Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Ujrzałam i odgadłam... Byłam za szybami od tak długiego czasu. Nie mogłam oderwać się, odejść. Wszystka ta biel pociągała mnie... Widziałam, jak kareta przejeżdżała powoli, po śniegu. Czułam, że to pan, zanim zobaczyłam pana, rzucającego róże. Żadne słowo nie potrafi nigdy wyrazić panu czułości moich łez. Płakałam dla pana, z miłości ku panu; i z miłosierdzia nad różami. Biedne róże! Zdawało mi się, nie wiem, że mnie wołały, że się skarżyły, jak istoty opuszczone. Kiedy pański powóz oddalił się, przytuliłam się do szyb, by patrzeć. Miałam ochotę zejść na dół na ulicę, by je wziąć. Lecz ktoś był jeszcze poza domem; i służący czekał w przedpokoju. Wymyślałam tysiące sposobów, lecz nie znalazłam żadnego wykonalnego. Zrozpaczyłam... Uśmiecha się pan? Istotnie nie wiem, jaki mnie szał ogarnął. Z natężoną uwagą, z oczyma pełnymi łez, śledziłam przechodniów. Gdyby byli zdeptali róże, byliby mi zdeptali serce. I byłam szczęśliwa, wśród tej męczarni; byłam szczęśliwa pańską miłością, pańskim czynem delikatnym i pełnym namiętności, pańską szlachetnością, pańską dobrocią... Byłam smutna i szczęśliwa, kiedym zasypiała; a róże pewnie już konały. Po kilku godzinach snu zbudził mnie hałas łopat na bruku. Zamiatano śnieg właśnie przed naszą bramą; słuchałam, i hałas i głosy trwały aż do jutrzenki i sprawiały mi tyle smutku... Biedne róże! Lecz będą zawsze żyły w mej pamięci. Niektóre wspomnienia wystarczają, by duszę napełnić wonią na zawsze... Czy mnie pan kocha bardzo, panie Andrzeju?
A po pewnem wahaniu:
— Czy pan kocha mnie samą? Czy zapomniał resztę, zupełnie? Czy są moje wszystkie pańskie myśli?
Serce jej biło i drżała.
— Cierpię... z powodu pańskiego uprzedniego życia; tego, którego nie znam; cierpię z powodu pańskich wspomnień, które może jeszcze zostają w pańskim umyśle, z powodu tego wszystkiego, czego w panu nie będę mogła nigdy pojąć, nigdy posiąść. Oh, gdybym mogła dać panu zapomnienie wszystkich tych rzeczy. Słyszę ustawicznie słowa pańskie, najpierwsze, najpierwsze słowa. Wierzę, że je będę słyszała w chwili śmierci...
Serce jej biło i drżała, pod naporem przemożnej namiętności.
— Kocham pana codzień więcej, codzień więcej!
Andrzej upoił ją słowami słodkimi i głębokimi, przewyższył ją zapałem, opowiedział jej sen nocy śnieżystej i swoje zrozpaczone pragnienie i całą pożyteczną bajkę o różach i wiele innych lirycznych imaginacyi. Zdawało się mu, że ona jest bardzo blizka oddania się; widział, jak jej oczy pływały w podłużnej fali tęsknoty; widział, jak na boleściwych ustach zjawiało się owo niewyrażalne ściągnięcie, które jest jakoby zatajeniem fizycznej, instynktowej dążności do pocałunku; i widział, jak jej ręce, te drobne i silne, archanielskie ręce, drżały niby struny instrumentu, wyrażały całe wewnętrzne wzburzenie. Jeśli dziś zdołam zrabować jej choćby jeden przelotny pocałunek, myślał — o wiele zbliżę się do chwili, do której wzdycham.
Lecz ona świadoma niebezpieczeństwa, wstała nagle, prosząc o zwolnienie; zadzwoniła, rozkazała służącemu przygotować herbatę i poprosić Miss Dorothy o przyprowadzenie Delfiny do salonu. Potem, zwracając się do Andrzeja, rzekła nieco konwulsyjnie:
— Tak będzie lepiej. Proszę mi przebaczyć.
I od tego dnia unikała przyjmowania go po za dniami ogólnych przyjęć, jako to we wtorki i soboty.
Mimo to pozwoliła mu prowadzić się na różne pielgrzymki po Rzymie Cesarzów i Rzymie Papieżów. Wirgiljuszowska sielanka rozwijała się w czas postu we willach, galeryach, kościołach, wśród ruin. Gdzie przeszła była Helena Muti, przechodziła Marya Ferres. Nie rzadko przedmioty poddawały poecie te same potoki słów, które już była słyszała Helena. Nie rzadko odwodziło go jakieś wspomnienie od rzeczywistości, mięszało go z nienacka.
— O czem pan teraz myśli? — pytała go Marya, patrząc aż na dno jego źrenic, z cieniem podejrzenia.
A on odpowiadał:
— O pani, zawsze o pani. Bierze mnie jakby ciekawość spojrzenia w głąb siebie, by zobaczyć, czy mi zostaje jeszcze jaka chociaż najmniejsza część duszy, któraby nie była własnością duszy pani, jakikolwiek kącik, któryby nie był przeniknięty światłem pani. Jest to jakby badanie wewnętrzne, które czynię dla pani, ponieważ pani sama nie może go dokonać. Otóż, pani Maryo, nie mam już nic więcej do ofiarowania. Jest pani w zupełnem posiadaniu całej mojej istoty. Myślę, że nigdy istota człowiecza nie była bardziej w posiadaniu duchowem drugiej istoty człowieczej. Gdyby moje usta połączyły się z ustami pani, nastąpiłoby przelanie mojego życia w życie pani. Myślę, że umarłbym.
Ona mu wierzyła, gdyż jego głos napełniał słowa płomieniem prawdy.
Pewnego dnia byli na Belvedere Willi Medici: patrzyli jak na szerokich i ciemnych bukszpanowych dachach złoto słońca marło zwolna, jak Willa Borghese, jeszcze naga, zanurzała się zwolna, zwolna w niebieskawy opar. Marya rzekła, zdjęta nagłym smutkiem:
— Kto wie, ile razy pan przychodził tu czuć się kochanym.
Andrzej odrzekł, akcentem człowieka zbudzonego ze snu:
— Nie wiem; nie przypominam sobie. Co pani mówi?
Ona zamilkła. Potem wstała czytać napisy na pilastrach świątyńki. Były to po większej części napisy kochanków, młodych par małżeńskich, samotnych wielbicieli.
Na jednym był pod datą i imieniem kobiecem, urywek z Pausanias’a.

SIE.
Immer allein sind Liebende sich in der grössten Versammlang; Aber sind sie zu Zweien, stellt auch der Dritte sich ein.
ER.

Amor, ja!
Inny sławił imię:
A solis ortu usque ad occasum laudabile nomen Helles.

Inny był to wzdychający czterowiersz Petrarki:

Kochałem zawsze i kocham wciąż jeszcze i oto gorąca,
Sycona czasem z dnia na dzień rośnie, ustawnie rośnie
Miłość moja ku miejscu słodkiemu, co, płacząc żałośnie,
Zwiedzam je, ilekroć Amor spokój mej duszy zamąca.

Inny zdał się być rzetelnem wyznaniem, podpisanem przez prawych kochanków:
Ahora y no siempre.
Wszystkie wyrażały uczucie miłosne, smutne lub wesołe; opiewały chwałę jakiejś pięknej, lub opłakiwały minione szczęście; opowiadały o płomiennym pocałunku lub o tęsknej ekstazie; dziękowały starym, uprzejmym bukszpanom, wskazywały szczęśliwym przyszłym przybyszom kryjówkę, zaznaczały osobliwszy, podziwiany zachód słońca. Każdy mąż, czy kochanek, pod urokiem niewieścim, podlegał lirycznemu entuzyazmowi na małem samotnem Belvedere, ku któremu wiodą schody kamienne, pokryte aksamitem mchu. Mury mówiły. Nieokreślona melancholia wionęła od owych głosów umarłych miłości, melancholia prawie grobowa, jak z epitafiów jakiejś kaplicy.
Naraz Marya zwróciła się do Andrzeja, mówiąc:
— I pan jest tu także.
On odpowiedział, patrząc na nią, z tym samym, co przedtem akcentem:
— Nie wiem; nie przypominam sobie. Nie przypominam sobie nic więcej. Kocham panią.
Ona zaczęła czytać. Był tam wypisany ręką Andrzeja epigram Goethego, dystych, który zaczyna się słowami: „Sage, wie lebst Du?“ — Powiedz, jak żyjesz? — „Ich lebe!“ — Żyję! I, gdyby mi setki i setki wieków, zostały udzielone, życzyłbym sobie tylko, żeby jutro było takie, jakie dziś. — Pod spodem była data: Die ultima februarii 1885; i imię: Helena Amycloea.
Rzekła:
— Chodźmy.
Dach bukszpanowy zlewał deszcz mroku na schody kamienne, pokryte aksamitem mchu. On zapytał:
— Czy chce pani oprzeć się?
Odpowiedziała:
— Nie; dziękuję.
Schodzili w milczeniu, powoli. Obojgu ciążyły serca.
Po przerwie ona rzekła:
— Był pan szczęśliwy, dwa lata temu.
A on z umyślnym uporem:
— Nie wiem; nie przypominam sobie.
Lasek był pośród zielonego zmierzchu pełen tajemniczości. Pnie i gałęzie wznosiły się wężowymi splątniami i skrętami. Tu i ówdzie błyskał wśród mroku liść, niby oko z szmaragdu.
Po chwili ona dodała:
— Kto była owa Helena?
— Nie wiem, nie przypominam sobie. Nie przypominam sobie już nic. Kocham panią. Kocham panią jedną. Myślę tylko o pani. Żyję tylko dla pani. Nic więcej nie wiem; nic więcej sobie nie przypominam, nie żądam niczego więcej, poza miłością pani. Jestem teraz poza obrębem świata, zupełnie zatracony w życiu pani. Jestem we krwi, pani duszy pani; czuję siebie w każdem tętnie żył pani; nie dotykam pani, a przecie mięszam się z panią, jakgdybym panią trzymał wśród swych ramion, na swoich ustach, na swojem sercu. Kocham panią i pani mnie kocha; i to trwa od wieków, będzie trwało przez wieki, na zawsze. U boku pani, myśląc o pani, żyjąc panią, mam uczucie nieskończoności, uczucie wieczności. Kocham panią i pani mnie kocha. Nic innego nie wiem, nic innego sobie nie przypominam...
Wylał na jej smutek i podejrzenie falę płomiennej i słodkiej wymowy. Ona słuchała, stojąc przed balustradą obszernej terasy, która otwiera się na granicy lasku.
— Czy to tylko prawda? Czy to prawda? — pytała głosem wygasłym, który był jakby słabem echem wewnętrznego krzyku duszy. — Czy to prawda?
— Prawda, Maryo; i to tylko jest prawdą. Wszystko inne, to sen. Ja kocham panią i pani mnie kocha. I pani mnie posiada, jak ja posiadam panią.
Wiem, że pani jest tak głęboko moją, iż nie żądam od pani pieszczot, nie żądam żadnego dowodu miłości. Czekam. Milej mi jest nad wszystko inne słuchać pani. Nie żądam od pani pieszczoty lecz czuję je w głosie pani, we wzroku pani, w ruchach pani, w najmniejszych pani gestach. Wszystko, co idzie od pani, jest dla mnie upajające, jak pocałunek; i, dotykając ręki pani, nie wiem, czy mocniejszą jest rozkosz mych zmysłów, czy wzlot mojego ducha.
Położył lekko swoją rękę na jej ręce. Zadrżała, uwiedziona, czując szaloną żądzę nachylenia się ku niemu, podania mu nareszcie ust, pocałunku, całej siebie. Zdawało się jej (gdyż dawała wiarę słowom Andrzeja), że tym czynem przywiązałaby go do siebie, jak ostatnim węzłem, węzłem nierozerwalnym. Myślała, że zemdleje, że ginie, że zemrze. Było to tak, jakby wszystkie burze namiętności już przebytej, wezbrały w jej sercu, pomnożyły burzę namiętności obecnej.
Było tak, jakby odżyły w tej chwili wszystkie wzruszenia doznane, od kiedy poznała tego człowieka. Róże Schifanoji zakwitały znowu pośród laurów i bukszpanów Willi Medici.
— Ja czekam, pani Maryo. Nie żądam od pani niczego. Dotrzymuję swych obietnic. Czekam ostatniej godziny. Czuję, że nadejdzie, gdyż moc miłości jest niezwyciężalna. I zniknie w pani wszelki lęk, wszelkie przerażenie; i współgody ciał wydadzą się pani czyste, jak współgody dusz, gdyż są równo czyste wszystkie płomienie...
Ręką obnażoną ściskał jej rękę odzianą w rękawiczkę. Ogród zdawał się pusty. Od pałacu Akademii nie dochodził żaden hałas, żaden głos. Słychać było wyraźnie pośród ciszy plusk fontanny na środku placu. Aleje przedłużały się w stronę Pinci’a, proste, jakby zamknięte między dwie ściany z bronzu, na których jeszcze konało złocenie wieczorne; nieruchomość wszystkich kształtów dawała złudzenie skamieniałego labiryntu: szczyty trzcin wodnych naokoło muszli stały w powietrzu nieruchome, jak posągi.
— Zdaje mi się — rzekła sijenienka, przymykając powieki — że znajduję się na jednej z teras Schifanoji, daleko, daleko od Rzymu, sama... z tobą. Zamykam oczy, widzę morze.
Widziała, jak z jej miłości i z milczenia rodził się wielki sen i rozpływał się w zachodzie słońca. Zamilkła, pod spojrzeniem Andrzeja; i trochę uśmiechnęła się. Powiedziała mu: z tobą. Wymieniając te dwie zgłoski, zamknęła była oczy: i usta jej wydały się jaśniejsze, prawie jakdyby na nich zebrał się blask ukryty pod powiekami i rzęsami.
— Zdaje mi się, że wszystkie te rzeczy nie są poza mną, lecz żeś ty je stworzył w mojej duszy, ku mojej radości. Mam w sobie to głębokie złudzenie, ilekroć stoję przed czemś pięknem, a ty jesteś przy mnie.
Mówiła powoli, z przerwami, jakgdyby głos jej był opóźnionem echem innego, niesłyszalnego głosu. Wskutek tego słowa jej miały osobliwy akcent, przybierały ton tajemniczy, zdawały się wydobywać z najtajniejszych głębin bytu; nie były powszechnym niedoskonałym symbolem, były wyrazem natężonym daleko żywszym, transcendentalnym, o znaczeniu o wiele przestronniejszem.
„Z jej warg, jak z hyacyntu pełnego miodowych ros, spada, kropla po kropli, płynny szept, który doprowadza do śmierci zmysły, słodki niby pauzy muzyki gwiezdnej, słyszanej w ekstazie“. Poeta przypomniał sobie wiersze Percy Shelley’a. Powtórzył je Maryi, czując się porwanym przez jej wzruszenie, przenikniętym przez czar chwili, czując egzaltacyę z powodu objawienia wszystkich rzeczy wokoło. Zdjęło go drżenie, kiedy miał zwrócić się do niej z mistycznem ty.
— Nigdy, w żadnym najwyższym śnie swego ducha, nie doszedłem do wyobrażenia takiej wzniosłości. Ty wznosisz się ponad wszystkie moje ideały, jaśniejesz nad wszystkie jasności mojej myśli, oświecasz mnie światłem, którego nieomal znieść nie mogę...
Ona stała prosto przed balustradą, z rękoma położonemi na kamieniu, z głową wzniesioną, bledszą niż wówczas, w pamiętny poranek, kiedy szła popod kwiatami. Łzy napełniały jej przymknięte oczy, błyskały pośród jej rzęs; i patrząc przed siebie, widziała poprzez zasłonę płaczu czerwieniejące niebo.
Na niebie była ulewa róż, jak ongi, we wieczór październikowy, kiedy słońce konało poza wzgórzem Rovigliano zapalając stawy po sosnowym lesie Vicomile. „Róże, róże, róże padały deszczem wszędy, powolne, lekkie, mnogie, na podobieństwo śnieżycy w jutrzence“. Wiecznie zielona i bezkwietna, Villa Medici gromadziła na prostych, sztywnych szczytach swych drzewnych murów miękkie, niezliczone płatki, spadłe z niebieskich ogrodów.
Odwróciła się i zaczęła schodzić, a Andrzej za nią. Szli w milczeniu ku schodom; patrzyli na lasek, który rozciągał się od terasy Belvedere. Zdawało się, że jasność zatrzymała się na granicy, gdzie wznoszą się dwie stróżujące hermy, i nie mogła przedrzeć ciemności; zdawało się, że owe drzewa sięgały gałęziami w jakąś inną atmosferę lub w mętną wodę, w dno morskie, podobne do oceanicznych roślin.
Nadszedł ją nagły lęk; pospieszyła ku schodom, zeszła pięć lub sześć stopni; zatrzymała się zmięszana z bijącem sercem, słysząc wśród milczenia tętno swych żył, rozchodzące się jak ogromny huk. Willa zniknęła, schody wilgotne, szare, poprzerywane zielskiem, smutne, jak schody podziemnego więzienia, były wciśnięte między dwie ściany. Ona spostrzegła, że Andrzej nachyla się ku niej nagłym ruchem, żeby ją pocałować w usta.
— Nie, nie, Andrzeju... Nie!
Wyciągnął ręce, żeby ją zatrzymać, żeby ją objąć.
— Nie!
Zapamiętale chwyciła jedną jego rękę, przycisnęła ją sobie do ust; ucałowała ją zapamiętale dwa, trzy razy. Potem zaczęła zbiegać ze schodów ku bramie, jak szalona.
— Maryo, Maryo! proszę stanąć!
Znaleźli się jedno naprzeciw drugiego przed zamkniętą bramą, bladzi, bez tchu, zdjęci strasznem drżeniem, patrząc sobie w zmienione oczy, mając w uszach huk swojej krwi, myśląc, że się zatchną. I równocześnie, zgodnym rzutem objęli się, ucałowali.
Ona rzekła, bojąc się zemdleć, oparta o bramę, z ruchem ostatecznej prośby:
Dosyć... Umieram.
Trwali przez minutą jedno naprzeciw drugiego, nie dotykając się. Zdawało się, że wszystko milczenie Willi ciąży na nich, w tem miejscu ciasnem, opasanem murami, podobnem do odkrytego grobu. Słychać było wyraźnie ciche i przerywane krakanie kruków, które gromadziły się na dachach pałacu lub przelatywały po niebie. Na nowo zdjęło serce kobiety dziwne uczucie lęku. Rzuciła na górę ku szczytom murów przerażone spojrzenie. Siląc się, rzekła:
— Teraz możemy wyjść... Może pan otworzyć.
I ręka jej zetknęła się w szalonym pośpiechu z ręką Andrzeja na poręczy.
I kiedy przechodzili tuż obok dwu granitowych kolumn, pod jaśminem bez kwiatów, Andrzej rzekł:
— Patrz! Jaśmin kwitnie.
Ona nie odwróciła się, lecz się uśmiechnęła; a uśmiech był bardzo smutny, pełny cieniów, które rzucało w tę duszę zjawienie się ponowne imienia wypisanego na Belwederze. I podczas gdy szła tajemniczą aleją, czując, jak ów pocałunek rozburzył całą jej krew, zdejmował ją niezbłagalny lęk o owe imię — o owe imię!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.