<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Samowar
Pochodzenie Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SAMOWAR.





Tatuś i mamusia pomarli. Mamusia to się prędko zwinęli, ale tatuś to ziapoł i ziapoł ze dwa roki, a dopiero z początkiem trzeciego wybrał się za mamusią. Wskutek tej manipulacji rodzicielskiej, Baśka została sama jedna na świecie, jak ta głowa kapuściana, którą przez prędkość nie zetną na łanie by sterczała, jako świadectwo, że tu rosła kiedyś kapusta!
Była to dziewka rosła, a brzydka. Oczy małe, nos wielki, wargi grube. Szerokie barki i duże ręce i nogi świadczyły, iż do roboty jedyna. Był to rodzaj damskiego wołu, który, jakkolwiek w zoologii nie istnieje, jednak proszę go wstawić do podręczników na moją odpowiedzialność.
W spuściźnie nie zostało Baśce nic. Tatuś i mamusia byli komornikami, a chudoby mieli tyle, co na sobie. W tem też poszli na tamten świat, ino matusia płachtę zostawili, a tatuś dużą pajdę czarnego chleba. Baśka spuścizną po matuli owinęła plecy, chleb wsunęła w zanadrze, a powiedziawszy gospodarzom: ostajcie z Bogiem!— poszła w świat pękaty!...
Tak jest — pękaty — na przekór wszystkim pisarzom, którzy twierdzą, że świat jest szeroki.

∗                    ∗

We Lwowie, w samym głównym rynku, u wylotu ulicy Serbskiej i Ruskiej jest wielki instytut pracy. Instytut ten pod gołem niebem, ma tę zaletę, że wstęp do niego jest wolny dla każdego. Samym środkiem przejeżdżają wozy naładowane, dryndy lub koczobryki. Rolę urzędników w tym instytucie pełnią obrzękłe baby, lub świdrowate żydki.
Nie piszę to w chęci zaszkodzenia tak pożytecznej, krajowej i zastarzałej instytucji, podtrzymywanej szlachetnością wyż wspomnianych obywateli i obywatelek, lecz jedynie dlatego, że Baśka pewnego pięknego poranku, przyszedłszy cesarskim gościńcem do królewskiego stołecznego miasta, popychana i szturkana, znalazła się w samem sercu tej instytucji, otoczona gromadą obywateli o szklących oczach i drgających wargach.
Posypały się pytania:
— Umiesz ty gotować?
— Nie!
— A prać umiesz?
— Nie!
— A froterować?
— Nie!
— A cóż ty umiesz?
— Robić!...
— No to idź ty spać z twoją robotą!
Zostawiono ją w spokoju, a Baśka stojąc nieruchomo, czekała miłosierdzia boskiego. To miłosierdzie kręciło się właśnie w postaci pyzatej baby, która raz wraz spluwając, oglądała Baśkę ze wszystkich stron, jak handlarz, który kupuje szkapę. Stara zagadała Baśkę:
— Umiesz ty robić?
— O rety, a dyć umię!
— To pakuj ze mną.
I poszły obie w błotne ulicy — jedna dla chleba, druga za chlebem!

∗                    ∗

— Paniuńciu złoteńka, taże to perła jedyna. Wody kucharce nanosi, drzewa urąbie, naczynie poszuruje, odpierze, wszystko zrobi! Taże ja od tygodnia po wsiach chodzę i szukam dla złotej paniusi coś dobrego. Niechno zostanie, a paniuńcia się dopiero przekona, jaki to rarytas. Dam ją za guldenka, a dalibóg, paniuńciu, że swego dokładam, bo mnie samą drożej kosztuje.
I Baśka została.
Kuchnia duża, nawet bardzo duża, czysta, widna, a na ścianach pełno naczyń miedzianych. Wszystko się tylko błyszczy, Baśka coś podobnego w życiu jeszcze nie widziała, — stoi więc z otwartą gębą, i bardzo się dziwuje!
W kuchni nie ma nikogo, bo kucharka poszła do brata z kotletami. Baśka więc lustrację prowadzi dalej, napawając oczy dowoli. Każdy sprzęt jest jej obcy, zmysłem jednak odgaduje, do czego służyć mogą te garnki, garnuszki, rondle i rondelki. Juścić nalewa się w to wody i praży.
Jedna tylko rzecz wprowadziła ją w kłopot i zdumienie. Tą rzeczą był zwykły mosiężny samowar, który zdawał się uśmiechać do Baśki.
Cała jego postać była dla niej wprost zagadkowa. Brzuch miał, jak ksiądz proboszcz, z tą tylko różnicą, iż ten na który patrzała, świecił się jak słonko, tak, że Baśka mogła się w nim przejrzeć, jak w ruczaju. Stał na jednej nodze, a z boków miał uszy czarne, jak kraciaste cielę. Zamiast głowy, koronę, nad którą sterczał wysoki komin. Oczu, ani nosa nie było, tylko u dołu jakiś dziób zagięty.

∗                    ∗

Bez tatusia i matuli, to tak łacno czasem kole serce, że ano tylko do grobu i do grobu...
Nikt nie pożali, nikt nie pocieszy — a bodaj to nie żyć na świecie!
Źle Baśce nie jest. Ma co jeść i gdzie się wyspać po ciężkiej pracy — cóż, kiedy czasem, jakaś tęsknica ją opanuje za ojcami, za nędzą i tym wichrem, co ją gonił po łanach zielonych, za ruczajem i śpiewem słowika. Tam było tak szeroko, przestronno, swobodnie, a tu cztery ściany i cisza jakaś niesamowita.
— Rany boskie! bo się urwę!... bo ucieknę!...
I błędnem okiem wodziła wokoło. Znikąd słowa pociechy sierocie. On tylko jeden, ze wszystkich, miał dla niej uśmiech i chętne spojrzenie. Baśka wie już teraz, na co on jest, ten poczciwy tłuścioch mosiężny. Baśka lubi go i szuka spojrzeniem. Stoi zawsze ten sam, wierny i wesoły. A kiedy go jeszcze nastawi, i zacznie dmuchać do niego, to on figlarnie język płomienny z komina jej pokaże, a później szepce i szepce Baśce jakieś tajemnice — a gdy jej bardzo dolegnie tęsknica i łzy spłyną po grubych policzkach, to i jego szepty cichną coraz bardziej — aż żałośnie zaskwierczy, raz, drugi — i umilknie.
Wśród nocnego pomroku słychać wtedy łkanie Baśki — a on stoi u jej nóg cichy, żałosny i współczujący!

∗                    ∗

Śmierć uwzięła się na Baśkę, by jej w życiu sprawiać same przykrości.
Cały szereg lat płynął jej, jak strumyk przydrożny, ciemny, mętny i błotny, co sączy się i sączy bez końca.
Niechby już życie tak spłynęło... Nagroda przecież za trud kilkunastoletni była jawną. Na łóżku leżała wydęta pierzyna, obok kufer z przyodziewą, a w nim sto „papierków“ jak ulał, samem srebrem. Na ścianie, nad łóżkiem, kilka obrazków mniejszych i większych, ubranych w papierowe kwiaty i lusterko wcale przyzwoite.
O tem wszystkiem wiedział samowar dobrze. Baśka stawiała go, jak żołnierza na warcie, szepcąc półgłosem:
— A pilnujże kufra, pilnuj! bo tam jest 98, 99, a gdy raz powiedziała „sto papierków!“ — to błysnął tak radośnie, że go Baśka przytuliła do siebie i pocałowała.
Bogactwo więc było, był również i on, co dzielił z nią radość z tego dobytku.
Do tego Baśka w parafii miała pozycję piękną. Zapisano ją w bractwo adoracyjne, a jako starsza, miała przystęp do feretronów w czasie procesji.
I naraz wszystko się urwało! — a urwało się dlatego, bo pani „wzięła“ i umarła.
Pan głośno wołał, że stracił „głowę“, czem równocześnie grubo ubliżał sobie. Serce jednak miał dobre, nikogo próżno nie puścił, a chcąc głęboki żal krewnych ukoić, sowicie ich obdarowywał na wszystkie strony, tak, że w zapale rozdał i swoją garderobę — pozostając li tylko w tem, w co był ubrany. To zatrzymanie na sobie garderoby oburzyło wszystkich do głębi, nazwano go wampirem, sknerą, zdziercą, niegodziwcem. Pozostały gołe ściany i pusta kuchnia z Baśką.
— Prosiłabym też pokornie Wielmożnego Pana o świadectwo ze służby.
— A to ty!... widzisz, straciłem głowę. Ale poczekajże, chodź, weź sobie co z kuchni na pamiątkę! no chodź!
— Tam już nie ma nic, krewni powyciągali nawet gwoździe ze ściany!
— O Boże!... No widzicie!... krewni!... chwała Bogu!... poczciwi krewni!... nawet gwoździe!
— Tyla, co Wielmożny Pan taki dobry, to niechby mi podarował...
— No, no, mów, nie wstydź się!...
— Samowar!
— No, kiedy wzięli....
— Samowar to jest u mnie, pod pierzyną!
W dwie godziny później tragarz cały dobytek kilkunastoletni Baśki, bez wielkiego trudu pchał przed sobą, a ona, otulona ciepłą chustką, niosła błyszczący samowar przed sobą, ocierając go grubą dłonią z rosy, jaka na nim osiadła.

∗                    ∗

Baśka przeniosła się na mieszkanie „kątem“ do państwa Maciejów. Pan Maciej był „starszym bratem“ w parafii, a pani Maciejowa miała interes z jabłkami i piernikami na jednej z najgłówniejszych ulic Lwowa. Wprawdzie mieszkali aż pod cmentarzem, w chałupinie pochylonej i nędznej — „ale to ino tak, względem czynszu“ — jak mówił pan Maciej — „bo inaczej, to ich stać było mieszkać i po hrabiowsku“.
Izba mała i ciemna. Łóżko, kufer, obrazki, to jeszcze umieściła Baśka jakoś — ale co z nim zrobić, gdzie go postawić, kiedy, gdzie okiem skierować, wszędzie ściany gołe i puste.
Dopiero poczciwy „starszy brat“ umocował nad łóżkiem kawałek deski i przywiązawszy ją do wbitych gwoździ sznurkami, postawił go znów, jak rycerza okutego w mosiądz, na straży skarbów Baśczynych, której twarz jaśniała radością.
Radość ta jednak od czasu do czasu miała czarne chmurki. Naprzód, czy nie będzie mu tutaj za ciasno, a powtóre — co dalej robić?
I znów poczciwy starszy brat przyszedł jej z radą, i pomocą.
— Trza coś poradzić, ale na sucho, to się nie da! skoczże stara po kwartę wódki i weź mi dwie paczki dreikönigu!
A że starszy brat przy tych słowach pieniędzy nie dawał, więc Baśka szarpnęła się na ten poczęstunek, a że dała o kilka centów za dużo, więc również pan Maciej poprawił się z dwóch na trzy paczki dreikönigu.
Późno w nocy ukończono narady. Stanęło na tem, że Baśka do służby nie pójdzie, ale otworzy sobie także interes z jabłkami i piernikami. Przy tem Maciejowa przedstawiała stan kupiecki, jako niezależny i swobodny, a pan Maciej słuchając wywodów swej żony, przegradzanych raz wraz kieliszkami, miękł coraz bardziej, i tak się w końcu rozczulił, że ujął flaszkę w ręce i pozostałą resztę duszkiem wychylił na powodzenie nowego interesu.
A uczynił to w samą porę, bo właśnie łojówka mignęła kilka razy i zgasła.

∗                    ∗

Na skręcie jednej z ulic siedzi już Baśka lat kilka. Twarz jej od słońca, deszczu i wiatru, wygląda, jakby wykrojona z korka popękanego. Oczy jej tylko błyszczą i skaczą z przedmiotu na przedmiot. Ruch w handlu ma mały, towar się psuje, a dzieci to takie łakome, że za centa radeby zabrać pół straganu. Doprawdy, że trudno wyżyć niebogiej na tem kupiectwie, — trzyma się go jednak całą siłą, bo to zawsze uczciwy zarobek a nie jałmużna, nie stopnie pod kościołem.
Dzień za dniem jej płynie, a każdy podobniusieńki do siebe, jak dwie krople wody. Zgryzoty, zmartwienia, uganiatyka za dziećmi, w lecie w dodatku muchy, te niszczycielki słodyczy. To wszystko dałoby się jeszcze przenieść, gdyby nie zgryzota z nim, z tym mosiężnym samowarem, który od czasu do czasu do pasji przyprowadzał Baśkę. Zaszła i na niego starość.
Niejednokrotnie dmucha i dmucha w niego, ledwie że płuc nie wydmucha, a on stoi obok straganu, jak zakamieniały.
— Bodajcię nieszczęście spotkało! Bodajżeś skapał marnie, jak świeca łojowa!
On milczy dalej zawzięcie, jakby nie słyszał narzekań Baśki — zimny, ponury, zniechęcony.
Ona odwraca się wtedy do niego plecami, zagniewana „na śmierć“, narzekająca na świat, na ludzi, dzieci i na te przeklęte muchy!
Siedziałaby tak do dnia sądnego, żeby nie to miękkie serce, które w piersiach jej puka i nie daje spokoju, a koło uszu szepce jej coś zawzięcie:
— Baśka, dmuchaj!
— A kiedy nie!
— Jak go kochasz, to mu dmuchniesz jeszcze raz!
— Nie!
— Raz jeden! patrz! jaki smutny!
— No, to niechże cię!
I pochyliwszy się, huczy jak wicher, huczy do skutku, dopóki błękitny dymek nie zakręci się w górze nad rurą. Wtedy Baśka cieszy się i raduje.
— A ty, mój jedyny, słodziutki. A potrzeba to gryźć mnie niebogą! A godzi się to truć sierotę! A nie lepiej to zgodnie, jak Bóg przykazał. O tak! O tak!
Twarz jej płonie... a on wre, puszczając kłęby dymu.

∗                    ∗

Starszy brat ma zgryzotę! W fatalny bowiem sposób pozycja jego została zachwianą. Przy obsadzaniu miejsc do noszenia feretronów, pominął w brzydki sposób krewną księżej gospodyni. Ta obelga wywołała śledztwo, które wykryło cały szereg nadużyć ze strony starszego brata. Poszkodowani bowiem zeznali stanowczo, że pan Maciej co lepsze miejsca, tak do feretronów, jakoteż do chorągwi, oddawał stosownie do ilości zapłaconych kieliszków czystej z mocną — i jakkolwiek starszy brat twierdził, że jest niewinny, i że na jego zatracenie sprzysięgły się bestje piekielne — czem znów, mówiąc nawiasem, obraził powtórnie krewną księżej gospodyni — po ukończeniu śledztwa, został zawieszony w posadzie na zawsze.
I przez feretron stracił pan Maciej tron bezpowrotnie i to, jak zwykle, za sprawą intrygi kobiecej, dzięki której mógł się zaliczyć w poczet królów na wygnaniu.
Chcąc ulżyć cierpieniu, zwymyślał siostrę księżej gospodyni, jako sprawczynię jego pogromu, która, nie chcąc pozostać dłużną odpowiedzi, wychyliwszy z poza drzwi pulchne oblicze, wołała:
— Obrażaj Boga, obrażaj! Ty bezbożniku! kapcanie!
To ostatnie słowo, użyte tu było, jako szczyt obelgi o deprymującem działaniu.
Tak też pojął to i pan Maciej — stanął bowiem, jak wryty i nabrawszy pełne piersi powietrza, huknął, jak trąba jerychońska:
— O! ty psiakrew... lafiryndo!
Słowa ostatniego wcale nie rozumiał, co znaczyło! Słyszał je kilka razy wymawiane w kłótni przez podchmielone kumoszki.
Obelgę tę zapamiętał sobie pan Maciej i sypnął nią na księżej gospodyni, chcąc oddać wet za wet i odpłacić się pięknem za nadobne.
Rezultat był straszny! Zrobił się lament i krzyk:
— Rany boskie, znów Boga obraził, siostro ratuj!
Na takie wezwanie, starszy brat uznał za stosowne, opuścić plac boju pospiesznym krokiem, zdala tylko słyszał dwa piskliwe głosy: Kapcan!... bezbożnik!... a oglądnąwszy się, widział w powietrzu, cztery wywijające pięście i dwa języki szalenie prędko skaczące.
Pomimo tego, uchodząc, mruczał pod nosem bezustannie: lafirynda! lafirynda!
Czuł się zadowolony, że w jednem słowie odkrył, aż taki pogrom na wroga.
Dobrze usposobiony, znalazł się w krótce na rogu ulicy, koło straganu Baśki.
Stragan był pusty.
Osłupiał.
Spojrzał po raz drugi — ale nietylko Baśki, ale nawet samowaru nie było.

∗                    ∗

Baśka ma jakieś boleści. Leży bezprzytomna od świtu. Starszy brat, wróciwszy z miasta, nadarmo aplikował jej wódkę z pieprzem, imbirem i piołunem, — baby odczyniały uroki — nic nie pomagało. Gorączka rozbierała Baśkę coraz bardziej. Zdawało się, że lada chwila Baśka zemrze.
— A to ci kram będzie, jak babsko kłapnie! Żeby jeszcze co miała. Ale to gołe, jak turecki święty. Nie głupim, lecę po budę!...
W godzinę później jechała pierwszy raz w swojem życiu Baśka powozem z wielką paradą. Obok niej asystowali jacyś młodzi panowie. Ten, co siedział na koźle, raz po raz świstał na świstawce, coś na ten sposób, jak to robią wielcy panowie, gdy jadą na wyścigi. Baśka jednak dobrodziejstwa tego, ocenić nie była w stanie. Oczy przewrócone w słup, świadczyły, że zamierza posiąść spokój pożądany i wieczność osłodzoną!
Słusznie zauważył jeden z młodych apostołów Eskulapa do swego kolegi, posiadającego nos i okolice nosa czysto semickie:
— Tu z ratunku nie będzie rezultatu.
— Jak nie będzie rezultatu, to będzie rezulmama!...
I tak się stało. Rezulmama pociągnęła kosą — i Baśka bez pożegnania opuściła ten świat i przyjaciół grono!
Za całe wytłumaczenie tego faktu, służyć miała kartka, którą Baśce wystawili lekarze. Stało tam na niej wyraźnie wypisane, że zmarła ona na zatkanie klapki dwukończystej.
Starszy brat, gdy to przeczytał, pokiwał głową, splunął i burknął ze złością pod nosem:
— Nie miało babsko umrzeć, kiedy jej się klapka z dwóch stron naraz zatkała!

∗                    ∗

Pogrzeb odbył się bez nijakiej wystawności. Szedł starszy brat ze żoną, dwie baby, kilka pędraków przedmiejskich i durny Jasio.
Opodal parkanu cmentarnego, wprost jej dawnego mieszkania, pochowano Baśkę i przysypano ziemią, wśród baraniego głosu starszego brata, który z pełnej piersi huczał „A ci, którzy swój żywot skończyli...“ wśród rzewnego płaczu bab i filozoficznych uwag durnego Jasia, który stanowczo twierdził, że „jak święta przyjdzie z kosą, to i wojsko nie pomoże!“

∗                    ∗

Z cmentarza powlókł się starszy brat ze swoją starą pod „Białego konia“, aby tam za duszę Baśki wychylić kilka silnych z mocną.
— Nic ta w tem wielkiego, że się zmarło niebodze — mówił, przestępując próg szynkowni — boć to każdemu przytrafić się może, ale czemubym to nie powiedziała, ino tak skrycie.
— Ot, zwykle, prostak, to się przyczai, nie tak, jak człek miastowy, co otwartością żyje — dodała żona.
— Chamy, ta i tylko!... dawać dwa sznapse!...
— A chamy!... ale z mocną!...
To ostatnie zdanie bardzo niepodobało się szynkarzowi, który wziął tę przymówkę o chamach do siebie, nie chcąc jednak odstraszyć gości, zmilczał.
Późno w nocy powrócił pan Maciej ze starą do domu. Wchodząc do izby, utknął na stojącym z boku samowarze i jak długi przewrócił się na ziemię. Upadając, potrącił żonę, która upadła całą siłą ciała do kosza z piernikami, niszcząc za jednym zamachem swój zasób do sprzedaży.
Pan Maciej, podniósłszy się z ziemi, wywarł na winowajcy zemstę nieograniczoną. Rzucił samowarem kilkakrotnie o ziemię, przeklinając wniebogłosy — a gdy pani Maciejowa dorzuciła, gramoląc się z kosza, że to wywdzięka za przytułek — pan Maciej wybiegł jak szalony z domu i rozmachawszy się, rzucił czerepem, hen, daleko, aż za parkan cmentarny.
Na świeżą mogiłę Baśki padł samowar, ryjąc się głęboko ostrą blachą w miękką jeszcze ziemię i ścieląc sobie wieczny spoczynek obok wiernej towarzyszki życia. Nad grobem sterczał z niego tylko mały kawałeczek, na który nikt nie zwracał uwagi.

∗                    ∗

W mroźny dzień Zaduszny uniosła i mnie fala ludzi na cmentarz, pomimo, że nie miałem tam nikogo, komubym mógł zaświecić, jak należy.
Zadumany głęboko, podziwiałem rzęśiscie oświetlone groby, a rozmyślając o znikomościach tego świata, zaszedłem w głąb cmentarza, aż na tak zwany szary koniec.
Tu nietylko nie było szaro, ale kompletnie ciemno. Ludzie, którzy tu leżeli, umierając, nie zostawili nic na światło — ich więc wina, że w dzień Zaduszny nie mają parady!
Znaczyły się więc bardzo słabo małe wzgórki mogił, kryjące szarym, martwym, z rzadka trawą zarosłym całunem ten świat umarłych, kołysany samotnością, ciszą i mrokiem.
Ale!... ale!...
Księżyc właśnie wyjrzał z za chmur, a smugi jego blade łamały się na jednym z grobów pod parkanem i tworzyły dziwne światełko, które błyszczało jednostajnie.
Podchodzę bliżej.
To grób Baśki.
Samowar i po śmierci o niej nie zapomniał. Na jego to czerepie księżyc smugi swe łamie — i Baśce wśród tej głuchej ciemni, błyszczy płomyk mgławo, żałośnie!
A wokół rozsiadła się posępna, głęboka cisza, przejmująca dreszczem, a przerywana czasem cichym a ponurym poszeptem drzew cmentarnych, szmerem chwiejących się smutnie, gdzieniegdzie rozsianych kwiatów, przerywana od czasu do czasu szelestem kołysanych, na pół zwiędłych traw i liści.
Gdzie okiem spocząć, wszędzie martwe pustkowie, nigdzie żywej duszy, nigdzie więcej światełka, prócz tego, które Baśce przyświecało.
Zdala tylko, z domostwa starszego brata, dolatują rozpaczliwe, niewyraźne jakieś krzyki.
To pan Maciej świeci dziś swojej żonie pięścią popod oczy. Jutro, gdy usiądzie ona przy straganie z podbitemi oczyma, będzie wyglądała, jak noc cmentarna, czarna, ponura i zasmucona.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ot! dziwny świat! Każdy świeci na swój sposób — jak mu lepiej — i jak potrafi!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.