<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sekret pana Czuryły
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszystkim powszechnie wiadomo, że ród Czuryłów na Rusi prastary jest, zatem i rozrodzony wielce. Już w dawnych baśniach u prostego ludu jakiś Czuryło dokazuje. — A byli u nas Czuryłowie bardzo możni na Podolu, bo i w Kijowskiem, ale jakoś poschodzili marnie, że niewiedzieć gdzie się to podziało. Hebent sua fata gentes. Otóż dostało mi się za moich młodych lat — stare to dzieje — niewiem czy nie ostatniego z tego rodu znać, co się był zabłąkał do nas na Litwę.
Było to w Kurzeliszkach u zacnych moich familiantów, Podkomorstwa Mingajłów, w Słonimskiem. Żył jeszcze naówczas Podkomorzy stary, pan Kazimierz, którego rodziła Puciatówna; ale już niedołęga, biedaczek, brodę był zapuścił, a gdy ze swojej izby do nas się wysuwał, to go pod dwie ręce prowadzić było trzeba. Żona jegomości, z kniaziowskiego Puciatów domu, Domicella, jakoś pod te czasy właśnie wkrótce zmarła. Gospodarzył zaś w Kurzeliszkach jedyny syn Podkomorzego, którego też tym tytułem honorowano, pan Szczepan Mingajło, stateczny i zacny człek, już takoż nie młody, bo miał lat pod pięćdziesiąt. Ten wziął był primo voto Jurewiczównę, zmarłą bezpotomnie, po krótkiem pożyciu, a potem się ożenił z Zabęcką. Syn już ich chłopak był pod wąsem, a dla panny Izabelli za mężem się oglądano.
W ich to domu bawił pan Sebastyan Czuryło, o którym mowa. Jam podówczas w sąsiedztwie z Sapieżyńskich dóbr folwark trzymał, — kawaler i myśliwy, więcej, mogę powiedzieć, w Kurzeliszkach niż koło gospodarstwa przesiadywałem.
Widywałem więc niemal codziennie Czuryłę, który od niepamiętnych czasów rezydował u Podkomorstwa. Mówiono, że jeszcze za czasów starego pana Kazimierza, przybył raz konno z tłómoczkiem za siodłem przytroczonym do Kurzeliszek, — po drodze, wpraszając się na nocleg, jak to było naówczas we zwyczaju, bo szlachcic rzadko w karczmie się lokował, gdy dwór był blizko.
Stary Podkomorzy, człowiek był wielce gościnny, małoco z domu się ruszał, bo już wówczas na nogi zapadał i tusza mu niepomierna zawadzała, — rad więc był każdemu, co do dworu zajrzał, bo gawędzić lubił, a pod czas i w maryasza zagrać, choć na zdrowaśki, za dusze zmarłe. Czuryło był i później jeszcze, gdym ja go widywał, człek piękny, krzepki, wzrostu słusznego, zręczny, trzymał się prosto, głowa do góry. Twarz miał pucołowatą, krągłą, rumianą, wąs twardy postrzyżony, czoło odkryte, oczy małe ale bystre. Piękny nie był: ale mu rozumnie z oczów patrzało. Kto wiele naówczas ludzi widywał z województw różnych, ten nie uwierzy, że w Czuryle wnet było można poznać Rusina. Już to nasz Litwin inaczej cale wygląda, a Mazur też ma coś swego, że już nie mówię o Pińczuku.
Więc gdy przybył do Kurzeliszek pod wieczór, a zameldował się staremu Podkomorzemu jako Czuryło, — ten, co napamięć znał wszystkie rody i koligacye, począł mu różnych Czuryłów przypominać i dopytali się jakiejś dziesiątej bodaj wody po kisielu, że między Mingajłami a Czuryłami, miała być starodawna koligacya. U nas, za mej pamięci — można powiedzieć, nie znalazłeś dwóch rodzin w Koronie, którychby jakaś nitka nie łączyła. Więc tem kordyalniej Podkomorzy przyjął szlachcica, konia kazał dobrze napaść, nie pośladami ale czystym owsem; dali mu stancyę we dworze na górce, bo to lato było. Cały wieczór gawęda szła, jakby nić prządł na kołowrotku. Czuryło był obywatel świata, znał wszystkich, bywał wszędzie, — od słowa rzecz chwytał: miło z nim było pobajdurzyć. Chciał Podkomorzy się tego wieczora dowiedzieć od niego dokąd i zaczem jechał, ale z tego mu się wywinął.
— At — rzekł — człek się tam włóczy po świecie, z kąta w kąt. Każda Teresa — ma swe interesa.
Naciskał go Mingajło, ale nic nie wycisnął — dał też pokój.
Chciał go pożegnać dla dalszej drogi Czuryło, bo miał chłodkiem jechać rano, ale Podkomorzy ani mówić mu o tem nie dał.
— Ani myśl — rzekł mu — jutro, zobaczemy. Kto wie czy do rana pluchy nie będziemy mieli, bo się chmury ściągają. Co masz w karczmie gdzie u żyda stać, albo na deszczu moknąć, lepiej się strzymać.
Tak się i stało. Podkomorzy, gospodarz doskonały, na niebie czytał jak w książce. W nocy burza przyszła z grzmotami, a deszcz jak wziął lać, nieprzyjacielaby z domu nie wygnał za wrota.
Czuryło został. Wyjaśniło się pod wieczór drugiego dnia, i zabierał się jechać, ale go Podkomorzyna nieboszczka, która żyła podówczas jeszcze, widząc, że się mąż zabawia z nim dobrze i że gość miły a układny — nie puściła.
— Zostałeś waszmość dla mojego męża dzień — rzekła — toćby mi się krzywda stała, żebym ja sobie u niego dzionka nie wyprosiła.
Czuryło tedy znowu został.
Kurzeliszki graniczyły z kluczem, który do Hetmana Ogińskiego należał, i była odwieczna kwestya — dyferencya na granicy w sianożęciach. Prawdą a Bogiem, moczary, na których szuwary rosły, nikomu nie były przydatne. Na wiosnę nawet bydła tam wypędzić nie było można, bo zapadało a grzęzło — później, jeśli co koszono, to chyba na podściół.
A no — rok w rok kurzeliska gromada, z ludźmi hetmańskimi formalny bój staczała, kto siano pokosi i kopiec zabierze.
Wypadek chciał, że tego drugiego dnia, gdy Czuryło został dla pani Podkomorzynej, popołudniu, dali znać do dworu, iż hetmańscy na dyferencyę wpadli.
Podkomorzy płazem tego nie puszczał, już dla tego, że hetmańscy ludzie byli i że to prepotencyą pachniało. Sam na koń siąść nie mógł, a no co żyło pchnął. — Bić a niedawać.
Czuryło, choć obcy, choć mu tam do tego nic nie było, uprosił się razem z ekonomem na wyprawę, dosiadł swojego konia i pojechał. Już tam tego dobrze nie wiem, jak batalia poszła, ale przy Kurzeliszkach wiktorya została, a Czuryło z takim animuszem się brał do hetmańskich chłopów, że ich siła natłukł, sam tylko raz od jednego po łbie oberwawszy kijem, ale szpetnie. Przez delikatność tylko powiadam, że kijem — bo należałoby rzec — drągiem. Tylko taka twarda natura Rusina mogła strzymać, że się z konia nie zwalił — ale gdy do dworu powrócił, pół twarzy mu zsiniało i opuchło, że jednego oka cale prawie widać nie było.
A no — śmiał się z tego.
Podkomorzyna, która się znała na lekach, natychmiast wina z rozmarynem kazała nagrzać i płatki mu przykładano. Rozumie się, że pókiby się nie wylizał, o wyjeździe mowy nie było. Stary go tak pokochał za to rycerskie znalezienie się, iż mu tegoż dnia pistolet turecki bogato oprawny, który na bandolecie naszano — podarował.
Przez tych kilka dni, panowie i ludzie, dwór i oficyaliści nawykli do Czuryły; z wszystkiemi się pokumał, przystał do serca wszystkim, i — jak się stało, nie wiem, dosyć, że niby to się gdzieś ciągle wybierając, został u podkomorstwa, jakby na wieki wieków.
Tylko, że na górce zimą było niedogodnie, dano mu stancyjkę w oficynie. Koń też, do którego on chodził codzień z wizytą, na ludzi się nie spuszczając — miał się jak najlepiej.
Nie miał właściwie Czuryło obowiązku żadnego, oprócz regularnego stawienia się do śniadania, obiadu i wieczerzy, a gdy Podkomorzemu fantazya przyszła, do maryasza. Z tego zaś nieoszacowanym był, że nigdy się od niczego nie wymawiał, a wszędzie się sprawił dobrze.
Podkomorzy go „przyjacielem“ nazywał. Inni, że to i we zwyczaju było i dogodniej tytułem jakimś zwać, domagali się od niego koniecznie, aby choć patronymiczny im dał i pozwolił się nazywać Strukczaszycem. Więc, bywało, zaprosić kogo potrzeba, jedzie Czuryło; poczesne słowo zawieść — nie kto inny tylko on. Gdy pilna robota bywała w polu, przy tłokach postał u żeńców; podatek odwoził, do miasta za sprawunkami jeździł, a nigdy nie spróżnował.
Podkomorzy o nim mawiał: „Nieoszacowany człek, takiego i za tysiące niedostać; a na obwinienie palca nic nie chce wziąć, o nic się nigdy nie przymówi, byle koniowi owies był i siano“.
Miał Czuryło naówczas sławnego deresza, szerokiego, grubokościstego konia, wałowato wyglądającego, nie gorącego to prawda, ale na długą metę, choćby o głodzie, byle go napoił — równego mu nie znano.
Dawano mu za niego bajeczne pieniądze — tylko ramionami ruszał. Na tym dereszu najczęściej, bywało, mil pięć bez popasu, raz w drodze go napoiwszy, machał kłusem, a koń nawet nie spotniał.
Polubiwszy Czuryłę Podkomorzy tedy rad był o nim wiedzieć coś więcej — zdało mu się, że z czasem, zwolna szlachcic się z tem wygada. Ale minął rok i dwa — nie puścił pary. Ile razy go kto zagadnął, zamydlił, on ręką machnął, mruknął, uśmiechnął się — i nie powiedział nic. Gdy go badając poddawano mu — a może to, a może tamto — potakiwał wszystkiemu, nie wyśliznęło mu się nic. Dosyć, że po kilku leciech pobytu w Kurzeliszkach, tyle o nim wiedziano co pierwszego dnia.
Wszyscy jednak obserwowali, że jakieś tajemnice miał, że z sekretem się jakimś krył — którego nikt się nie mógł dobadać.
Czasami się sam jeden w izbie zamykał i dziurkę od klucza papierem zatykał. Co robił — ani podpatrzeć było, ani podsłuchać. Wypraszał się na dni kilka za interesami, czasem dwa, trzy razy w rok, jechał — dokąd: nie mówił nigdy, i wróciwszy unikał nawet opowiadania w którą stronę jeździł.
Niepospolicie to wszystkich ciekawymi czyniło. Podkomorzy po przyjacielsku niejeden raz przemówił doń, żeby też się zwierzyć czas było, lecz za całą odpowiedź otrzymywał:
— Co to tam ciekawego w naszych szlacheckich biedach, to tam mówić niema o czem.
I tak się ciągnęło, a choć już i nie próbowano za język go chwytać — ludzie się, kaduk wie czego, domyślali, jak to pospolicie bywa.
Gdy się pobyt w Kurzeliszkach zaciągnął, a Czuryło się tam stał tak potrzebnym, że stąpić prawie bez pana Strukczaszyca nie było podobna, Podkomorzy, człek delikatny, widząc, że około szlachcica krucho i niedostatnio, na Nowy Rok, na święta próbował go obdarzać. Grosz człowiekowi zawsze niezbędny, choćby człek wszystkie wygody miał, a no w kieszeni grosz musi być — gdyby nie na co innego to dla jałmużny.
Myślał Mingajło, że paręset złotych mu się zda, aż od nich, jak oparzony, Czuryło, zaczerwieniwszy się jak burak, odskoczył, prosząc i błagając, aby mu tego despektu nie czyniono. Musiał go więc przeprosić i pasem obdarzył, który dwa razy więcej był wart, a do przyjęcia go zmusił. — Ze wszystkiego widać było, iż Czuryło nie miał zapasu, oszczędnym się okazywał nadzwyczajnie, nigdy sobie nic nie pozwolił. Gdy buty przyszyć musiał kazać, sam do szewca z niemi jeździł i targował się do upadłego. Przecie od nikogo nie potrzebował nic; chodził czysto, porządnie, a czasem nawet, gdy na święta się ubrał, wyglądał elegancko.
I w tem też tkwiła tajemnica jakaś. Przy starej Podkomorzynie bawiła naówczas daleka krewna Zabęckich, panna Marcella Pudlińska, dojrzałych lat, ale piękna co się zowie, i że rodzice jej niegdyś się mieli niezgorzej, wychowana troskliwie, bo i na szpinecie grywała i śpiewała, i po francuzku mówiła, i na pokojach prezentowała się niepospolicie. Zacna była osoba, lecz jakoś nieszczęśliwa, iż mimo tych wszystkich przymiotów za mąż się wydać nie mogła, a było to pono jej najusilniejszem pragnieniem. Nie była już wymagającą od kawalerów, — byle szlachectwo i głowa.
Kochało się w niej co niemiara, zwłaszcza paniczów, — a no, nalekko.
Jakoś drugiego roku po zamieszkaniu Czuryły, Pan Bóg się nad nią ulitował, i brata wziął do swej chwały bezpotomnie. Spadło na pannę Marcellinę dziesięć chat, prawda nie w osobliwszej ziemi, ale zawsze i dworek i lasu kawałek i chata swoja i było z czego żyć.
Czuryło, który od przybycia grzecznym był dla panny Marceliny, zyskał jej łaskę. Lubiła z nim rozmawiać, chwaliła go z rozsądku i umiarkowania, a rzadkiego statku.
Gdy ów spadek się trafił, wszyscy niemal pewni byli, że Czuryło pannę weźmie jako swoją. Wszelkie ku temu nawet było podobieństwo. Panna Marcelina bodaj nie wahała się mu dawać do zrozumienia, iż śmiało się mógł posunąć; Czuryło będąc znią jak najlepiej, na to został głuchym. Zagadnął go Podkomorzy, obiecując dopomódz do gospodarstwa nawet, a swadźbę biorąc na siebie; Czuryło go w ramię pocałował, a głową trząsł.
— Nie mogę się ja żenić! — rzekł — nie mogę. Pewna rzecz, iżbym z panną Marcelliną szczęśliwym był — ale cóż — nie mogę!
— No — dlaczegóż nie możesz? — zapytał Podkomorzy. — Czuryło się zająknął, zaciął, lecz niepowiedział nic.
Co tam z tego domysłów ciągnięto — jeden Bóg wie. Przyjaciół miał wielu Czuryło, ale i niechętni się znajdowali, bo mu łask i serca starego pana zazdroszczono — więc jedni i drodzy dziwy prawili na wiatr o Strukczaszycu.
Zkąd się brały te plotki, trudno było dojść, a no jedni mówili, że kędyś żonę musiał porzucić, drudzy że kryminał jakiś gdzieś popełnił, boby się tak z sobą nie krył, gdyby czego i na sumieniu nie miał. Jedni go bardzo nieszczęśliwym, drudzy winnym i jakby pokutującym widzieli. Prawdą było, że gdy w Kurzeliszkach do kościołka — bo to była parafia — zebrano się na nabożeństwo, na które bardzo gorliwie uczęszczali wszyscy, i Podkomorzy sam pilnował, by się nikt absentować nie śmiał — Czuryło, który swoje miejsce wkątku miał, poklęknąwszy ze złożonemi rękami, z oczyma w obraz wlepionemi, modlił się tak, jakby mu wistocie coś na sumieniu ciężyło. W piersi się bił aż strach, a podczas nabożeństwa krzyżem legiwał i na oczach łzy dostrzedz było można. Kiwali na to ludzie głowami, choć innego czasu i wesół był — i śmiał się a baraszkował jak najmłodszy.
Panna Marcellina, gdy się przekonała, iż z tego nic nie może być, co sobie życzyła — choć jej było markotno, nie straciła serca do Czuryły. Zdaje się, iż pochlebiała sobie, że go zczasem nakłoni. Pozostali z sobą dobrze — a no — później sama się ona przekonała, że próżno czekać na niego i wyszła za Wrzoskiewicza, a małżeństwo było nieszczęśliwe, bo się zapił nieborak, i wdową ją porzucił. Obyli się wszyscy z Czuryłą i obyczajami jego, przecież korciło to niemal wszystkich co tam za tajemnica w życiu jego tkwiła. Rzadka-to zaprawdę rzecz, żeby człowiek tyle lat żyjąc na jednem miejscu, niczem się i nigdy nie zdradził, z niczem nie wydał. Miał takie sposoby odpowiadania, gdy go kto nacisnął, że się jak węgórz z ręki wyślizgiwał.
Podkomorzy stary, gdy już raz się przekonał, że wolą było Czuryły nie mówić o przeszłości, umiał ją poszanować; inni mniej delikatnymi byli, lecz to się im na nic nie przydało.
Niekiedy mogło się komu zdawać, gdy mowa była o jakich stronach, a Czuryło z wielką znajomością się o nich odzywał — że to być muszą jego rodzinne; ale wnet przyszło mówić o innych, które też opisywał jakby w nich długo żył i gościł. Z tego tyle tylko wnosić się godziło, iż siła po świecie bywał. Toż samo gdy o ludziach, familiach, koligacyach mówiono, co się niemal codziennie trafiało. Czuryło prawił o nich z taką pewnością, jakby się tylko drzewy genealogicznemi zajmował. Pamięć miał nadzwyczajną. Przytem człek był skromny. U stołu z dobrej woli zawsze na szarym końcu, przy wyjściu ostatni — gdy go nie zaczepiono, milczący. Trafiło się usłużyć, to jak pierwszego dnia, choćby guza miał oberwać, zawsze stał w pogotowiu. Czasem go i nadużywano — nie odmówił nigdy. W tych rzeczach, które naówczas szlachcicowi, pod utratą reputacyi, znać i wiedzieć a mieć w nich wprawę było potrzeba, Czuryło był expertus, jak rzadko.
Na koniach się znał, że najlepszego roztrucharza w tem przeszedł — w myśliwstwie pierwszym zawsze się liczył, jakiebykolwiek ono było, że się go leśnicy starzy radzili, — czy z gończemi, czy z chartami, czy z wabikiem, choćby z sokołem — co naówczas mało kto praktykował — dał sobie radę. Konia opatrzeć, podkurować, psa ułożyć, na ryby z ościami czy niewodem ruszyć — nie było nad niego.
Na gospodarstwie się też znał, jakby je praktykował; co powiedział z wiosny, sprawdziło się w jesieni. Podkomorzy stary, potem młody, choć oba byli rolnicy dobrzy i ziemianie, radzili się go niejeden raz i nie żałowali. Co dziwniejsza, z prawem był obeznany tak, że można go było do konferencyi z jurystami wziąć — dotrzymał im placu — statuta cytował, korekturę pruską jak niemożna lepiej. Procedurę też praktyczną znał, że się w pole żadnemu kauzyperdzie nie dał wywieśdź. Człowiek był z tych względów w domu nieoszacowany. A choć czuć w nim było ze wszystkiego krew gorącą i temperament żywy, nigdy się nie uniósł. Czasem mu pot kroplisty na czoło z impresyi wielkiej wystąpił, twarz pobladła, a nim do słowa przyszło, już się umitygował — i mówił jak z partesów.
Doskonałymby go nazwać było można, gdyby nie to, że go różnemi czasy napadała ni to choroba, ni to melancholia jakaś. Naówczas od ludzi uchodził, milczał, posępnym się stawał, zadumanym, żółkł, mizerniał, aż póki nie przemógł się i do swego humoru nie powrócił. Czasem kilka razy do roku taka go „chandra“ napadała. Nigdy nie było można przewidzieć kiedy to przyjdzie. Naówczas żeby znać swobodniejszym być, strzelbę brał na ramię i ruszał w las, a niekiedy go i po kilka dni widać nie było. Podkomorstwo, ludzie wielce baczni, potem go ani pytali o nic — i czynili tak jakby nie postrzegli nawet co mu było. Wszyscy wogóle nie tylko w Kurzeliszkach, ale w sąsiedztwie tak się do Czuryły przyzwyczaili, tak on im był potrzebny, iżby się bez niego obejść nie mogli.
Gdy po trzech latach stałego pobytu u Podkomorstwa, jednego dnia pocichu się odezwał do starego, że na kilka dni odjechać musi — wszyscy się strwożyli, by go nie stracić. Podkomorzy chciał mu dać konie, aby powrotu być pewniejszym: podziękował za nie, ruszył konno, niepowiedziawszy dokąd. A że swoje juki z sobą zabrał, choć powrót przyrzekał, obawiano się że uciecze. Wrócił wszakże. Gdzie bywał, co robił — niepowiedział ani słowa. Deresza na dawnem miejscu postawił, do wieczerzy na swój stołek przyszedł i — poszło znów jak wprzódy bywało. Później niejeden raz trafiło się, iż się podobnie wyrwał — a no, że go Podkomorstwo niezmiernie prosili, a i do syna się przywiązał — choć i kilka tygodni bawił, zjawiał się znowu. Gdyby z sobą czy sługę, czy furmankę brał, możnaby było coś się dowiedzieć, gdzie przebywał — ale, jakby naumyślnie, konno jechał i tak samo wracał. A że ciekawość obudzona była, ludzie śledzili go, dowiadywali się, którym gościńcem, jaką drogą jechał — i tego dojść nie było można.
Proboszczem w Kurzeliszkach był naówczas, pamiętam, ksiądz Woroszyło — kapłan zacny — a człowiek jakich mało. Prawdziwy-to był ojciec, zwłaszcza dla ubogich parafian, bo nietylko słowem, często ich chlebem karmił. Nigdy sam nie miał nic prawie, bo wszystkiem się dzielił i rozdawał. Oszukiwali go ubodzy, odzierali go niegodnie próżniaki i opoje — dawał im z sobą czynić co chcieli, mówiąc, że woli dać temu, co nie potrzebuje, niż narazić się na to, by potrzebującemu odmówił. Miał też to ks. Woroszyło do siebie, że był dziwnie wesołego humoru. Niekiedy poważnym był i surowym chwilowo, smutnym i kwaśnym nigdy. Wesołość zaś miał prawie dziecięcą, prostoty jakiejś pełną, dobrotliwą i łagodną; choćby z kogo pożartował, niepodobieństwo się nań było pogniewać. Czasu pospolitego, gdy do którego z parafian zajechał czy zaszedł, bo rad bardzo chadzał pieszo, zawsze z sobą przyniósł dobrą myśl. W kieszeniach, za suknią, dla dzieci nosił obrazki, dla starszych szkaplerze, a że przy plebanii miał sad owocowy doskonały, bywało, że gruszkami i jabłkami wyładowywał kieszenie. W słomianym kapeluszu, z kijem prostym, w kozłowych butach, najczęściej per pedes apostolorum, parafię obchodził.
Ludzie utrzymywali, iż przez świątobliwość wielką od Boga miał wyproszony ten dar, że potrzeby parafian swoich — jakby przeczuwał. Rzadko po niego posyłać kto potrzebował. Szedł tak instynktem i trafiał, cudem niemal, gdzie dziecię trzeba było ochrzcić, chorego dysponować lub przyjść z pomocą. Niekiedy na łąkach widzieć go było można, gdzie się trzody pasły, między młodzieżą pastuszą, uczącego katechizmu, a razem i bawiącego się z dziatkami. Po wsiach, gdy się pokazał, ciżba ich leciała za nim.
Szkoda mówić, by pięknym był ks. Woroszyło. Twarz miał ospowatą okrutnie, całą w centki, włosa niewiele, wzrost mały, ręce długie, a, mimoto, gdy uśmiechnął się, zagadał, serca ku sobie pociągał. Przy mszy świętej, gdy spojrzałeś, to naprawdę, niekiedy pięknym się wydawał, — coś mu tę twarz opromieniało, że się mienił, jako to o błogosławionych mawiają.
Choć po dworach pańskich i szlacheckich rzadziej go było widzieć, niż po chatach i zaściankach — a no — u Podkomorstwa z obowiązku częściej gościł. Zaraz w początkach, gdy się Czuryło tu zasiedział, zetknęli się raz i drugi: ks. Woroszyło, który tak ludzi na wylot znał, bo miał do tego dar osobliwszy, że czuł co w kim siedziało — przystał do Strukczaszyca.
Chadzał on do niego na plebanię. Trafiało się, że chłopca do ministrantury nie stało: Czuryło i posłużyć do mszy uklękał. Księdza sobie i tem i — niewiem czem — skaptował. Gdy potem ludzie się tak bardzo niepokoić poczęli tym sekretem p. Czuryły, że go, na żaden żywy sposób, dojść nie mogli — ks. Woroszyło brał go w obronę.
— Ciekawość! pierwszy stopień do piekła! — mówił — cóż chcecie wiedzieć, co? Znacie go, że człek dobry, a że się wam z protoplastów nie chwali — to i lepiej. Dalibyście mu pokój.
Przyjaźń i przywiązanie dziecięce niemal, które się zawiązało między proboszczem a Czuryłą, pomogło mu wielce do opędzenia się natrętnej ciekawości. — Strukczaszyc się spowiadał, do komunii św. przystępował, dosyć już było tego, aby niedowiarków przekonać, żeć kryminału nie miał na sumieniu, bo nie szukał konfessyonału pod laską.
Ks. Woroszyło gdzie go zobaczył, zaraz do niego szedł i chętnie się nim wysługiwał. Dawał mu polecenia różne, żartował z nim, lubił go. Gdy do dworu czasem zwabić było trzeba proboszcza, nieposłano po niego nikogo tylko Czuryłę. Ten go już pewnie przyprowadził. Wówczas gdy p. Marcellina przypuściła atak do Strukczaszyca, chcąc go za męża mieć, a Podkomorzy się sam w to wdawszy, nic nie wskórał, dopiero ksiądz Woroszyło, sprawę połatał.
— A dajcież mu pokój — rzekł — wiem, że pannę szacuje, a że do stanu małżeńskiego nie czuje powołania, tego mu za złe mieć niemożna. Idzie za radą Pawła św.; nie przeciwiłbym się pewnie, gdyby się żenić chciał, a namawiać go — nie będę. Małżeństwa przez ludzi klejone, najczęściej niedobre bywają.
Bronił go też tak i w innych rzeczach ks. proboszcz, a nawzajem miał w nim sługę i czciciela gorącego: w ogień i wodę dla niego rzuciłby się był Czuryło. Gdy czasem, jak się to trafiało, trochę się podśmiewano z zacnego proboszcza, iż sobie niemal łyżkę od gęby dawał wydzierać nicponiom, — Strukczaszyc go pod niebiosa wynosząc, wielbił, wnet też i drudzy wtórowali.
W ks. Woroszyle i starym Podkomorzym miał Czuryło pierwszych protektorów i obrońców. Ci go osłaniali i usta drugim zamykali.
Mimo to, na uboczu, nawet już po długim pobycie w Kurzeliszkach, gdy wszyscy się z nim obyli i oswoili — o Czuryle prawiono niestworzone rzeczy; potworzyły się legendy, niewiedzieć jak i zkąd wyrwane, które z ust do ust przechodząc, nabierały niby jakiegoś prawdopodobieństwa, bo się utrzymywały, niczem nie zbijane.
Mówili jedni, że jako żywo szlachcicem nie był, ale zbiegłym z siczy Zaporozkim kozakiem — drudzy, że kryminał popełniwszy krwawy od mściwej ręki sprawiedliwości ochodzić musiał — inni, że kędyś żonę i dzieci porzucił; a nawet, że do jakiejś szajki rozbójniczej na granicy należał, a potem go sumienie tknęło i salwował się z niej aż na Litwę. Zliczyć było trudno te baśni, z palca wyssane, a zbijać ich nie wartało.
Czuryło też pewnie o nich ani wiedział i mało go one obchodziły.
Gdy stary Podkomorzy po śmierci żony, wielce ukochanej, synowi zdał gospodarstwo, sam sobie tylko victum et amictum, chatę, usługę i kapitalik jakiś zostawiwszy, — Czuryło, który się był nieco postarzał, zszedł z ojca na syna, i ani o tem pomyślał, ażeby się bez niego w Kurzeliszkach obejść było można. Staremu do życia prawie był potrzebny i godzinami u niego przesiadywał, a że staruszek często się zdrzemnął, on na kuferku, bywało, spokojnie czeka, aż się obudzi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.