający na głowie (w 1847!...) perukę pudrowaną, mały harcap z kokardą, wielki brylant w żabocie, spodnie sięgające do kolan, jedwabne czarne pończochy i trzewiki z klamrami.
Staruszek ten, którego dziwaczne to przybranie nie czyniło bynajmniej śmiesznym, był seniorem Tulońskich notaryuszy. Od czasu wstąpienia w służbę, to jest od lat czterdziestu pięciu, zajmował on się sprawami domu Presles i był zarazem notaryuszem zmarłego barona Antydesa de Labardès zanim został notaryuszem Marcelego.
Przywoził on generałowi projekt kontraktu ślubnego, o którym już była mowa.
Prócz tego jeszcze miał z sobą akt prawomocny dla Raula i list od jego przybranego ojca.
Akt zawierał autentyczną donacyę wszystkich dóbr, ruchomości i nieruchomości, składających majątek Marcelego.
List zaś był takim:
«Moje kochane dziecko, nie myśl zupełnie o dziękowaniu mi za to co czynię, nie mam prawa do żadnej wdzięczności z twej strony.
»Czyniąc co czynię, uiszczam się tylko z świętego długu.
»Opuszczam natychmiast zaraz Prowancyę. Nie staraj się dowiedzieć co się stanie ze mną, bo nie zdołałbyś dojść tego nigdy. Wierzaj tylko, że zdała czy z blizka, myślą zawsze wśród was będę. Nie żegnam cię listem tym na wieki, raz jeszcze odbierzesz wiadomość o twym starym przyjacielu.
«Zostaniesz mężem panny Blanki de Presles.... Kochaj ją, Raulu.. kochaj, jak na to zasługuje... To twoja powinność a zarazem twe szczęście....
»Żegnam cię... wierz, że cię kocham...

»Marceli de Labardès.«

Raul, z sercem pełnem niepokoju, ze łzami w oczach badał notaryusza.
Odpowiedzi jego wszakże nie mogły żadnych dostarczyć wskazówek, jakichkolwiek choćby donioślejszych.
Po podpisaniu aktu donacyi na korzyść swego przybranego syna, pan de Labardès oznajmił, że natychmiast opuszcza Tulon, zabierając z sobą tylko sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków, jedną maleńką cząsteczkę, którą pragnął zachować dla siebie z całego swego majątku.


∗             ∗

Cztery dni upłynęły.
Oznaczono termin ślubu Raula z Blanką, a termin ten był bardzo blizkim.
Wstrząśnienia okropne, których w tym czasie doznał generał, jak się zdało, wywarły wpływ szczęśliwy na stan jego umysłu.
Od czasu owych scen przejmujących, które opisaliśmy w ostatnich rozdziałach, nie można było dopatrzeć się ani luk w jego pamięci, ani osłabienia władz umysłowych.
Blanka zrozumiała teraz, że owa mniemana rywalizacya Dyanny i jej wstręt nieusprawiedliwiony do Raula, były jakiemś przywidzeniem po prostu, złudzeniem, którego prawdziwych przyczyn nie starała się zgłębiać bynajmniej.
Dyanna czuła się szczęśliwą widząc, że dawne uczucie Blanki odzyskać zdołała, tem więcej, że sądziła już, iż je musi utracić na zawsze.
Raul dnie całe spędzał w zamku, zkąd odjeżdżał tylko wieczorem.
Gontran przeciwnie rozłożył generalną swą kwaterę w Tolunie. Zdawało się, że ucieka i lęka się rodzicielskiego domu a nie potrzebujemy dodawać, że wszyscy mieszkańcy zamku przyklaskiwali temu jego postępowaniu i aprobowali je w zupełności.
Piątego dnia po południu, lokaj Gontrana wszedł do salonu, w którym wszyscy byli zebrani i oddał pani Herbert bilecik.
Pobladła lekko, spojrzawszy na adres, poznała bowiem rękę brata.
Rozerwała kopertę i odczytała po cichu z mocnem biciem serca następne wiersze:
»Moja kochana Dyanno, przyjdź zaraz do mego pokoju, gdzie na ciebie czekam, nie ma ani chwili do stracenia

»Gontran.«

— Powrócę za chwilę, — rzekła pani Herbert, podnosząc się i wychodząc z salonu.
Dręczona instynktownym niepokojem, wiedząc wybornie zresztą, że obecność wicehrabiego mogła zwiastować tylko jakieś nieszczęście lub jaką nową niegodziwóść, Dyanna wbiegła coprędzej na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Drzwi apartamentu Gontrana stały otworem.
Dyanna weszła i znalazła się wobec brata, którego nie widziała od czasu owej urzędowej wizyty prokuratora królewskiego w zamku.
Gontran przechadzał się wzdłuż pokoju wielkiemi krokami; twarz jego wyrażała niezmierne wzburzenie i trwogę bez granic.
Nie śmielibyśmy utrzymywać zresztą, że to wzburzenie i ta trwoga były rzeczywistemi.
Zobaczywszy siostrę wchodzącą, zatrzymał się i podał jej rękę, którą ona wszakże nie uznała za właściwe przyjąć.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— Jak ci się podoba! — rzekł.
I podeszedl, aby drzwi zamknąć.
Powróciwszy następnie do Dyanny podał jej krzesło, którego ona jednak nie przyjęła, jak przed chwilą odmówiła przyjęcie ręki.
— Jak ci się podoba! — powtórzył po raz drugi Gontran.
— Zobaczmy... — spytała Dyanna, — czego chcesz jeszcze odemnie?
Jeszcze! — powtórzył wicehrabia. — Wiesz, że to trochę za ostro!... Zdaje mi się przecież, że od wielu dni nie naprzykrzałem ci się moją obecnością, ani tobie, ani tamtym.
— Nakoniec, dziś nie powracasz bez powodu, sądzę?
— I masz słuszność tak sądząc.
— Spodziewasz się po mnie czegoś?
— Tak.
— Mów więc, mój bracie i oby Bóg dał, bym bez występku i bez wstydu mogła uczynić to czego żądasz odemnie.
— Nie zapomniałaś, siostro, że żyję pod grozą najstraszliwszej ze wszystkich gróźb... że honor mój i moja wolność są na łasce człowieka, który jednem słowem może mnie zgubić, zgnieść jednym giestem!..
— Owego nikczemnika, którego ty nazywasz baronem Polart...
— Jego właśnie.
— Ależ, zdaje mi się, że powinien być zadowolniony z ciebie, ten człowiek!... zdaje mi się, żeś się nie cofnął przed żadną niegodziwością, byle wobec niego tylko okazać się uległym i posłusznym.... Nie jestże jeszcze zadowolnionym?...
— Nie.
— Może uważa, że rozciągniecie kurateli nad naszym ojcem opóźnia się bardzo....
— Tak utrzymuje, rzeczywiście.
— Ale czegóż od ciebie chce wreszcie?
— Chce być spłaconym bezzwłocznie... żąda, abym mu się natychmiast uiścił.
— Wie przecież dobrze, że nie możesz.
— Sądzi przeciwnie, że nie byłoby dla mnie nic łatwiejszego nad to.
— Ale jakże?
— Ja ci to powiem.


XXV.
GONTRAN, DYANNA I RAUL.

— Tak, powiem ci to! — podjął Gontran: — naprzód wszakże, kochana siostro, muszę powtórzyć: trzeba byś nie zapominała o naszym wzajemym do siebie stosunku.,.. Pamiętaj o tem, że znam twą tajemnicę.... Pamiętaj o tem, że w mojej mocy jest cię zgubić i że nie zawaham się przed tem, jeżeli zguba twoja stanic się potrzebną do mego ocalenia.
— Alboż sądzisz, że można o rzeczach podobnych zapomnieć, skoro nam je powiedział brat rodzony? — odparła pani Herbert z wyniosłym spokojem. — Dajże pokój! ja cię doskonale znam, Gontranie i nie potrzeba mi twych pogróżek, aby być pewną, że nie cofniesz się przed żadną infamią.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— Przyjmuję twoje obelgi z cierpliwością i pogardą, — rzekł następnie, — tak samo jak słuchać będę, jeśli mnie do tego zmusisz, błagań twoich i pewno im nie ulegnę.
— I to było również całkiem bezpotrzebne.... Wiem od dawna już, że nie masz serca. Ale to wszystko jest ohydne i nie ma żadnego celu. Przystąpże przeto wprost do celu. Czego chcesz odemnie? Jakiemż nowem wspólnictwem mam ci przyjść w pomoc i uchronić cię ten raz jeszcze od rezultatów bezpośrednich gróźb twego godnego przyjaciela.
— Nie pieniędzy już teraz domaga się odemnie pan Polart....
— Czegóż zatem?
— Ręki Blanki.
Dawszy tę krótką odpowiedź, Gontran cofnął się nieco wstecz instynktownie, sądząc, że na twarzy Dyanny zobaczy wyraz rozpaczy i wściekłości.
Zawiedziony wszakże został w swem oczekiwaniu.
Śmiech nerwowy, rozgłośny, niepowstrzymany wyrwał się z ust pani Herbert.
Kiedy ten dziwny napad śmiechu ustal nieco, Dyanna zawołała tonem, w którym więcej było urągania niż gniewu:
— W istocie, mój bracie, chyba jesteś waryatem, ty, co innych pomawiasz o szaleństwo! Jak to! wiesz, że Blanka jest moją córką i przychodzisz żądać odemnie, bym ją wydała w ręce nędznika, w ręce najprostszego, najpospolitszego awanturnika, oszusta najniższej kategoryi!... Dajże pokój, Gontranie, to żart ohydny, ale żart tylko....
— Szczęśliwy jestem widząc, że się na tę rzecz zapatrujesz z jej najmniej czarnej strony, bo tem łatwiej poddasz się jej urzeczywistnieniu.
— Jak to, czy dalej posuwasz te drwiny?...
— Kochana Dyanno, małżeństwo, o którem mówię, jest nieodzownem i dojdzie do skutku.
— Tak sądzisz, mój bracie?
— Więcej niż sądzę, jestem tego pewien....
— W istocie!...
— Dałem słowo już panu Polart.
— Słowo wicehrabiego Gontrana de Presles! Słowo człowieka honoru, nieprawdaż?
— Mój honor tyle wart jest Co i twój, pani siostro, skoro tu chodzi o dziecko, któremu ty jesteś matką, choć mąż twój dla niego jest niczem.
— Dobrze, Gontranie... to przecież godne ciebie! znieważać kobietę... znieważać siostrę!... Mów dalej....
— Zaczepiasz mnie, więc się bronię.
— Mało mnie to obchodzi zresztą, bo twoje obelgi nie dochodzą wyżyn mojej dla ciebie pogardy. Ale powiedziałeś, bracie, że to dziecko jest moją córką i dla tego też ja sama tylko rozporządzam jej losem.
— I byłoby tak istotnie, gdyby nie ta okoliczność, że jesteś w absolutnej odemnie zależności... ale niestety, zależność ta istnieje i bądź co bądź ja rozkazuję, musisz mnie słuchać.
— Mylisz się! ja bunt podniosę!...
— Nie ośmielisz się!
— Dajże pokój! Stanowczo, Gontranie, uważasz mnie widocznie za bardzo podłą dla tego, żem uległa za pierwszym razem. Cóż możesz przociw mnie, mój bracie?...
— Mogę cię zniesławić w oczach męża i świata.
— A! — zawołała Dyanna, — a więc tyś myślał, że ja dla ocalenia mego honoru poświęcałam spokój i godność ojca! Wiedzże dobrze, mój bracie, że gdybyś był mnie groził tylko, byłabym z radością oddała wszystko, honor mój, życie za tego starca, którego napadaliśmy oboje i którego, dzięki Bogu! nie zwyciężyliśmy! Poświęcając ojca, sądziłam, że ocalam moją córkę! Bóg mi to pozwalał uczynić a szlachetny starzec sam to zrozumiał i przebaczył!... To zrobiłam!... to zrobię jeszcze ilekroć będzie szło o moje dziecko. Ale dziś ty występujesz przeciw mojej córce... i przychodzisz mi to powiedzieć i sądzisz, że nie ośmielę się zbuntować! Mówisz mi o moim honorze! Posłuchajże mnie dobrze, Gontranie i zachowaj w pamięci moje słowa: Nimbym rzuciła dziecko moje w ręce nikczemnika, wołałabym ją oddać pod opiekę i protekcyę mego męża! Jerzy Herbert to serce szlachetne! mnie może zabije, ale będzie umiał obronić moją córkę i ocalić ją od ciebie!...
— Strzeż się, siostro! — wymówił Gontran zciszonym głosem z powściąganą wściekłością, — podejmujesz walkę niebezpieczną... i zostaniesz w niej złamana!
— Gotową jestem na to.
— Powiedziałem ci już: ja nie chcę iść na galery! To małżeństwo jest dla mnie ostatnią deską ratunku.
— A cóż mnie obchodzi twój ratunek? Mnie chodzi o uratowanie mojej córki!
— To małżeństwo przyjdzie do skutku....
— Nigdy!
I Dyanna, nie chcąc już ani słowa więcej zamienić z bratem, wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi mocno, pozostawiwszy Gontrana osłupiałego z wściekłości i przerażonego widokiem łamiącej się pod stopą owej ostatniej dlań deski ratunku.
Baron Polart w samej rzeczy dnia poprzedniego niedwuznacznie oświadczył wicehrabiemu, że chciałby nie tylko już odebrać owe umówione pięćdziesiąt tysięcy talarów, ale zaślubić pannę de Presles, tak jak to już był mu dał wówczas do zrozumienia, kiedy to ofiarował mu zwrot owych niebezpiecznych papierów, zwrot mający nastąpić w dniu ślubu barona.
Pan Polart miał do siebie taką przemowę, całkowicie jasną i logiczną a wyrozumowaną z elementarną prostotą:
— Ponieważ na skutek jakiegoś sposobu mnie nieznanego, wpływ Gontrana na siostrę jest tak dalece wielkim, że skłania ją do wystąpienia przeciw ojcu w tak ważnej i stanowczej sprawie, trzeba wpływ ten wyzyskać o ile się da i wynieść zeń dla siebie korzyść jak największ. Owoż małżeństwo między panną Blanką de Presles a mną uczyni mnie panem tego ładnego dziecka i jej majątku, dziś stanowiącego pięć kroć sto tysięcy franków, w najbliższej zaś przyszłości powiększonego milionem.... A zatem nie ma co się wahać... Żądajmy małżeństwa.
I wyraził też swą wolę w sposób, który nie dopuszczał Gontranowi wahania się ani nawet choćby dyskusyi.
Powinniśmy dodać, że wicehrabia odkąd wiedział tajemnicę urodzenia Blanki, zapatrywał się na to narzucono małżeństwo z daleko mniejszą już zgrozą, a nawet z pewnego rodzaju satysfakcyą. Widział w nim środek pomszczenia się na baronie w sposób oryginalny i rozgłośny, zamierzając po zawartem już małżeństwie dowieść, że Blance, jako dziecku nieprawemu, nie przypadał ani w przeszłości, ani w przyszłości udział w majątku de Presles’ôw....
By dojść do tego celu, ileż serc trzeba było złamać!... Ale wicehrabia nie pytał o takie drobnostki.


∗             ∗

Dyanna, pozornie spokojna, jak nią okazywała się przez cały ciąg rozmowy z Gontranem, ale w rzeczy samej zaniepokojona śmiertelnie, weszła napowrót do salonu, gdzie usprawiedliwiła swoją nieobecność jakimś błahym pozorem.
Przez resztę dnia, miała tyle odwagi, że włożyła na twarz maskę, nie wesołości, bo ta była wykluczoną niestety z zamku Presles, ale spokoju i swobody niemal. Tylko skoro nadszedł wieczór, w chwili gdy Raul zamierzał już odjeżdżać do domu, znalazła sposób oddalenia Blanki, aby z nim sam na sam pozostać.,..
— Raulu, — rzekła mu nagle, — kochasz bardzo twoją narzeczoną, nieprawdaż?
— Czy ją kocham, pani! — odpowiedział pan de Simeuse zdumiony tem pytaniem, — czy ją kocham? o tak, kocham ją jak na to zasługuje, a w tem orzeczeniu leży wszystko!
— Gdyby teraz nowa między wami stawała przeszkoda, cobyś zrobił?
— Połamałbym ją, gdybym miał na to dość siły, gdybym nie miał jej, zostałbym złamany i to złamany do śmierci, bo żyw bym nić ustąpił, to pewna.
— Gdyby szło o zabicie człowieka, — podjęła Dyanna.
Raul uśmiechnął się.
— Zabiłbym go, — odpowiedział po prostu.
— Czyś zręczny i silny we władaniu bronią?
— Nie miałem nigdy jeszcze pojedynku; ale brałem lekcye od najlepszych metrów, którzy mnie uważali za niezłego conajmniej ucznia. Mam rękę pewną, oko dobre a gdyby mi wolno było mówić coś o mojej odwadze, dodałbym, że się nie lękam by mnie zawiodła.
— A więc, Raulu, moje dziecko, szczęście twoje jest zagrożone.
Pan de Simeuse pobladł.
— Zatem to coś ważnego? — zapytał wzruszony.
— Tak.
— Cóż się dzieje?
— Masz rywala.
— Rywala, który nie jest przyjętym ani przez pana Presles, ani przez panią, nieprawdaż?...
— Nic, z pewnością.
— W takim razie, nie ma go się co lękać.
— Gontran go popiera.
— Cóż to znaczy? prawa brata pani nie istnieją.
— Mylisz się, Gontran może mnie zgubić! Czyż nie odgadłeś jeszcze okropnej tajemnicy, której on jest panem? Nakoniec Gontran grozi mi i te groźby urzeczywistni jeśli ze wzgardą odpychać będę tego, którego ma bezczelność narzucać nam dla Blanki.
— Któż to jest ten człowiek, pani?
— Baron Polart.
Raul otrząsnął się ze wstrętem.
— Baron Polart! — powtórzył z goryczą. — A! chociaż wiedziałem, że Gontran upadł nizko, nie byłbym nigdy się spodziewał tego nazwiska.
— Cóż przeto zrobisz?
— Spełnię mój obowiązek, pani.... Jutro nie będziesz już pani potrzebowała lękać się gróźb brata.
Dyanna wyciągnęła do Raula rękę, którą on do ust podniósł.
— Niechaj Bóg czuwa nad tobą, moje dziecko, — wyszeptała, — i niechaj od ciebie odsuwa niebezpieczeństwo.
— A! pani, jednego się tylko lękam.
— Czego.
— Aby człowiek, o którym mi pani mówisz, nie był tchórzem, który odmawia zadośćuczynienia i bić się nie chce.
— I cóż! Zmusicie go do tego.
— Zrobię przynajmniej wszystko w tym celu, co tylko zrobić będzie można.
W tej chwili powracała Blanka.
Raul uprzedził ją, że nazajutrz rano zmuszonym będzie być w Tulonie i że skutkiem tego może nieco później niż zwykle przyjedzie do zamku.
— To panu nie przeszkodzi przecież pomyśleć o mnie? — spytało dziewczę z uśmiechem.
Usta pana de Simeuse milczały, ale spojrzenie, którem objął narzeczoną, starczyło za najwymowniejszą odpowiedź.
Niezwłocznie niemal dosiadł konia i oddalił się galopem.
— Biedne, szlachetne dziecko! — powiedziała sobie Dyanna z bolesnem wzruszeniem. — Kto wie, może posyłam go na śmierć!
I ująwszy Blankę w objęcia, uścisnęła ją serdecznie, namiętnie.


XXVI.
ORYGINALNE WYZWANIE.

Nazajutrz skoro świt, Raul de Simeuse przybywał do Tulouu i wysiadł z powozu przededrzwiami jednego z swych przyjaciół, który spał jeszcze głęboko i którego rozbudził niemiłosiernie.
Przyjaciel ten nazywał się Maurycy de Preuil.
— Czegóż u dyabła możesz chcieć odemnie tak rano? — zawołał na jego widok.
— Pragnę zażądać od ciebie jednej z największych przysług, jaką człowiek honoru może oddać drugiemu. — odpowiedział Raul.
— Domyślam się, że chodzi o pojedynek i że potrzeba ci sekundantów.
— Słusznie się domyślasz.
— A zatem bijesz się?
— Tak się spodziewam.
— I kiedyż to?
— Za godzinę, jeśli będzie możliwem.
— A! do licha! w takim razie nie można tracić czasu. Wstaję coprędzęj. Któż jest twoim przeciwnikiem?
— Osobistość więcej niż podejrzana, której z pewnością nie znasz nawet... Jakiś mniemany baron Polart.
— Słyszałem o nim. A! ależ tyś waryat, mój kochany Raulu, żeby narażać swe życie w walce z błaznem tego gatunku!...
— Ten pojedynek jest nie uniknionym.
— Cóż ci zrobił ten baron?
— Mnie, nic. Widziałem go wogóle raz tylko, a nie mówiliśmy z sobą ani słowa...
— Ależ w takim razie nic nie rozumiem.
— Czy masz ufność we mnie? — przerwał mu Raul.
— Z pewnością!
— W takim razie nie potrzebujesz rozumieć. Zresztą, — dodał Raul, — samo wyzwanie moje wytłómaczy ci wszystko.
— Przeciwnik twój zatem nie jest jeszcze wyzwany?
— Nie i nie domyśla się nawet, że nim będzie.
— Szczególniejszy sposób prowadzenia pojedynku! Wreszcie, to twoja rzecz. Któż jest drugim twoim sekundantem?
— Wyszedłszy ztąd udamy się do Juliana de Luzy, który, jak się spodziewam, nie zechce mi odmówić swej pomocy, tak jak ty mi jej nie odmówiłeś...
— Bardzo dobrze.
— Czy masz pałasze i pistolety?
— Mam.
— Zabierzem je i włożymy do mego powozu.
W niespełna dziesięć minut później Maurycy de Preuil był już gotów i wychodził wraz z panem de Simeuse.
Rozmowa jak dwie krople wody podobniuteńka do tej, którąśmy tu skopiowali, odbyła się między Raulem i Julianem de Luzy.
Wynikiem tego wszystkiego było, że w godzinę po przybyciu narzeczonego Blanki do Tulonu, trzej przyjaciele wysiadali z powozu przed hotelem »Marynarki Królewskiej« i Raul pytał hotelowego garsona o barona Polart.
— Pan baron bardzo późno powrócił tej nocy, — odpowiedział tenże, — i dotąd śpi jeszcze.
— Zbudźże go więc.
— Pan baron zabronił mi tego wyraźnie.
— A ja ci nakazuję.
— Ależ, panie....
— Wybieraj między dwudziestofrankówką a tą laską.
— Wybieram bez wahania dwadzieścia franków!... — zawołał garson z pośpiechem. — Cóż mam powiedzieć panu baronowi?...
— Trzeba mu oddać bilety tych panów i mój i powiedzieć, że mamy do pomówienia z nim w sprawie, nie cierpiącej zwłoki.
— Proszę niech panowie idą za mną i poczekają w pierwszym pokoju, a ja przez ten czas wypełnię ich zlecenie.
Po chwili Raul i jego przyjaciele posłyszeli jak lokaj wołał:
— Panie! panie baronie... panie baronie!...
A zaraz potem baron odburknął opryskliwym tonem człowieka nagle przebudzonego ze snu:
— No i co? co takiego? czego tam chcesz odemnie?
— Panie baronie, są tu panowie, którzy chcą się widzieć z panem.
— Ja śpię, dajcie mi pokój.
— Panie baronie, kiedy powiadają, że to coś bardzo pilnego.
— Idź do dyabła!
— Ale panie baronie, kiedy ci panowie są już tu... czekają.
— Niezgrabiaszu!... głupie bydle!... wiecznie robisz głupstwa tylko.... Cóż to za panowie?
— Tu są ich bilety.
Zaledwie jednak baron rzucił okiem na bilety, wybąknął zdumiony:
— Raul de Simeuse... O!... o!... co to ma znaczyć?...
Potem głośno dodał.
— Proś tych panów, żeby poczekali przez chwili, wstaję i za kilka minut będę im służył.
Istotnie baron użył tylko ściśle koniecznego czasu na poczesanie z tą pretensjonalną elegancyą, którą już znamy, pukli obfitych swych włosów, przywdzianie spodni i zarzucenie wysoce fantazyjnego szlafroka, którego lewą klapę ozdabiały niemniej wysoce fantazyjne ordery.
Ukończywszy tę tualetę, podążył do pierwszego pokoju, gdzie nań czekali trzej goście.
— Panie, — ozwał się Raul, — wierzaj nam, że nie bylibyśmy mu przeszkodzili tak rano, gdyby nie to, że chodzi tu o sprawę ważną.
Baron, któremu zwykła pewność siebie jakoś nie dopisywała dziwnie, bez wątpienia z powodu samejże sytuacyi, odpowiedział z zakłopotaniem.
— Obecność panu Raula de Simeuse u mnie, jest dla mnie zaszczytem i przyjemnością.
Raul przerwał mu.
— Ani zaszczytem ani przyjemnością, panie i pan to wiesz równie jak ja dobrze. Przystąpmyż więc wprost do rzeczy.... Wicehrabia Gontran de Presles przyrzekł panu rękę panny Blanki de Presles, swej siostry.
— Ależ panie... — zawołał baron....
— Prawda to, czy nie?
— A więc dobrze, tak, to prawda... ale radbym wiedzieć jakiem prawem....
— Jakim prawem ja pana o to pytam?...
— Z pewnością?
— Prawem niezaprzeczonem, które takiemż samem wyda się panu niezawodnie... Jestem narzeczonym panny Blanki de Presles, której rękę oddaje mi pan generał hrabia de Presles, jej ojciec.
— Starzec zdziecinniały, nad którym ma być ustanowioną kuratela! — odrzucił pan Polart ze śmiechem.
— To już, panie, jest kwestya, o której z panem nie mam potrzeby rozprawiać.... Ja uważam pana de Presles jako jedynego i wyłącznego pana w swym domu i rodzinie i uważam za złe każdemu, ktoby on kolwiek był, kto objawia pretensję zaślubienia tej, która za tydzień będzie moją żoną.
— A! — rzekł baron, — pan to uważasz za złe?
— Bardzo stanowczo!
— I z pewnością przybywasz pan żądać odemnie, bym się zrzekł moich pretensyi?
— Ani trochę.
— Ależ w takiem razie, — wymówił baron z poczynającym się niepokojem, — czegóż pan chcesz odemnie?
— Zrobić panu niezmierny zaszczyt, na który prawdopodobnie pan wcale nie zasługujesz.
— A ten zaszczyt?
— To sposobność bicia się ze mną.
— A więc pan przybywasz zaproponować mi pojedynek?...
— Poczynasz pan rozumieć! trwało to cokolwiek długo! ale lepiej zawsze późno jak nigdy.
— Dobrze, panie, będziemy się bili....
— Tego się spodziewałem.
— Ci panowie są pańskimi sekundantami?...
— Jak się pan domyślasz.
— Przyślij mi ich pan w ciągu dnia, ułożę się z moimi i zechcą na jutro ustanowić warunki pojedynku.
— W tem już nie jesteśmy zgodni.
— Jak to?
— Nie jutro bowiem zamierzam bić się z panem... ale za godzinę co najwyżej.
Pan de Polart aż skoczył.
— To jest przeciw wszelkim regułom!... — wołał wzburzony.
— A cóż mnie to obchodzi? Nie chodzi mi o to, aby pozbyć się pana według wszelkich reguł, ale poprostu o to, aby się go pozbyć jak najprędzej....
— Jednakże, panie, gdybym nie poddał się tym wymaganiom...
— Pańska wola nie ma z tem nic wspólnego, mój panie....
— Ależ...
— Dość tego!... Jesteś błaznem, kochany mój panie; nikt o tem nie wątpi, a pan sam mniej niż ktokolwiek inny; owoż jeśli taki uczciwy człowiek, człowiek z towarzystwa jak ja, robi takiemu jak pan łotrowi zaszczyt potykania się z nim, to już co najmniej człowiek ten musi być absolutnym panem w oznaczeniu sposobu przeprowadzenia rzeczy, a błaznowi pozostaje się tylko poddać temu.
— Jak to, panie, — zawył baron, którego wściekłość i przestrach czyniły sino-bladym z jednej, a purpurowym z drugiej strony, — pan przychodzisz do mnie po to, żeby mnie lżyć tak!...
— Alboż to moja wina? Czemuż u dyabła stanąłeś na mojej drodze, czemu rzuciłeś mi się pod nogi? Oddajesz pan sobie sprawiedliwość, jak mniemam, do tego stopnia by wiedzieć, że gdybyś był skromniutko pozostał w swojej sferze, nie byłbyś naraził mnie na to, bym tu dziś do ciebie przychodził... ale chciało ci się wedrzeć w arystokratyczne koła, chciało ci się pobratać z panami i zaślubić córkę szlacheckiego domu!... tem gorzej dla ciebie, jam temu nie winien!.. Apropos mój kochany baronie de Polart, jakże się ty właściwie u dyabła nazywasz?
Paryżanin kipiał.
Jednakże uspokoił się zwolna i pierwszem jego słowem było:
— A! pan wyobrażasz sobie, że tu możesz rozkazywać, żeś panem bezwzględnym dyktowania sprawy! A więc ja, mój panie, dowiodę ci, żeś się pomylił.
— I cóź w tym celu uczynisz?
— Nie będę się bił.
— To bohatersko!... Otóż wyrazy, które miałeś na ustach od samego początku naszej rozmowy!... A! nie będziesz się pan bił?
— Nie, mój panie.
— To więc już stanowcze?
— O! jak najkompletniej stanowcze.
— Panie baronie de Polart....
— Co panie?
— Na dole w powozie mamy dwie pary pałaszy i dwie pary pistoletów.... Ponieważ dokładnie przewidzieliśmy, że trudnem być może nakłonienie pana do użycia tej broni, będącej bronią uczciwych ludzi, przeto byliśmy do tyła ostrożni, że uzbroiliśmy się zarazem i w laski... Oto są te laski... są to bambusy w dobrym gatunku, które gną się wybornie a łamią nie łatwo... Winienem pana uprzedzić, że bambusy te wejdą w bliższą niezwłoczną a bezpośrednią styczność z pańskiemi plecami, jeśli będziesz trwał w odważnem twem postanowieniu nie brania do ręki pałasza....
— Jak to, — zawołał nieszczęśliwy baron, — jak to! panowie ośmielilibyście się podnieść na mnie rękę?...
— Ależ nie rękę, mój kochany panie, tylko laskę, co jest całkiem różną rzeczą....
— To niegodziwe....
— Łatwo panu uniknąć tego.... Czy chcesz pan bić się, czy też wolisz być obitym?... Wybieraj!
— Ani jedno ani drugie....
Trzy kije podniosły się w górę, jak na znak dany.
— Wstrzymajcie się! już się decyduję....
— Bić się?
— Tak....
— Doskonale.
— Ale przynajmniej dacie mi panowie czas postarania się o sekundantów....
— Ci panowie z prawdziwą przyjemnością udadzą się wraz z panem do tych pańskich przyjaciół, których im wskażesz.
— Udadzą się ze mną?... a to po co?...
— Bo gdybyśmy pozostawili pana samego, uznałbyś za wielce dla siebie dogodne zniknąć i nie pokazać się więcej.
— Więc bierzecie mnie panowie za tchórza?
— Mój Boże, nieinaczej... kochany panie, nieinaczej... w każdym zaś razie przynajmniej aż do chwili, w której nam dasz dowód, że tak nie jest... Zdarza się to dość często, że tchórze, podrażnieni nad miarę drwinami jak leniwe byki lancami pikadorów, zapalają się nagle i na jaką chwilę zamieniają w lwów, pałających wojowniczą żądzą.
Tak się stało i z baronem Polart.
— A więc ten dowód, — krzyczał, — ten dowód, którego się tak domagasz, dam ci go zabijając cię, mój paniczyku....
I w parę sekund zmienił szlafrok na surdut, nasadził kapelusz na głowę w sposób wojowniczy i rzekł, wychodząc pierwszy z pokoju, z większą zwinnością niż grzecznością:
— Chodźmy panowie i spieszmy się, bo mi pilno skończyć z tym jegomością!...
Jak widzimy w niektórych ważnych momentach, natura pierwotna Tymoleona Achilesa Poulart, syna krawca-portyera z ulicy Vieille-du-Temple, brała górę nad przyswojonym w późniejszych czasach werniksem poloru.
Panowie de Preuille i de Luzy dotrzymali baronowi towarzystwa w wyprawie po sekundantów, wyprawie, która musiała zostać uwieńczoną pomyślnym skutkiem.
W istocie panu de Polart dość było wybrać tylko z pomiędzy personału »Klubu przemysłu i sztuki«, każdy z wyborowych członków tej instytucji uważał sobie za zaszczyt módz mu służyć za sekundanta.
Niechaj nam wystarczy wiadomość, że jednym z dwu wybranych był ów Szymon Simonis, który to pierwszy rozwarł przed nim podwoje klubu.
Niebawem też w całym komplecie, dwu adwersarzy i czterech sekundantów wyruszyło całe towarzystwo za miasto i skierowało się ku miejscu, oznaczonemu przez pana de Preuille i sposobnemu wielce na spotkanie tego rodzaju.
Sekundanci barona postanowili, że pojedynek ma się odbyć na pistolety.
W tej chwili była godzina ósma rano.


XXVII.
OSTATNIA SCENA DRAMATU.

Opuśćmy pana de Simeuse i awanturnika w chwili gdy ci dwaj ludzie tak od siebie różni, rozgrywać mają tę okropną partyę, której stawką jest życie, tę grę co jest ostatnią pozostałością owych sądów bożych, które pod inną tylko nazwą przetrwały średnie wieki.
W samej to rzeczy, czyż pojedynek nie jest, a raczej czy nie powinienby być ostatnim wyrazem sądu samego i Boga?
Na nieszczęście gdy ludzie stają do tej walki, Bóg nie patrzy na nich bynajmniej... rzadko bardzo ręka Jego zadaje sobie trud kierowania ostrzem broni lub kulą pistoletu wedle sprawiedliwości.
Opuśćmy teraz, powiedzieliśmy, obu przeciwników, dążących na miejsce potyczki a podążmy napowrót do zamku Presles.
Dwunasta wybiła na wielkim zegarze środkowego pawilonu a liczne zegary ścienne, rozmieszczone w apartamentach, powtórzyły po kolei echem dwanaście uderzeń.
Nie umielibyśmy dać pojęcia o stanie nerwowego rozdrażnienia, w którym znajdowała się pani Herbert od samego już świtu.
W miarę jak upływały godziny, rozdrażnienie to chorobliwe rosło i potęgowało się z każdą chwilą poranku.
Dyanna nie mogła usiedzieć na miejscu.
Wstawała i chodziła bez najmniejszego powodu, wychodziła i powracała bez przyczyny, nie słuchała co do niej mówiono, albo też odpowiadała tak jak by nie rozumiała o co ją pytano.
Generał i Jerzy dziwili się temu gorączkowemu ożywieniu i nie mogli odgadnąć jego powodu.
Po kilkakroć Blanka spytała Dyanny:
— Droga siostro, co ci jest?
I za każdym razem Dyanna odpowiadała jej z roztargnieniem:
— Nic mi nie jest... co mi ma być?...
Co jej było my wiemy.
Z każdą godziną, z każdą minutą, z każdą sekundą niemal, czuła jak coraz głębsza trwoga ogarnia jej duszę na tę myśl, że niezaługo może przybędzie jaki zwiastun złych wieści, donoszący, że Raul de Simeuse padł w pojedynku z baronem Polart!...
Dyanna chwilami widziała narzeczonego swej córki jak leżał blady, martwy z przebitą piersią, z różową pianą na ustach z szeroko rozwartemi szklannemi trupa oczyma.
I biedna matka zadawała sobie z przestrachem pytanie, co wówczas stanie się z Blanką, jeśliby Raul nie żył istotnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gontran w nadziei, że mu się uda jeszcze nakłonić do swych celów Dyannę bądź to perswazyą, bądź groźbą, pozostał tego dnia w zamku i kazał sobie podać w swym apartamencie Śniadanie.
Generał, Blanka i Jerzy rozmawiali w salonie.
Dyanna, jak powiedzieliśmy, nie mogła usiedzieć na miejscu, wciąż to wychodziła to powracała.
I powtarzamy: wybiła dwunasta.
Nagle na bruku dziedzińca rozległ się turkot powozu.
— A! — pomyślała pani Herbert, — to on powraca!
Pobiegła do okna i wychyliła się, nagle przecież obróciła się, niezmiernie blada i zawołała z przerażeniem:
— Ojcze... to prokurator królewski.
— Niechajże przybywa w imię boże, — odpowiedział generał z powagą; — nikt tu nie ma potrzeby obawiać się sprawiedliwości, ja zaś czuję, że dzisiaj najbardziej uprzedzeni nawet nie mogą mnie posądzić o zdziecinnienie.
Dyanna drżała całem ciałem. Niewiedzieć czemu wydawało jej się, że przybycie prokuratora miało jakiś związek z dzisiejszym pojedynkiem Raula i teraz pojedynek ten przedstawił się już jej oczom w ponurych tylko barwach....
W chwileczkę urzędnik wszedł do salonu.
Był sam bez wszelkiego tym razem towarzystwa.
Wyraz jego twarzy pochmurny i jakiś smutny głęboko, żadną miarą nie mógł uspokoić Dyanny.
— Panie hrabio, — rzekł, zwracając się do generała, pokłoniwszy się poprzednio obu kobietom, — obecność moja ma ci przynieść największą boleść, jakiej doznałeś kiedykolwiek w życiu....
— Przez ciąg życia cierpiałem już tyle, panie. — odpowiedział starzec, — że mogę już nie ufać boleści, by mnie nauczyła czegoś nowego.
Prokurator wstrząsnął głową z wyrazem powątpiewania.
— Zresztą cokolwiekbądź to jest, — podjął, — chciałem sam przybyć, aby złagodzić, o ile to leży | w mej możności, silą ciosu, który ma pana dotknąć. Winien byłem takiemu jak pan człowiekowi, panie hrabio, ten dowód poszanowania i względności.
Koniecznym rezultatem tych oratorskich zastrzeżeń, mnsiało być głębokie zaniepokojenie generała.
— Panie prokuratorze, — zawołał, — ta niepewność jest okropną.... Na miłość Boga mów pan!... Czego się mam lękać? O co chodzi?
— Chodzi o syna pańskiego, panie hrabio.
— O Gontrana, — wyszepnął starzec, składając ręce. — O! nieszczęsne dziecko, cóż on zrobił?
— Za chwilę powiem to panu; pierwej wszakże trzeba, abyś pan wiedział co się stało dzisiejszego rana.
— Słucham pana, — szepnął generał, — słucham uchem ciała i duszy.
— Przed kilku godzinami miał miejsce pojedynek po za bramami Tulonu.
Dyanna zadrżała.
Prokurator ciągnął dalej.
— Padł w nim jeden z przeciwników.... Znaleziono ciało jego na placu bitwy z roztrzaskaną czaszką. Rybacy słyszeli dwa strzały i widzieli jeszcze oddalających się sekundantów i przeciwnika zabitego, którego nazwisko dotychczas nie jest wiadomem.
Pani Herbert była literalnie jak na żarzących węglach. Żadne słowo nie rozpraszało jej obaw i nie rozświecało ciemności, co zaległy jej umysł.
Po chwili milczenia urzędnik mówił dalej.
— Pojedynek jest w każdym razie uzurpacyjnem wdzieraniem się w ludzkie prawa zarówno jak w boskie, które jednoczą się w przykazaniu: nie zabijaj! W obecnym wypadku wszakże, niema co tak bardzo żałować ofiary. Był nią pewien przybysz, bawiący tu chwilowo, człowiek reputacyi więcej niż wątpliwej, który kazał nazywać się baronem de Polart.
Nakoniec Dyanna odetchnęła.
Ciężar co ją tłoczył, ustąpił nagle.
Na kilka sekund zapomniała o wszystkiem, nawet o obecności prokuratora królewskiego i omal nie wydała okrzyku radości.
— Skonstatowano natychmiast to zabójstwo i zawiadomiono o niem tulońską policyą, — mówił dalej urzędnik — i otóż okazało się, że jeden z komisarzy otrzymał był na kilka dni przedtem w depozyt, z rąk barona Polart kopertę opieczętowaną. Napis na niej wskazywał, że w razie, lub gwałtownej nagłej tegoż barona śmierci, należy natychmiast otworzyć ją i zapoznać się z jej zawartością i to też zostało zaraz spełnionem....
Prokurator przerwał sobie.
— Odwagi, panie hrabio, — rzekł.
— Będę ją miał, panie, i przygotowany jestem na wszystko....
— Koperta powierzona komisarzowi policyi zawierała znaczone karty, przekaz sfałszowany na pięćdziesiąt tysięcy franków i list.... Oto jest ten list, panie hrabio, przeczytaj go....
I prokurator królewski podał panu de Presles list pisany przez wicehrabiego pod dyktandem barona Polart w okolicznościach, których nie podobna by zapomniał czytelnik.
Nieszczęśliwy ojciec przebiegł błędnem okiem następujące, znane nam już pismo:
»Błagam na kolanach byś mnie Pan nie gubił... Zdany jestem na pańską łaskę... wzywam Twej litości.... Gotów jestem uczynić wszystko czego zażądasz Pan odemnie, wszystko bez wyjątku, byle tylko okupić mój występek.... Nie bądź Pan niemiłosiernym, nie bądź nieubłaganym.... Jeśli wydaję Ci się niegodnym litości, pomyśl o mej rodzinie, której honor jest w Twojem ręku.... W jej to imieniu daleko bardziej niż we własnym błagam Pana.... Czekam pańskiej odpowiedzi jak skazany na śmierć oczekuje rezultatu swej apelacyi do łaski.... A ja jestem skazanym na śmierć rzeczywiście, jeśli bowiem Pan okażesz się nieubłaganym, nim minie godzina, zastrzelić się muszę...

»Wicehrabia Gontran de Presles«.

Gdy generał odczytał list ten do końca, papier wypadł mu z ręki na dywan przed nogi prokuratora, który go podniósł.
— Tak nie inaczej musiał skończyć! — wyszeptał starzec głuchym głosem; potem schylił głowę na piersi i jak się zdało, zamyślił się głęboko.
Nastała chwila okropnej ciszy.
Generał przerwał ją niebawem.
Podniósł głowę i rzekł do prokuratora z przerażającym i niewytłómaczonym w podobnej sytuacyi spokojem:
— A zatem, panie, przybywasz go aresztować?
— Smutny to i okropny obowiązek dla mnie, panie; ale to obowiązek.... Żyjemy w czasach, w których wyższe klasy społeczeństwa dają tłumom smutny przykład niemoralności, występków, zbrodni.... Trzeba tem energiczniej tępić złe, bo ta okropna nauka gangrenuje niższe warstwy społeczne... Nie wątp, panie hrabio, taka sprawa Praslin, sprawa Pellaprat i tyle innych wywarły na ciało społeczeństwa takiż wpływ jak tyfus pojawiający się w szpitalu.
— Masz pan słuszność... — wymówił zcicha starzec. — Niestety synowie nasi zapominają o haśle naszych ojców: szlachectwo obowiązuje!
— Panie hrabio, — podjął prokurator królewski, — odwrócić od pana nieszczęście, które go dotyka, nie było w mojej mocy; ale chciałem, przybywając tu sam bez eskorty żandarmów, oszczędzić panu przynajmniej bezzwłocznego skandalu.
— I dzięki ci za to, panie.
— Syn pański zrozumie bezwątpienia, że wszelkie usiłowanie oporu lub ucieczki byłoby nierozsądne... zrozumie, że jedyną dlań drogą jest udać się ze mną i zasłużyć, poddaniem się prawu, na jakąś resztę wyrozumienia.
— Zrozumie to... tak, panie.
Ostatnie odpowiedzi pana de Presles wymówione były cicho i automatycznie niemal.
Po chwili wahania, spytał:
— Czy pozwolisz mi pan pomówić przez chwilę jeszcze z synem?...
— Właśnie miałem to panu zaproponować.
— Dziękuje więc panu za to ponownie....
Starzec podniósł się i zwolna przeszedł salon.
Pani Herbert, przestraszona wyrazem uroczystym a złowrogim jego twarzy, poszła za nim i spytała w przedpokoju:
— Ojcze, czy pozwolisz sobie towarzyszyć?
— Nie, — odpowiedział pan de Presles, unikając wymówienia imienia Gontrana, — ja. muszę z nim być sam.
Słowa te wymówione zostały tak bezwzględnym tonem nakazu, że Dyanna, nie próbując nawet daremnego obstawania, spuściła głowę i powróciła do salonu.
Generał pewnym krokiem wstąpił na schody; ale stanąwszy na pierwszem piętrze, zamiast iść wprost do pokoju syna, zwrócił się do biblioteki, którą minął i wszedł do swej sypialni.
Na stoliku obok łóżka leżała pars pistoletów angielskich w oprawie ze słoniowej kości.
Pan de Presles upewnił się, że są w dobrym stanie i nabite; nałożył świeże kapiszony.
Następnie pistolety te włożył do kieszeni swego szlafroka i ponownie przeszedł bibliotekę.
Na ten raz udał się już do Gontrana.
Wicehrabia wychylony przez okno palił cygaro, roztargnionym wzrokiem błądząc po oceanie zieleni parkowych tarasów, roztaczających się dokoła zamku u stóp jego.
Myślał o nowem widzeniu się z Dyanną, któreby stanowczo rozstrzygnęło sprawę proponowanego wczoraj małżeństwa.
Posłyszawszy, że się drzwi otwierają po za nim bez poprzedniego zapukania odwrócił się szybko i stanął niemiały ze zdumienia, na widok ojca.
Po znanych nam zajściach, obecność hrabiego de Presles w pokoju syna była istotnie zdarzeniem niesłychanem, nieprawdopodobnem niemal i Gontran nie dowierzał własnym oczom.
Zdziwienie jego wzrosło skoro zobaczył, że generał zamyka drzwi na dwa spusty i klucz wyjmuje z zamku.
Wicehrabia zrozumiał natychmiast, że grozi mu jakieś okropne acz nieznane niebezpieczeństwo.
Z pewnością był on odważnym mimo swe występki i niejednokrotnie dowiódł tego.
A przecież w tej chwili przebiegł go dreszcz przestrachu.
Twarz pana de Presles zdawała się maską z szarawego marmuru. Rysy tego oblicza zachowywały absolutną, nieruchomość. Całe życie, rzeklbyś zbiegło się do oczu, które gorzały dziwnym jakimś blaskiem.
Starzec postąpił kilka kroków ku Gontranowi i zatrzymał się. W groźnej swej nieruchomości był on niemal podobnym do posągu komandora, przychodzącego zabrać miejsce u biesiadnego stołu Don Juana.
— Ojcze, — wybąknął Gontran, raczej dla tego by sobie nadać nieco pewności, niż na to by myśl wyrazić, — dla czego nie zawiadomiłeś mnie, że chcesz mówić ze mną? Byłbym pospieszył na twoje rozkazy.
— Czy wiesz pan, kogo byłbyś zastał w salonie? — spytał powoli starzec.
Gontran wstrząsnął przecząco głową.
— Prokuratora królewskiego, — odpowiedział pan de Presles. — Słyszysz pan? Prokuratora królewskiego.
Wicehrabia, któremu wszystkie zdarzenia dzisiejszego rana były nieznane, sądził, że urzędnicy zjechali na ponowne śledztwo w przedmiocie oddania ojca jego pod kuratelę i zawołał:
— Przysięgam ci, ojcze, że ja ich nie przyzywałem.
— To też nie przybywa on tu na twoje wezwanie. On przybywa po pana!
— Po mnie! — powtórzył Gontran zdumiony.
— Baron Polart nie żyje, — odparł starzec.
— Ja nie jestem winien jego śmierci, o której nic nawet nie wiedziałem, — zawołał żywo wicehrabia, w którym zbudziła się myśl, że go posądzają może o zamordowanie barona Polart.
— Nie oskarżają pana też o zabójstwo; ale o inną zbrodnię, której dowody znalazły się w papierach zmarłego... oskarżają cię o fałszerstwo....
— To oszczerstwo, — wyszepnął Gontran, wzdrygnąwszy się z przestrachu.
— Nie, panie, bo powtarzam, że dowody zbrodni istnieją.
Gontran padł na fotel bezwładny, zda się nagle porażony paraliżem ciała i umysłu.
— Cóź więc zrobisz? — spytał go pan de Presles.
Te słowa odraza powróciły mu przytomność.
Podniósł się szybko, mówiąc z niezmiernem pomięszaniem:
— Może czas jeszcze uciekać.
Pan de Presles wzruszył ramionami.
— Nie, panie, — odpowiedział, — już nie czas. Zresztą zbieg dzisiaj, jutro byłbyś więźniem.
— Ale w takim razie co robić? co robić? — szeptał z kolei Gontran.
— Ja też o to właśnie przychodzę pana pytać.
— A! ten nikczemny baron!
— Jakiejże nazwy należałoby użyć na pana?
— Mój ojcze, nie przygnębiaj mnie! Czyż nie widzisz mego żalu?
— Nie widzę bynajmniej żalu za popełnioną zbrodnię, ale żal tylko, na widok, że zbrodnia odkrytą została.
— Gdybym upadł do nóg prokuratorowi.
— Byłby on nieubłaganym jak prawo, bo on jest wcielonem prawem.
— Ależ w takim razie nie widzę jak jedną tylko drogę.
— Jaką? — spytał generał, a błysk nadziei rozświecił twarz jego zmienioną.
— Poddać się dobrowolnie temu, czemu się nie jest w stanie przeszkodzić....

Błysk na twarzy ojca zagasł.
— Będą mieć dla mnie niewątpliwie względy... — ciągnął syn. — Sprowadzimy z Paryża sławnego adwokata jakiego, by bronił mojej sprawy, Berrgera naprzykład i prawdopodobnie uda mu się mnie uwolnić.
Pan de Presles gwałtownie wzruszony.
— A więc, — zapytał, — nie widzisz innego nad to wyjścia z położenia, któreś sobie zgotował?
— Alboż jest jakie inne? — spytał chciwie Gontran.
Nie odpowiadając na to pytanie Gontran, ciągnął dalej:
— A zatem pan przyjmujesz więzienie, sąd, skazanie może nawet?
— Ależ, mój ojcze?...
— Milcz pan! — przerwał mu generał.... — Więc przyjąłbyś galery może... tak galery! wdziałbyś na ramiona kurtkę galerniczą i wyciągnął lewą nogę do łańcucha?
Wicehrabia zgnębiony, przybity drżał pod chłostą tych słów.
Nastąpiła chwila ciszy między ojcem a synem.
Potem starzec surowo zabrał znowu słowo.
— I pytasz mnie, — zawołał, — czy jest dla ciebie inne wyjście niż sąd przysięgłych? tak, panie, jest jedno, oto....
General położył przed synom jeden z przyniesionych pistoletów.
Gontran cofnę! się:
— Samobójstwo! — wybąknął drżącemi usty.
— Tak, panie, samobójstwo!
— Ależ mój ojcze, ja chcę żyć jeszcze....
— Na galerach, nieprawdaż?
— A więc tak, — powtórzył wicehrabia a rozpaczony, — na galerach, jeśli tak już być musi!
— A ja nie chcę, by nazwisko moich przodków zapisane było w regestrach galer!... Jestem ostatnim z mego rodu i mam prawo uchronić go od tej plamy.... No, panie, odkupże nikczemność całego życia odwagą, ostatniej godziny.... Nie umiałeś żyć, umiejże umrzeć przynajmniej!...
— Nie jestem przecież, nie mogę być skazanym na śmierć.
— Ja cię na nią skazuję... ja, twój ojciec!
— Ależ to szaleństwo!...
— Szaleństwo, niech i tak będzie!... Nie powinieneś się temu dziwić, ty, któryś mnie zamierzał od dać pod kuratelę!...
— Nie poddam się bynajmniej prawom tego morderczego obłędu!... Powtarzam, że chcę żyć, — nalegał młody człowiek.
— A ja ci przysięgam, że umrzesz, wyrok już zapadli...
Gontran pochwycił za broń, leżącą przed nim.
— Kto wykona ten wyrok? — spytał.
— Ja, jeśli ty sam go nie spełnisz! — odpowiedział starzec, ukazując synowi drugi pistolet.
Wicehrabia stał się sino-bladym.
Zęby mu szczękały, nogi uginały się pod nim.
Czuł, że nie ma się czego spodziewać, ani oczekiwać po tym nieugiętym starcu i że od tej chwili życie jego liczy się na minuty, chyba że cud jakiś tylko może go wybawić.
Jednakże, jak Griugoire w »Notre Dame de Paris«, chciał spróbować rozczulić jeszcze swego sędziego czemś wielce patetycznem.
Z oczyma łez pełnemi, z wyciągnionemi, drżącemi rękoma, począł błagalnie a rozpacznie przyzywać na pomoc owych wspomnień dzieciństwa, które, jak sądził, mogły jeszcze poruszyć strunę ojcowską w tem sercu, które zmroził dla siebie i zmienił w kamień własnowolnie.
Pan de Presles słuchał, nie przerywając mu ani razu.
Kiedy Gontran skończył, rzekł mu zimno:
— Prokurator czeka... czyś już zdecydowany?
— A więc, mój ojcze, jesteś bez litości!...
Generał odwiódł broń.
— Ojcze, — wyszeptał syn, — ojcze mój... czy to podobna?... Co!... własną twą ręką... bez wahania się... bez żalu i wyrzutu... zabijesz mnie!
Generał popatrzył na zegarek; potem skierował lufę broni w stronę syna, mówiąc mu:
— Daję ci trzy minuty czasu... skoro trzecia przejdzie, jeśliś ty nikczemnym tchórzem, ja będę mieć siłę.
Gontran oparł się plecami w rogu pokoju i tam, w istnym obłędzie strachu patrzył na swego ojca, jak niegdyś ofiary ludzkie patrzały na swych ofiarników.
— Trzecia minuta upływa, — przemówił pan de Presles.
— A! — zawołał wtedy wicehrabia. — toż raz tylko się umiera, a ja jestem przedewszystkiem w prawie obrony. I spuszczając nagle swój pistolet, strzelił do ojca, który ze swej strony w tejże samej chwili naciskał kurek swej broni.
Oba wystrzały zlały się w jeden odgłos.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy drzwi wyłamawszy siekierami, zdołano wejść do pokoju wicehrabiego, znaleziono dwa skrwawione ciała, rozciągnięte tuż obok siebie na dywanie posadzki.
Gontran już nie żył.
Generał oddychał jeszcze.


EPILOG.

MARCELI I JERZY.
I.
Wyjazd.

Wydarzenia, które zajmują ostatnią część tej książki, działy się w ciągu miesiąca lipca i sierpnia 1847 roku.
Trzeba nam teraz przeskoczyć rok blizko i przenieść czytelnika w dni wielce smutne, smutnego dla świata roku.
Mówimy tu o czerwcu 1848 roku.
Zanim wszakże dojdziemy do tej opłakanej epoki, musimy jeszcze rzucić choć pobieżnie wzrokiem na fakta pośrednie, które ważnem jest poznać i które zrozumiałem uczynią dopiero rozwiązanie naszej opowieści.
Z umysłu nadamy temu opowiadaniu jak najszczuplejsze ramy, aby już nie nużyć zbytecznie uwagi czytelnika.


∗             ∗

Generał kilka zaledwie godzin jeszcze żył po tragicznej scenie, którą opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Śmiertelna rana, która przeszyła na wylot gardło, odjęła mu aż po ostatnią chwilę władzę słowa, jakkolwiek przytomność najzupełniejsza nie opuściła go do końca.
Umarł, błogosławiąc ostatniem ruchem rąk wyciągniętych pochylone u łoża jego głowy Dyanny i Blanki.
Nie będziem tu zatrzymywać się nad rozpaczą obu tych szlachetnych kobiet.
Wszystko, co moglibyśmy powiedzieć w tej mierze, byłoby zbyt słabem i bladem wobec rzeczywistości tej ich boleści.
Prokurator królewski, obecny konaniu hrabiego de Presles, spisał na miejscu protokół zaszłych w zamku wypadków, w którym tlómaczył śmierć generała i wicehrabiego podwójnem samobójstwom.
Posłał też zaraz po sędziego pokoju, który pokładł pieczęcie na wszystkich meblach, zwłaszcza też na papierach Gontrana i hrabiego de Presles; następnie opuścił zamek, gdzie go już odtąd nic nie zatrzymywało, z chwilą bowiem śmierci Gontrana oczywiście nie mogło już być mowy o śledztwie podjętem przeciw niemu.
Śmierć generała, ze względu na małoletność Blanki, stała się źródłem licznych kłopotów.
Nieodzownem stało się oznaczenie opieki, spis inwentarza, podziały i t. d.
Jerzy Herbert naznaczony został likwidatorem spadku i opiekunem Blanki; poświęcił się też całkowicie podwójnemu temu zadaniu, pilnie dotrzymując sędziemu śledczemu towarzystwa w całej jego działalności.
Pewnego dnia, podczas spisywania inwentarza, papierów i rzeczy pozostałych po Gontranie, pisarz sądu, oglądający po kolei przedmioty zamknięte w jednej z szuflad biurka, odezwał się do Jerzego:
— Tu jest coś należącego do pana, co oczywiście jako takie nie potrzeba już wpisywać do protokółu ogólnego.
I wyciągnął do pana Herbert list rozpieczętowany, na którego kopercie wypisany był adres Jerzego.
Jerzy zdziwił się niemało, poznając pismo Dyanny.
— Jakimże sposobem list ten tutaj się znajduje? — zadał sobie pytanie.
I otwarł go.
Zaledwie wszakże przebiegł pierwsze linie, twarz jego uległa nagłej zmianie.
Miał w ręku ów list nieszczęsny, który przed siedmnastu laty hrabina de Presles nie miała odwagi mu oddać.
Jerzy opuścił szybko sędziego pokoju, poszedł zamknąć się w swym gabinecie i pozostał tam przez całe popołudnie.
Kiedy zadzwoniono na obiad, zeszedł do salonu, gdzie była żona jego, Blanka i Paul.
Rysy jego były nieco zmienione i twarz bledszą była niż zazwyczaj, ale ani słowem, ani zachowaniem nie zdradził wewnętrznej ducha rozterki; był uprzejmym i dobrym względem wszystkich jak zwykle.
Nigdy może nie okazywał się równie uprzedzającym dla Dyanny, nigdy serdeczniejszym dla Blanki.
Chwilami, w istocie, przelotna chmurka przesuwała się po jego czole, ale odganiał ją natychmiast.
Chwilami także, oczy zachodziły mu łzami wbrew wszelkim usiłowaniom, by tę łzę co biegła z serca powstrzymać nim się dostanie do powiek; ale wtedy odwracał nieznacznie głowę i zanim kto zdołał spostrzedz ocierał oczy.
Tak przeszedł wieczór.
Nazajutrz rano, oddano Jerzemu liczne listy, nadeszła z poczty wraz z dziennikami; bywało to codzień zresztą.
Przeczytał szybko kilka listów z widocznym wyrazem poważnego zaniepokojenia tak, że aż Dyanna patrząc nań, spytała niespokojnie:
— Czy otrzymałeś jakie złe wiadomości, mój drogi?
— Złe wiadomości? — odpowiedział Jerzy. — Tak, z pewnością, ponieważ znaglają mnie one do opuszczenia cię na czas niejaki...
— Opuszczenia mnie! — zawołała Dyanna. — I dla czegóż masz mnie opuścić? — dokąd udajesz się?...
— Do Paryża.
— Czy to stanowcze już, co mi mówisz, Jerzy?...
— Aż nadto stanowcze, na nieszczęście, — odpowiedział.
— A więc obecność twoja w Paryżu jest potrzebną?...
— Nieodzownie.
— Dla interesów?
— Tak.
— Jakiejże natury?
— Dwoistej; naprzód chodzi tu o sprawy majątkowe, tak moje jak twoje; następnie o sprawy polityczne....
— Co to ma znaczyć, mój drogi?... — wyszeptała pani Herbert zdumiona. — Czyżbyś się chciał mięszać do polityki?...
— Ależ tak, mój Boże, — odpowiedział Jerzy z słabym uśmiechem.
— Dotąd wszakże nie mięszałeś się do niej nigdy.
— Dochodzę do wieku, w którem w sercu męzkiem rozwija się ambicya....
— To jest, — przerwała mu Dyanna z goryczą, — do wieku, w którem nie wystarcza już mężczyźnie miłość.
— Nie, jedna może się mieścić obok drugiej najswobodniej.
— Dawniej nie mówiłeś tak nigdy, mój Jerzy....
— Co chcesz!... Starzeję się... wreszcie mam pewne poglądy, przekonania... powiem więcej: polityczne ideały.... Długo one były uśpione, ale dziś się zbudziły.... A są one, droga moja Dyanno, wielce różne od zasad kół arystokratycznych, do których ty należysz....
— Boże mój, czyżbyś był republikaninem?
— Kto wie?... — wymówił zcicha Jerzy z ponownym uśmiechem. — Ale bądź spokojną, nigdy nie będę domagał się głów....
— I te zasady, te przekonania, o których mi mówisz, wymagają po tobie, abyś teraz podążał do Paryża?
— Tak.
— Jakże to?
— A, moja droga, widocznie nigdy nie zaglądasz w dzienniki?...
— Nigdy, to prawda.
— Wiedziałem, inaczej bowiem nic zadałabyś mi była poprzedniego pytania....
Musimy tu dodać nawiasem, że było to w październiku 1848 roku.
Dyanna podjęła znów z nieujętym niepokojem:
— Czy sądzisz, że zagraża nam rewolucya?
— Nie wiem czy to będzie rewolucya, ale to tylko pewna, że coś jest w powietrzu, jakiś przewrót.... Widocznem jest, że lud się poruszył i szemrze jak lew zakuty.
— Myślałam przecież, że Ludwik Filip jest dobrym królem.
— Bez wątpienia jest dobrym... nie przeczę temu bynajmniej i historya to zapisze, ale w tej chwili jest zaślepionym... popełnia tysiączne błędy, tysiączne nieostrożności i omyłki.... Wreszcie idę tam, bo pragnąłbym i mojem ramieniem popchnąć naprzód owe zdarzenia, które się mają dokonać.... Generacya nasza uczyni krok wielki naprzód, a będzie to widok piękny i upajający prawdziwie....
— Błagam cię, drogi mój mężu pozwól, by epoka nasza szła naprzód bez twego współudziału!... Cóż ciebie obchodzą namiętne ambicye?... Czy ty nie masz domowego, cichego szczęścia?... Po co ci mięszać się w wir tych burz, które przeczuwasz?... Czy chciałbyś zostać posłem, prefektem, ministrem?
— Czemużby nie, droga moja?
— Jerzy, ty tu pozostań! nie opuszczaj mnie, i błagam cię.... Skoro będziesz zdała odemnie, życie moje będzie tak smutnem, że codzień modlić się będę o śmierć.
— Powtarzam ci, kochana Dyanno, że nieobecność moja prawdopodobnie nie potrwa długo i że zresztą jest ona nieodzowną.
— Obstajesz więc przy swojem?
— To konieczne.
Pani Herbert otarła łzy, które mimo całego wysiłku powstrzymania ich, trysnęły z jej oczu.
— Niestety! — powiedziała sobie, — nie kocha mnie już... pozostałby, gdyby mnie kochał jeszcze.
Potem spytała głośno:
— Kiedyż wyjeżdżasz, mój drogi?
— Jutro... — odpowiedział Jerzy.
Dyanna umilkła.
Mamyż potrzebę powiadać, że reszta dnia tego i cały następny poranek, były niesłychanie smutne?
Panią Herbert ścigały złowrogie przeczucia. Daremnie starała się dowieść samej sobie, że obecność męża nie potrwa długo, jak jej to sam powiedział i odtąd już po kilkakroć powtórzył.
Mimowolnie odpowiadała zawsze sobie sama:
— Nie... nie... ja się, niestety, nie mylę!... odjeżdża i czuję, że go już nie zobaczę więcej....
Jerzy po śniadaniu udał się w drogę.
Własnemi końmi dojeżdżał do Tulonu, zkąd zamierzał wsiąść do swej karety pocztowej.
Dyanna i Blanka chciały go odprowadzić przynajmniej choć do miasta; ale on się wymówił, aby nie przedłużać bezpotrzebnie zawsze przykrej sceny pożegnania.
Natomiast zgodził się na towarzystwo Raula.
Przez drogę rozmawiał z nim o rozmaitych rzeczach z najzupełniejszą swobodą umysłu a nawet poniekąd wesoło.
Ale baczniejszy, nie tak młody i doświadczeńszy obserwator, jak pan de Simeuse, byłby dopatrzył się z łatwością, że ta wesołość była kłamaną tylko maską, pokrywającą głęboką męczarnię i ból niezmierny.
Raul nie widział tego przecież.
Prawda i to, że Jerzy mówił z nim o Blance i że słuchając go młodzieniec, pogrążał się całkowicie w tej rozkoszy, którą sprawiało mu wspomnienie wdzięków i zalet ukochanej.
Przybyli wreszcie do Tulonu.
Odprzężono konie Jerzego i zastąpiły je pocztowe mierzynki, pobrzękujące brzękadłami uprzęży.
Pocztylion siadł na kozioł i trzasnął z bata siarczyście, pewien książęcego napiwnego.
Raul stał jeszcze u stopnia i ściskał po raz dwudziesty może dłoń Jerzego.
— Żegnam cię, mój drogi... — mówił mu ten ostatni.
— Ależ nie, do widzenia!... — zawołał Raul.
— Któż to wie? Przyszłość to rzecz nieznana.
— Ale kiedyż powrócisz nam wreszcie?
— Nigdy....
Powóz ruszył, pozostawiając Raula zdumiałego ostatniem słowem....


II.
SMUTNE DNIE.

Jerzy Herbert powiedział był najściślejszą prawdę, przyznając się żonie, że przez życie całe miał zasady i przekonania, nie licujące zupełnie z wyobrażeniami jej kasty, jeśli już nie republikańskie to przynajmniej wysoce liberalne.
Nasi czytelnicy nie zapomnieli może, iż nasz Prowansalczyk, w chwili, w której zapoznaliśmy się z nim, czytał National’a w jednym z salonów restauracyi Loustalot’a?
Nieco później, kamerdyner jego w ten sposób tłómaczył powody, dla których Jerzy i margrabia de Salbert przestali bywać u siebie:
— Coś zaszło między niemi.. jakaś rozprawa... o jakieś tam głupstwa... o opinie polityczne co do rządu. Dowiedziałem się o tem od lokaja margrabiego Salbert.... Margrabia wymawiał raz memu panu, że ma opinie zbyt... czekajcie, muszę sobie przypomnieć ten wyraz... a tak! to to, zbyt postępowe!... nie rozumiem ja tego dokładnie co to miało znaczyć... Mój pan odpowiedział coś o arystokratycznej kostnicy, a pan margrabia na to powiedział mu, że niektóre poglądy właściwe są zawsze mieszczuchom.
Od owego czasu, zasady Jerzego nie zmieniły się nigdy ani na chwilę.
Miłość i szczęście domowe potem tak nim całkowicie zawładły, że na czas pewien mógł zapomnieć o swych przekonaniach... ale dziś gdy przyszło nań nieszczęście, dawne marzenia i ideały zbudziły się nagle.
Jerzy mówił sobie zresztą, że znaleźć zdoła w życiu politycznem, jeśli już nie pociechę to przynajmniej jakieś rozerwanie dla zbolałej duszy.
To też zaledwie przybył do Paryża rzucił się na oślep w szeregi opozycyi i niezadługo stanął w niej tek, że jeśli nie został głową partyi to uważanym był przynajmniej za wybitnego jej członka, za człowieka niemałego znaczenia.
Słowo swoje, pióro, majątek, wszystko to przyszły trybun, oddał na usługi tych, których wiary podzielał i którzy też czerpali z tego wszystkiego swobodnie... zwłaszcza tez z majątku.
Jerzy pisywał do żony dość częste listy, dość częste i pełne serdeczności; tylko nie mówił nigdy, by powrót jego był blizkim.
— A! — szeptała wówczas Dyanna, — trzeba czekać jeszcze.
Raul wiedział czego należy się trzymać w tym względzie, ale za nic w świecie nie byłby powtórzył pani Herbert owego rozpacznego słowa, które posłyszał w chwili odjazdu.
Jerzy nie pomylił się w swych przewidywaniach.
Tak jak sądził z biegu wypadków, rewolucya była bardzo blizką już wybuchu.
Grom 1848 roku już nadchodził.
Zuchwali mieszczanie, którzy pierwotnie domagali się tylko pewnych reform, ogłosili nagle rzeczpospolitą!
Dzięki Bogu, nie piszemy bynajmniej politycznej powieści, nie potrzebujemy też opowiadać tu, ni komentować lutowej rewolucyi.
Jerzy nabył wielkiego rozgłosu, był on jak najautentyczniejszym republikaninem dnia wczorajszego, liczył szerokie zastępy politycznych przyjaciół i zwolenników.
Wynikiem tego było, że został wybrany przedstawicielem ludu naraz w trzech wyborczych kolegiach.
Miał on silne postanowienie zabrania miejsca w zebraniu narodowem pośród umiarkowanych, ale wkrótce zobaczył, że go pociągnięto z sobą, porwano; mówiono mu do ucha coś o reakcyi i cokolwiek wbrew swej chęci musiał zasiąść na ławach góry, najdemokratyczniejszej i najbardziej socyalistycznej.
Dziwno tendencje niektórych jego kolegów zdumiewały go częstokroć, a nawet przejmowały głębokim wstrętem, ale już było zapóźno, by się cofnąć i zerwać z niemi...
Cofnięcie się byłoby przybrało charakter dezercyi.
Wypadki następowały po sobie szybko.
Wypdaki te może opowiemy kiedy jeszcze, a to pewna, że opowieść ta, którą napiszemy kiedyś, będzie daleko ciekawsza, daleko dziwaczniejsza, daleko więcej malownicza, ale zarazem daleko też nieprawdopodobniejsze jak najekscentryczniejszy romans pełen wybujałej fantazyi.
Nadszedł czerwiec.
Widocznem było dla wszystkich, że trzy dni lutowe były tylko potyczką bez znaczenia, której jedynym rezultatem było zwalenie tronu i ucieczka króla i że gotowały się wielkie zapasy, bitwa straszna i krwawa, w której zapaśnicy z jednej i drugiej strony będą nieubłaganymi....
Paryż pojmował to doskonale, że zasypia na wulkanie.... To też spał bardzo mało i to snem niespokojnym.,..
Czekano i czekano z niecierpliwością, bo ze wszelkich męczarni najokropniejszą jest niepewność.
Pewnego wieczora, pamiętam to jeszcze, jakby to było wczoraj, na sam widok, jaki przedstawiało miasto, każdy sobie mówił:
— To już jutro.
Bulwary natłoczone były tłumami ludzi, niezmiernemi a milczącemi tłumami.
Od czasu do czasu pośród tych tłumów przechodziła gromada ludzi obdartych, obszarpanych, niosących sztandary i nucących na dziką i pospolitą nutę, tę pieśń:

Ludy są dla nas braćmi!...
Braćmi!...
Braćmi!...
Tyrani dla nas wrogiem!...

Bandy uliczników, małpy po szakalach z kolei, biegły w ślad za niemi, wołając na zabój: «Lampy!... lampy!...« i wybijając kamieniami szyby nieoświetlonych okien.
Jerzy Herbert wiedział równie dobrze jak wszyscy, a może i lepiej jak wszyscy, że coś potwornego, coś okropnego dziać się miało nazajutrz.
Znał on oficjalnie plan powstania i był powołanym do odegrania ważnej roli w sposobiącej się walce.
To też, wychodząc około dwunastej z klubu, gdzie przemawiał długo i nie mając już wracać do siebie tej nocy, mieszkał bowiem przy ulicy de la Paix a obecność jego była konieczną o świcie już na przedmieściu Saint-Antoine, wszedł do kawiarni. Zażądał atramentu i papieru, i pisał.
Skoro list swój ukończył, włożył go w kopertę i na kopercie tej nakreślił adres:

Pani Jenowej Herbert
w zamku Presles
przez Tulon.

Następnie wyszedł z kawiarni, rzucił list do pierwszej pocztowej skrzynki, którą spotkał po drodze K pieszo podążył ku bulwarowi Beaumarchais, gdzie mieszkał jeden z jego politycznych przyjaciół, który miał go na tę noc przyjąć do siebie.


∗             ∗

Nazajutrz rano, wraz z pierwszemi promieniami wschodzącej zorzy podniósł się bunt; czekał on tylko na sygnał, na który też czekać nie potrzebował długo.
Nie będę się podejmował niemożliwego zadania opisywania wam widoku bulwarów Paryża podczas pierwszego z dni czerwcowych.
Dla tego, co ich nie widział wówczas, wszystko, co mógłbym powiedzieć, byłoby niezmiernie dalekiem od rzeczywistości i nie mogłoby o niej przybliżonego choćby dać pojęcia.
Począwszy od Madelaine aż po teatr Porte-Saint-Martin, bulwary zajęte były wojskami liniowemi i gwardyą narodową. Tu oczywiście cyrkulacya była wzbronioną.
Po drugiej stronie Ambique za to, czerń była pa swoim gruncie.
Wielka przestrzeń pusta rozciągała się między ostatnim szeregiem wojsk regularnych i wysoką barykadą wzniesioną w okolicy Chateu-d’Eau.
Żołnierze biwakowali na asfalcie bruku ze spokojem i beztroską, jak gdyby za chwilę nie czekała ih rzeź okropna.
Oficerowie, daleko więcej zajęci od żołnierzy przechadzali się tam i napowrót przed batalionami, zamieniając z sobą rzadkie tylko słowa i nasłuchując od chwili do chwili jak gdyby wietrzyk poranny miał im przynieść z sobą jakieś dziwne odgłosy, jakiś zgiełk niezwykły.
Jeden z tych oficerów, kapitan Afrykańskich strzelców, wydawał się głęboko smutnym.
Siadł na bębnie i z głową wspartą na dwu dłoniach, żując przez roztargnienie zgasłe cygaro, pogrążony był w bolesnej zadumie, która nie dozwalała mu «wracać uwagi na to wszystko co się działo dokoła go.
Był to Marceli do Labardès.
Po swym odjeździe z Prowancyi, zażądał i otrzymał bez trudu, wcielenie napowrót do armii w dawnym stopniu.
Teraz oczekiwał tylko jednej sposobności, by się dać zabić i uważał, że sposobność ta dziwnie się opóźnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powiadają, że pod zwrotnikami czasami morze spokojne jak niezmierne zwierciadło, w którem odbija się błękit nieba, nagle wzdyma się i szumi i ryczy i że miasto co by przychodziło z wyżyn niebios, burza wychodzi z głębin Oceanu.
Tego poranka wszystko zdawało się spokojnem.
Nigdzie nie było słuchać śpiewów, nigdzie jakiegoś krzyku, nigdzie słowa.
Paryż cichszym był niż bywa zazwyczaj wśród nocy, o trzeciej nad ranem.
Nagle w oddali, od strony przedmieścia Saint-Jaque, rozległ się huk podobny do wystrzału dwudziestu naraz armat, a w ślad za tym hukiem nastąpił ogień broni ręcznej, zawzięty.
Równocześnie wrzawa zmięszanych odgłosów doleciały od strony bulwaru Bonne Nouvelle.
Był to zgiełk niesłychany tententu kopyt końskich, kół toczących się po bruku, potrząsanych i wleczonych łańcuchów.
Wojska piesze rozstępowały się na prawo i na lewo, pozostawiając środek drogi wolny do przejścia artyleryi, która postępowała w pełnym galopie, wiodąc za sobą armaty i jaszczyki.
Niezmierny krzyk podniósł się naraz po za barykadą Chateau-d’Eau, niemą aż dotychczas.
W pośrodku tej barykady powiała nagle wielka czerwona chorągiew.
I równocześnie pośród nagromadzonych kamieni, niby z licznych strzelnic zamkowych, zabłysły lufy broni. Obłok dymu uwieńczył barykadę i tuzin kul zaświszczał ponad bulwarem, raniąc dwóch artylerzystów.
Nastąpiła trzyminutowa pauza.
Wojska regularne nie odpowiedziały ogniem na ogień powstańców.
Naraz, z pomiędzy chmur gęstego dymu, trysnął huragan ognia, któremu towarzyszył łoskot okropny, olbrzymi, niby huk trąby w dniu ostatecznego sądu.
Dwa działa zatoczono i poczęto prażyć niemi barykadę.


III.
MARCELI I JERZY.

Od strony bulwaru Tempie, zgromadził się tłum zmieszany ludzi w bluzach i surdutach, uzbrojonych to w karabiny, to w pistolety, to wreszcie w myśliwskie strzelby.
Pośród tych grup tu i owdzie kręciły się kobiety, rozdając naboje i powiewając małemi czerwonemi chorągiewkami.
Widać tam było również dwóch mężczyzn czarno ubranych, których po ich odznakach łatwo było poznać natychmiast, jako reprezentantów ludu.
Wojska powstańcze wieńczyły u szczytu barykadę.
Skoro pośród nich padł jeden, drugi go zastępował natychmiast, stając na jego skrwawionym trupie.
Chwilami zagrzmiało działo a pięćdziesiąt strzałów ręcznej broni odpowiadało mu naraz echem.
Wtedy bulwar, artylerzyści, barykada, wszystko znikało pod powłoką dymu, jak to czasem widzieć można w teatrze lub w cyrku.
Nie widać było nic, prócz błękitnawego obłoczku, przedziurawianego od chwili do chwili bladawemi błyskawicami wystrzałów.
Potem obłok ten rozpraszał się, poszarpany na szmaty, które czepiały się drzew bulwarowych, dachów domów, ulatywały w powietrze i wreszcie, uniesione wiatrem, nikły w przestrzeni.
Poprzez ten obłok rozszarpany, oko mogło znowu rozpatrzeć się w podwójnem polu walki i widziało jak za każdym razem stosy trupów urastały z jednej jak z drugiej strony.
Za każdy raz więcej było krwi na bruku barykady i więcej krwi na pyle bulwarów.
Jednakże strzały armatnie wolniały i zrzadka już tylko odpowiadały na rotowy ogień powstańczy.
Zobaczmyż dla czego:
Pięciu czy sześciu najlepszych strzelców republikańskich zasadziło się po za wywrócony omnibus, który stanowił część barykady i tam, jak najwyborniej schronieni i mogący dobrze mierzyć, oczekiwali, by się zbliżyli artylerzyści do swych armat z lontem w dłoni i ilekroć któren stanął, kładli trupem kolejno każdego na lawecie działa.
Biedni żołnierze padali jak domki z kart.
Nagle ustał ogień ręczny jak na komendę i przez kilka sekund na bulwarze zapanowała cisza zupełna, głęboka.
Artylerzyści cofali działo po za obręb, w którym dosięgały kule.
Powstańcy skorzystali z tej chwili odpocznienia, by usunąć rannych i trupów, a trupy te były liczne.
Czuć było zresztą doskonale, że cisza ta miała potrwać zaledwie przeciąg błyskawicy.
Nagle od strony Ambique, posłyszano trąbki szarży szalonej, zaciekłej.
Równocześnie pędził batalion i zajął sobą całą szerokość szosy.
Byli to Afrykańscy strzelcy, którzy wzięli byli właśnie barykadę w walce na bagnety.
Powstańcy dopuścili, by batalion podszedł kuł nim na pięćdziesiąt kroków i przyjęli go straszliwymi ogniem.
Pierwszy szereg padł niemal cały.
Ci co szli za nim stąpali po trupach towarzyszy i postępowali naprzód.
Drugi raz dany ogień podziurawił ich szeregi, ale nie zmusił do cofnięcia się.
— Kilku podeszło aż pod barykadę i wdarło się nią.
Ale zanim doszli do jej szczytu, padli ugodzeni i stoczyli się nazad.
Oficerowie krzyczeli: Stój! celem uporządkowania szeregów do ponownej bitwy.
Strzelcy Afrykańscy stanęli i czekali nieporuszeni i spokojni pod gradem kul, który ich osypywał strumieniem i dziesiątkował bez przerwy.
Wytchnienie to wszakże było króciutkie.
Trąbki zagrzmiały na gwałtowną szarżę i bohaterscy żołnierze, z kapitanem na czele, którego obnażony pałasz iskrzył się w gorących promieniach czerwcowego słońca, na nowo rzucili się ku zaimprowizowanemu wałowi, którego każdy kamień wyrwany z bruku, zdało się, śmierć wyrzucał.
W tym szalonym ataku iluż to padło ludzi?
Niestety, nikt ich nie liczył!...
Kapitan Afrykańskich strzelców doszedł w tej chwili do szczytu barykady.
Naprzeciw niego z pistoletem w dłoni, stanął jeden z powstańców; jeden z tych, którzy to na czarnem ubraniu mieli odznaki reprezentantów.
Popatrzyli sobie oko w oko i poznali się.
— Jerzy!... — zawołał jeden.
— Marceli!... — odpowiedział drugi.
— Przyjaciele bądź co bądź, nieprawdaż, — wymówił zcicha pan de Labardès.
— Nie, — odparł Jerzy, — wrogowie mimo wszystko!....
— Wrogowie? dla czego?
— Marceli, pamiętaj na noc 10-go maja!...
— O! mój Boże!... więc ty wiesz!...
— Wiem wszystko i nie mogę żyć dłużej. Broń się Marceli!
I Jerzy, odrzucając na bok pistolet, chwycił za pałasz jednego z poległych.
— I ja, — odpowiedział pan de Labardès, — i ja, mój Jerzy, pragnę umrzeć.
Wtedy na chwiejącym się wierzchołku góry, staczających się co chwila kamieni, pod gradem kul, który padał jako deszcz burzy, dwaj ci ludzie, dwaj niegdy przyjaciele, skrzyżowali z sobą pałasze.
Jeden i drugi szukał śmierci a nie chciał jej zadać. Ale w dziwnym tym pojedynku, czyż mogli mierzyć swe ciosy?
Równocześnie poczuli obaj, że broń ich przeszyła ciało przeciwnika.
Równocześnie padli obaj wołając:
— Żegnam cię, Jerzy.
— Żegnam, Marceli.
Obłok ognia i dymu otoczył ich jakby całunem pogrzebu; potem zabrzmiały trąbki odgłosem zwycięzkim i bębny hukiem rozległy się w dali.
Strzelcy Afrykańscy wzięli szturmem barykadę.


IV.
PODWÓJNE POŻEGNANIE.

O ile pani Herbert była niegdyś obojętną na to wszystko, co dotyczyło polityki, o tyle teraz, od czasu wyjazdu Jerzego zajmowała się temi sprawami z gorączkowym zapałem.
Słyszeliśmy sami od niej, jak się przyznawała, że nigdy nie zaglądała nawet do tych kart olbrzymich szarawego papieru, poplamionych drukarską farbą, które zwiemy dziennikami.
Obecnie, co dzień, pochłaniała ich z pięć lub sześć conajmniej, najprzeciwleglejszych odcieni i w tych kartach, które przeczyły sobie wzajem i wyścigały się o lepsze w obelgach, znajdowała żywioł niezmierny dla gorączkowego swego zajęcia, bo wszystkie mówiły o Jerzym Herbert, jedne pragnąc go wieńczyć na Kapitolu, drugie zepchnąć w błoto.
Jeśli dodamy, że owe dzienniki były to: Gazette de France, Constitutionel, Journal des Débats, Réforme, National i Démocratie pacifique, pojmie czytelnik dobrze jak z jednej strony napaści musiały być gwałtowne, jak z drugiej przesadzone pochwały.
Dyanna, legitymistka ze krwi i wychowania, widziała z głęboką boleścią, jak Jerzy przyłączał się do niezrozumiałych dla niej wybryków politycznych, brał w nich udział i sankcyonował je poniekąd powagą swego słowa, a przedewszystkiem powagą swej nieskazitelnej reputacyi.
Rzecz dziwa i niemal bezprzykładna w epoce, o której mówimy, ta dobra opinia była tak niezaprzeczoną, tak rozgłośną, że ci nawet co najbardziej napadali w Jerzym na demokrację, szanowali w nim zawsze uczciwego człowieka.
To też pani Harbert była równocześnie dumną i zrozpaczoną.
Mąż wydawał jej się bohaterem i duma jej wzrastała na myśl samą....
Ale równocześnie mówiła sobie, że ten bohater wkłada olbrzymią swą energię, wysokiego swego ducha w opłakaną sprawę i wylewała nad tem łzy gorzkie....
Nakoniec, by wszystko od razu jednym określić wyrazem, Dyanna kochała Jerzego, kochała go więcej niż kiedykolwiek, kochała go, jak za czasów poczynającej się ich miłości!
Życie upływało monotonne i smutne, ale bez zmartwień na zamku Presles.
Straszliwa śmierć generała i wicehrabiego, podwójna żałoba, którą przywdziano, oddaliła na czas nieokreślony epokę małżeństwa Blanki i Raula.
Ten ostatni był zresztą tylko jedyną osobą, przypuszczoną do towarzystwa obu kobiet.
Codziennie przybywał około południa, spędzał dzień z panią Herbert i Blanką, zostawał na obiedzie w zamku i o zmroku dopiero powracał do willi Labardès.
Cała okolica wiedziała o ułożonem już małżeństwie, to też codzienne te wizyty nie dawały strawy prowincyonalnemu plotkarstwu.
Raul, mimo niezmierne szczęście odwzajemnianej miłości, był niesłychanie smutnym.
Nie mógł pocieszyć się po odjeździe, moglibyśmy powiedzieć niemal, ucieczce Marcelego, dla którego serce jego pełnem było przywiązania i wdzięczności.
Dnie, tygodnie, miesiące przechodziły, a żadna wiadomość nie dochodziła go od przybranego jego ojca.
— Co się z nim stało? — zadawał sobie pytanie. — Gdzie on być może? Czy żyje, czy umarł? Czy ja go kiedy jeszcze zobaczę?
Każde z tych pytań było nierozwiązanym problematem i nie zmniejszało bynajmniej smutku Raula.


∗             ∗

Nastał czerwiec.
Dla mieszkańców zamku Presles, jak i dla Paryżan, widocznem było, że zbliżała się niesłychana jakaś katastrofa, że się przysposabiała w wielkiem mieście, które się cieszy tym smutnym przywilejem, że służy za kolebkę i widownię rewolucyom.
To też każdego ranka pani Herbert z coraz bardziej gorączkowym niepokojem rozdzierała opaski dzienników i starała się pośród pełnych gróźb ich kolumn znaleźć słowo swego przeznaczenia, nazwisko męża.
Listonosz wioskowy przybywał zazwyczaj około dziewiątej rano do zamku.
Dyanna przyjęła zwyczaj wychodzenia naprzeciw niego z Blanką aż do końca długiej alei, by o pól godziny wcześniej mieć wiadomości.
Siadała na ławeczce kamiennej, którą ocieniały olbrzymie topole i czytała chciwie.
— I cóż? — pytała ją Blanka.
— Nie... nie jeszcze.. — odpowiadała — ale czaję, że chwila się zbliża... czuję to... widzę dobrze... słyszę szum wulkanu....
— Nie chciałabyś pojechać do Paryża, aby być obok Jerzego?...
— Po co? niczemu nie mogłybyśmy przeszkodzić, nic powstrzymać, — Jerzy nie należy już do mnie, ale do swego stronnictwa.
A w duszy dodała pani Herbert:
— Po co? On mnie już nie kocha.
Pewnego poranka o wpół do dziewiątej, Dyanna i Blanka były już na końcu alei tuż przed kratą parkową.
Listonosz nie przybywał.
Nie widać było nawet nigdzie w dali na drodze jego lakierowanego kaszkietu, niebieskiej bluzy z czerwonym kołnierzem i skórzanej torebki.
— Spóźnił się, — wyszeptała dani Herbert.
— To może my zanadtośmy się spieszyły... — odpowiedziała Blanka.
Po chwili pani Herbert spojrzała na zegarek.
— Trzy kwadranse na dziewiątą, — rzekła, — dla czegóż on nie przychodzi?
— Jakieś nieszczęście musiało się stać poczcie, z pewnością, — ozwało się dziewczę.
— Tak... z pewnością.
Przypuszczenie to wydawało się zupełnie prawdopodobnem...
Cóż to wreszcie półgodzinne opóźnienie!... Dwadzieścia razy daleko większe opóźnienia nie zostały spostrzeżone....
A jednak niepokój widocznym był w oczach Dyanny i pulsa jej biły przyspieszonym tętnem.
Dziewiąta wybiła.. potem wpół do dziesiątej, potem dziesiąta....
Dyanna już nic nie mówiła.
Purpurowe plamy wystąpiły jej na pobladłych policzkach.
— Powróćmy do zamku... — ozwała się zmienionym głosem.
Zanim opuściły parkową kratę, raz jeszcze spojrzała Dyanna na drogę wiodącą do Tulonu.
W całej długości białawej wstęgi, jak mogło oko zasięgnąć, droga ta była pustą...
Obie panie powróciwszy do zamku, zastały już podane śniadanie, siadły do stołu, ale ani jedna ani druga nic jeść nie mogły.
Dyanna przywołał zaufanego sługę.
— Siadaj na koń, — rzekła mu, — jedź do Tulonu, zobacz się z dyrektorom poczty i spytaj go odemnie dla czego to tak się opóźniły dziś listy i pisma...
W południe powrócił służący.
Wszedł do salonu z miną dziwnie pomięszaną, strwożoną, bladą z przestrachu.
— I cóż, — spytała żywo pani Herbert, — co się stało?...
— To, proszę pani, że dzisiaj nie przyszła wcale poczta.
— A czy wiesz dla czego?
— Opowiadają okropne rzeczy.
— Jakież to?...
— Utrzymują, że podpalono z czterech stron Paryż, z którego nie zostanie kamień na kamieniu.... Utrzymują, że krew płynie strumieniami przez ulice, że stawiać będą gilotyny po wszystkich miastach, jak za czasów pierwszej rewolucyi. W Tulonie galernicy usiłowali bunt podnieść... zabili trzech strażników, wołając, że mają prawo do wolności i że wszystkie ludy są sobie braćmi; nareszcie trzeba było zamknąć ich w więziennym dziedzińcu i wtoczyć na ten dziedziniec działa, przy których stoją kanonierzy z zapalonymi lontami....
Cóż Dyannę obchodzili galernicy?
Ale natomiast głuche te a trwożące pogłoski, były to pogłoskami z Paryża! Czy w głębi całej tej przesady nie tkwi coś prawdy?
Pani Herbert czuła, że w głowie jej się mąci, ale mówiła sobie:
— Odwagi, trzeba walczyć z sobą, trzeba się pokonać. Jestem potrzebną Blance.
Raul tego dnia przybył nieco później niż zwykle.
Jeździł do Tulonu i on również przywoził z tamtąd zastraszające wieści, a jakkolwiek starał się uspokoić trwogę obu kobiet, sam dzielił ją, to było widoczne.
Dzień ten był niesłychanie długim i smutnym nieskończenie. Sny smutne, złowróżbne zapełniły Dyannie krótką odpoczynku chwilę w ciągu nocy, co po tym dniu nastąpiła.
We wszystkich tych snach przed jej oczyma stawał Jerzy. Przemawiał w nich, działał jak istota żywa; ale miał w piersi ranę głęboką i krwawiącą jeszcze, przez którą wraz z tą krwią musiało ujść życie.
Skoro dzień zaświtał, Dyanna powiedziała sobie z rozpacznem przeświadczeniem:
— Umarli... Już umarł!... Nie żyje!...
Jednakże jak wczoraj i wcześniej nawet jeszcze jak wczoraj, pani Herbert i Blanka poszły czekać na skraj alei.
Nie zawiodło ich na ten raz oczekiwanie.
Listonosz niósł ogromną pakę gazet a co lepsza jeszcze list, list od Jerzego!
— A! — zawołała Dyanna, poznając pismo, — on pisze do mnie! Więc przeczucia moje były kłamliwemi! on żyje!...
Otwarła list pisany przez Jerzego o północy w kawiarni w przeddzień walki demokracyi i socyalizmu.
Kiedy go ukończyła nie wymówiła ani słowa. Krzyknęła tylko i padła zemdlona na piasek alei.
List zawierał następne wyrazy:
»Moja droga, ukochana Dyanno, dochodzimy do ostatecznego rozwiązania, do kryzys, której wynik jest bardzo wątpliwym. Jutro stronnictwo, do którego należę, odniesie zwycięztwo lub zostanie w proch startem; ale zwycięzkie czy zwyciężone, brodzić będzie we krwi, bo walka, która się gotuje, będzie straszliwą, taką jak może żadna dotąd z walk bratobójczych ludzi, co synami jednej ojczyzny.
«Rezultat tej walki Bogu jest tylko wiadomym, ludzie nic o nim wiedzieć nie mogą, ja widzieć go już nie będę.
«Mówię Ci to z zupełną pewnością; w chwili, w której ten list otrzymasz, moje serce bić już przestanie od dawna; zasnę w spokoju śmierci, jak zasypia wędrowiec zmęczony z nadejściem wieczora na gościnnem łożu, co mu przyrzeka odpoczynek.
«Jutro kule posypią się na bruk Paryża, jak grad, co czasem pustoszy winnice we wrześniu.... Ja pierś moją nadstawię tym kulom.
»Teraz, kochana Dyanno, masz słowo mej tajemnicy, powód, dla którego cię opuściłem, dla którego dalej żyć jest mi niepodobieństwem takiem, że żyć już nie chcę....
»List, który pisałaś do mnie przed siedmnastu laty, a który wówczas mnie nie doszedł, znajduje się w moich rękach od wigilii dnia mego od was odjazdu. Ty wiesz co list ten zawiera....
»Nie powiadam Ci, że Ci przebaczam, bo nie mam Ci nic do przebaczenia.. jesteś czystą jak anioł, dusza twa i serce są bez zmazy.
»Ja to wszystko wiem, Dyanno i kocham cię i dla tego właśnie, że miłość moja dla Ciebie jest niezmierną, musiałem utracić szczęście, bo nie umiałbym zapomnieć.
»Mimowolnie myśl moja wciąż wracała do tej okropnej nocy, w której ty stałaś się ofiarą, ale nie wspólniczką zbrodni.
»Wszystko wiem, jak widzisz, Dyanno, wszystko, nawet nazwisko winowajcy i nie mam nawet tego prawa, by iść do tego winowajcy i odebrać mu życie, bom moje ja mu winien, bo to człowiek honoru i gdyby nie ja, nigdy... nie, nigdy nikczemny fakt nocy 10-go maja nie byłby został spełnionym.
»Widzisz przeto, że muszę umrzeć, to też umrę.
»Żegnaj, żegnaj mi na zawsze, droga i ukochana moja Dyanno.
»Powiedzą, że padłem od kuli... Ty będziesz wiedzieć. Ty jedna, że mnie zabiło wspomnienie.
»Raz jeszcze żegnam Cię... kochać Cię będę do ostatniego mego tchnienia i Twoje to imię wymawiać będą jeszcze stygnące me usta,

»Jerzy.«
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

∗             ∗

Tegoż samego dnia, Raul de Simeuse otrzymywał list ze stemplem paryzkim.
Był to list od Marcelego Labardès.
A list ten był następującej treści:
»Piszę do ciebie z polowego szpitala Val-de-Grâce, moje drogie dziecko. Doktorzy mówią, że mam jeszcze dwie lub trzy godziny do życia, a ponieważ przyrzekłem ci, że raz jeszcze, zanim umrę, otrzymasz odemnie wiadomość, dotrzymuję słowa...
«Posłuchaj mojej spowiedzi, dziecko moje i pamiętaj o tem, że nigdy jeszcze kapłan nie odmówił rozgrzeszenia umierającemu, zwłaszcza też gdy ten umierający od lat dwudziestu, nie przeżył jednej godziny swego życia bez żalu i wyrzutów sumienia....
«Wiesz już, że ojciec twój ostatnie tchnienie wydał na mojem ręku... ale nie wiedziałeś dotychczas z czyjej padł dłoni....
«Raulu... nie przeklinaj mnie....
«Owa ręka, co mu zadała cios śmiertelny... to była moje ręka... ręka najlepszego jego przyjaciela!...
«Przysięgam ci, że on mi przebaczył... ty mi przebacz jak on...
«Ręka moja drży... zaćmiewa się w oczach... siostra Miłosierdzia, a raczej anioł, co czuwa nademną u łoża, powie ci za chwilę, że wszystko już skończone....
«Zegnaj, Raulu... żegnaj, moje dziecko... kochałem cię serdecznie... idę do twego ojca...

»Marceli de Lab...«

Ostatnie litery nazwiska nie były już nakreślone, ręce konającego snąć zbrakło już siły.
Nieco poniżej były słowa innem nakreślone pismem, pismem kobiecem, eleganckiem, dystyngowanemu arystokratycznem.
«Kapitan Marceli de Labardès umarł tej nocy o godzinie drugiej w szpitalu Val-de-Grâce, polecając ducha swego Bogu i wymawiając nazwisko pana Hania de Simeuse

»Siostra Henryka.«

∗             ∗

We dwa dni później dzienniki ogłosiły nazwiska ważniejszych powstańców, poległych na barykadach.
Pośród nich znajdowało się nazwisko reprezentanta ludu: Jerzego Herbert.


∗             ∗

Małżeństwo Raula i Blanki odbyło się w następnym roku, w październiku 1849 roku.
Młodzi małżonkowie zamieszkali zamek Presles wraz z Dyanną, której włosy pobielały jak dziewiczy, nietknięty ludzką stopą śnieg na szczytach Pyreneów.
Mają dwoje dzieci uroczych, dwóch chłopców.
Pierwszy otrzymał imię Jerzego, drugi Marcelego.

KONIEC.




  1. Dodano przez wikiźródła