<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Siła serca
Podtytuł Błękitne romanetto
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zanim wiosna nastała, wysadzono z pozycji nieprzyjaciela, a jeszcze ziemia ze śniegów i roztopów nie obeschła, kiedy miasto już było wyzwolone i przyłączone napowrót do ojczyzny, podczas gdy wróg w nieładzie cofał się ku granicom państwa. Tam jednak chwycił się gór, zasiadł w nich i trzymał się uparcie. Trzeba go było z górskiego łańcucha wybijać.
Wszystkie trzy eskadry „Śmigi Warczącej“ brały w walkach bardzo żywy udział. Mając swą podstawę w mieście oblężonem na tyłach nieprzyjaciela, niszczyły mu urządzenia tyłowe, napadały na transporty, a nierzadko i na znaczniejsze siły bojowe. Niezrównani jako wywiadowcy skauci-piloci, rozprószywszy się według danego planu wielką siecią po niebie, z łatwością odkrywali poczynania i ruchy nieprzyjaciela i odgadywali jego zamiary, niszcząc go i zadając mu dotkliwe straty. Ożywieni jednym duchem młodzi piloci, uczniowie tego samego mistrza, odgadywali się nawzajem i uzupełniali tak, iż zdawać się mogło, że podsłoneczna błoń błękitna jest ich niepodzielną własnością, gdzie prócz nich nikt nie ma prawa pokazać się.
Prowadził ich teraz Zaruta, sławny już sokół bojowy, pilot, którego nazwisko z podziwem wymawiał cały świat. W krótkim przeciągu czasu przyznano mu najwyższe odznaczenia wojskowe za sześćdziesięciu dwuch strąconych z wysokości lotników nieprzyjacielskich. Wojska poznawały jego jednopłaszczyznowiec i z biciem serca śledziły jego lot w błękitach mleczną drogą białych dymków pękających w powietrzu szrapneli. Kiedy, manewrując w powietrzu, znalazł się w korzystnej dla siebie pozycji — a dzięki swej niezwykłej technice i darowi kombinacji zyskiwał ją zawsze — i zwalniając trochę lotu, szedł prosto już na przeciwnika, widziało się, że to idzie śmierć nieuchronna, nieubłagana. Przysiągłbyś, że ten jednopłaszczyznowiec ma oczy sokole i dziób wymierzony w ofiarę. Padał strzał — częstokroć jedyny — i wróg leciał na ziemię.
Tak wojował Zaruta w powietrzu, podczas gdy domu, jego i lotniska strzegła siostra z młodym inwalidą — oficerem.
Rodzice Janka, bojąc się inwazji, strat wielkich i niedostatku, wyjechali, dlatego pilot zamieszkał w domu swego komendanta. Mimo swego kalectwa wesoły i bardzo czynny, objął wkrótce komendę nie tylko nad lotniskiem ale i nad domem. Znał dobrze zwyczaje i tryb życia Zaruty i jego siostry i nie dopuszczał do żadnych zmian. Punktualnie o tejsamej godzinie, ogolony i uczesany starannie, zjawiał się w jadalni, gdzie szumiał już samowar i czekało śniadanie — przysmażona wędzonka z ziemniakami, jajka na miękko, chleb, masło, marmolada i owoce — jak to lubiał Marjan, a rozumie się, że wszyscy jego wychowankowie lubieli tosamo. Stojąc w oknie lub w otwartych drzwiach na werandę, wyprostowany i dostojny w swym mundurze, młody oficer czekał na panią domu, półsłówkami rozmawiając z ukochanym ordynansem, który go ani na krok nie opuszczał. Kasię chłopak witał ukłonem i wesołem słowem. Nie podchodził ku niej, wiedząc, że ruchy jego sztucznej nogi są przykre i sprawiają bolesne wrażenie. Ona podchodziła ku niemu, pytała go, jak spał, ruchem dłoni zapraszała go do śniadania. Wówczas ordynans brał go pod ramię i prowadził ku krzesłu. Lotnik z widoczną radością zasiadał do śniadania; jadł za dwuch, mówił za trzech.
Dziwna rzecz! Myśląc jasno, trzeźwo i nieraz bardzo konkretnie, ten młody człowiek ogromnie wierzył w sny. Kasia, która po kobiecemu chętnie o snach swych rozmawiała, z nudów raz i drugi zaczęła mu o nich opowiadać. Słuchał uważnie, w wielkiem skupieniu, a potem wybadywał, przypominał, podsuwał jej różne domysły. Sądziła, że robi tak przez grzeczność, aby się jej dać wygadać, on jednak rozmawiał z nią o tych rzeczach tak poważnie, że wprost nie wiedziała, co o tem myśleć.
— Słuchajno, Janku! — odezwała się pewnego dnia, kiedy z całą powagą komentował jakiś jej niedorzeczny sen. — Nie wiedziałam, że z ciebie taki komedjant!
Lotnik zdziwił się.
— Komedjant? Ja? Dlaczego?
— Pocóż udajesz, że wierzysz w sny? Poco mnie naciągasz na te opowiadania?
— Ja — udaję? Naciągam panią? Ani mi w głowie!
— Przecie nie powiesz, że ty w te wszystkie głupstwa wierzysz?
— Otóż teraz mówi pani, jak dziki człowiek. Wybaczy pani, ale w tej chwili ujrzałem w wardze pani wprawioną muszlę, a we włosach pióropusz — bo mówi pani, jak murzynka.
— Tylko sobie zadużo nie pozwalaj! — obraziła się. — To ty jesteś murzyn, jeśli w takie zabobony wierzysz!
— Za-bo-bo-ny! — śmiał się Janek. — Za-bo-bo-ny! Więc telegraf bez drutu jest zabobonem! O, droga panno Kasiu! Bardzo jest z panią źle! Zanadto pozytywnie chce pani myśleć, a wie pani, do czego to prowadzi? Eskimosi —
Dziękuję. Teraz zrobiłeś ze mnie Eskimoskę dla odmiany.
— Nie, niechże pani da spokój. Biedni ludzie znają tylko to, co ich otacza, dzicy, biedni ludzie. Kiedy biblję tłomaczono dla Eskimosów, pokazało się, że w języku ich niema słowa na „Baranka Bożego.“ Cóż? Trzeba się było dostosować i w biblji eskimoskiej nie mówi się „Baranku Boży“ lecz „Biała foko Boża!“ A przecie mimo wszystko — baranki są na świecie.
— To są dowcipy, mój Janku i szczęśliwa jestem, widząc cię tak pełnym doskonałych pomysłów. Cóż wspólnego jednakże może mieć telegraf bez drutu z zabobonem?
— Zaraz zabobon! Czemże jest elektryczność! Siłą — to wiemy. Ale jaka jest istota tej siły? Gdzie jest definicja elektryczności? Nie wie nikt. Sny i te inne „zabobony“ są również rezultatami pewnej nieznanej, ale działającej siły? Dlaczegóż telefon ma być czemś konkretniejszem od głosu Anioła Stróża na przykład?
— Janku! Ty wierzysz w Anioła Stróża?
— Był czas, kiedy wierzyłem tylko w siebie samego. Taki czas był, istotnie, nie będę przeczył. Ale, widzi pani, pani nie latała nigdy, pani tego nie rozumie. Zaś — ja zrozumiałem tę historję i powiem pani, że bez boskiej opieki toby się udać nie mogło. Żeby to jednak zrozumieć, trzeba to przeżyć. Technika? Panno Kasiu, pierwsza lepsza mucha lata lepiej od nas. Niech mi pani wierzy — na nas się świat nie kończy!
Zdumiewał ją ten chłopak. W tak młodym wieku ciężkiem kalectwem dotknięty, nie tylko nie narzekał, nie płakał, ale prawie z radością znosił upokorzenia i cierpienia, które stąd wynikały. Dawniej przeważnie chmurny, teraz pogodny był, rozpromieniony, harmonijny. Oczy jego zdawały się widzieć nawskroś, a prócz jasnego, wesołego lśnienia tlił w nich blask, odzwierciedlający coś więcej niż samą tylko światłość dnia.Te oczy świeciły blaskiem wewnętrznym, który nieledwie grzał.
Dzień spędzał pracowicie, przeważnie na lotnisku, a także na załatwianiu spraw trzech połączonych eskadr, bombardujących go nieustannemi, wiecznie narzekającemi i gniewnemi listami. Rozumie się, w polu ciągle czegoś brakowało, a ponieważ ktoś musiał być temu winien, winowajcą urzędowym okrzyknięto Janka. Niewiele sobie z tego robiąc, pracował z niezmordowaną energją i z niezmąconym spokojem.
Pocieszał też Kasię, która od jakiegoś czasu zaczynała zdradzać rosnące wciąż zdenerwowanie.
— Niech pani panuje więcej nad sobą! — mówił. — Istotnie, niema czem się denerwować. Nieprzyjaciel zmyka, zęby traci, sprawa nasza stoi coraz lepiej... Wiosna bardzo piękna... Najpóźniej na jesień wojska wrócą i z muzyką i rozwiniętemi sztandarami wejdą do miasta przez bramę triumfalną...
Trudno ją było uspokoić, ponieważ pobudki jej zdenerwowania były nieznane; nie zdawała sobie z nich sprawy. Trapiło ją coś w rodzaju nieokreślonego podejrzenia — i wówczas stawała się nieufna, sarkastyczna i obchodziła dokoła dom lub czuwała na werandzie, bojąc się złodziei. To znów zdawało się jej, że coś zgubiła — a wtedy wszystko jej z rąk leciało i zaczynała chodzić po pokojach, gniewna, niecierpliwiąca się każdym ruchem żywszym, każdem głośniejszem stuknięciem.
Janek obserwował ją bacznie.
— Jeszcze raz panią proszę, niech się pani stara zapanować nad sobą — prosił ją. — Zdenerwowanie pani zaczyna się już udzielać i mnie. Niech pani sobie przypomni, czego raz świadkiem byłem na werandzie, przed laty. Między panią a Marianem jest bardzo silny związek duchowy. Niechże pani pamięta! Może to zdenerwowanie pani osłabia go i naraża na wielkie niebezpieczeństwa...
Przelękła się.
— Sądzisz Janku, że to może być w związku z Marianem?
— Nie sądzę, przeciwnie, bałbym się tego. Nie chciałbym, aby pani rozdrażnienie jego pozbawiło spokoju...
Przymknął powieki.
— Patrzę — i nie widzę. Co to takiego może być. Jesteśmy tutaj dwoje — ja i pani — dokoła spokój i cisza... W przestrzeni on, w robocie, przy pracy. Jestem spokojny, zupełnie spokojny... Ten spokój zmąciła trochę pani swem podnieceniem...
Zamyślił się, głowę z zamkniętemi oczami opuścił nisko na piersi i tak siedział, jak gdyby drzemiąc.
— Niech się pani zastanowi — kiedy się to mniej więcej zaczęło i jak?
— Przed paru dniami. Czułam się zupełnie dobrze, byłam zdrowa, spokojna. Przedpołudniem wyszłam na werandę odetchnąć trochę... Spojrzałam w niebo... i naraz zdawało mi się, że stamtąd ktoś krzyknął coś do mnie... Słyszałam głos, słyszałam niemal słowa, ale słów tych nie mogłam odgadnąć — jak to we śnie bywa... To mnie dręczy... Nie będzie pan się śmiał ze mnie, jeśli panu powiem, że te nieodcyfrowane, nieodczytane słowa powtarzam teraz wciąż w duszy... Podszeptuje mi je i wciąż na myśl przywodzi mój niepokój, podszeptuje mi je noc... wola czyjaś...
Janek podniósł głowę i oczy jasne, silnie świecące utkwił w oczach Kasi.
— Znaczyłoby to, że ten niepokój nie pochodzi od nas. Ani od pani ani odemnie... W takim razie — to Marjan...
— Co to może być? Przecież pisze dość często... Może zatelegrafować...
— Do komendanta? Nie. Lepiej zatelegrafuję do eskadry. Komendanta mogłoby to zaniepokoić. Zaraz jadę na lotnisko, spróbuję, może się uda dostać połączenie telefoniczne...
— Dziwna rzecz! Ty pracujesz w pokoju brata?
— Nie, nie chciałem, żeby tam obcy przychodzili. Komendant ma tam może jakie obliczenia lub rysunki... Mam własną kancelarję...
— Proszę cię, zajrzyj do tego pokoju. Śnił mi się w ostatnich dniach kilka razy... Dawno tam już nie byłam, może porządek trzeba zrobić...
— Dobrze.
Przez cały dzień Janek był bardzo zajęty. Depesze wysłał, telefonem rozmówić się nie mógł. Już miał opuścić lotnisko, gdy przypomniawszy sobie obietnicę daną Kasi, wziął od stróża klucz, udał się do dawnego pokoiku Zaruty.
Zmierzchało się już, a w małej sionce było zupełnie ciemno. Janek namacał dziurkę od klucza i otworzył drzwi. Strumień ciepłego powietrza powiał nań z dawno nie wietrzonego pokoju.
Młody oficer wszedł do izdebki, z głową pełną najrozmaitszych, drobiazgowych spraw, wyjałowiony całodziennem targowaniem się z ludźmi, zmęczony, zamyślony. Stanął, bezmyślnie powiódł po ścianach, spojrzał ku oknu...
W niepewnem świetle zapadającego wieczoru, przed wsuniętym w kąt drewnianym stolikiem ktoś siedział i majstrował przy szufladach.
Oczom własnym nie wierząc, Janek prawą ręką szybko sięgnął po rewolwer, zaś lewą zapalił lampkę elektryczną.
Pokój odrazu stanął w świetle.
Zbudziły się i zabrzęczały muszki w oknach.
Nie było nikogo.
Janek pokiwał głową, powiedział sobie, że mu się coś przywidziało, rozejrzał się, ujrzał, że wszystko jest rozprószone lecz nietknięte i w najzupełniejszym porządku i chciał wyjść. Zgasił światło, sięgnął ręką do klamki — ale cofnął się i usiadłszy na szezlongu, czekał.
Za oknami robiło się ciemniej. Zato na lotnisku zapłonęły białe lampy łukowe i ich jasna poświata rozpraszała ciemności w pokoiku.
Nie zawiódł się pilot w swych oczekiwaniach. Na krześle przed stolikiem znowu zamajaczyła jakaś postać. Błysnął skórzany kubrak pilota.
— Komendancie, tip-top! — odezwał się Janek, nie ruszając z miejsca.
Cień wstał i zwrócił się twarzą ku młodemu kalece. Stał i patrzył.
Trwało to długą chwilę — póki wreszcie Janek nie spostrzegł, że siedzi sam, jakby drzemiąc.
Wyszedł z pokoju, zamknął drzwi na klucz i kazał sobie przyprowadzić samochód.
— Czego szuka? — dociekał w myślach, jadąc do domu.
Biała willa była oświetlona „á giorno“.
— Goście? — zdziwił się oficer, wysiadając przy pomocy szofera.
Ordynans już podbiegał ku niemu i prowadził go, ująwszy go pod ramię.
— Przyjechał kto?
— Nie.
— Więc czemuż tyle świateł.
— Pani kazała.
Oficer potrząsnął głową.
— Cóż to?
Pytanie było bardzo ogólnikowe, ale żołnierz zrozumiał.
— Jakiesik znaki — mówiła klucznica, co ją panienka wołała. — Żeby nieszczęścia jakiego nie było.
Janek stanął i zanim wszedł do domu, pełną piersią zaczerpnął kilka razy świeżego powietrza.
Kasia niespokojna chodziła po pokojach.
— Jesteś nareszcie! — wykrzyknęła, zobaczywszy go. — Chodź, popatrz, widziałeś kiedy coś takiego?
Stanęła pod pająkiem roziskrzonym od płonących żarówek i pokazała mu swe ręce.
Na jednej czerwone wystąpiło koło z gwiazdą czy krzyżem pośrodku.
— Co to jest? — pytała przerażona. — Koło z krzyżem w środku? Co to może znaczyć?
— Kierownica — mruknął Janek.
— Kierownica! — ucieszna się Kasia. — Widzisz, mądry jesteś. A ja nie mogłam się domyśleć. A tu?
Pokazywała mu na drugiej ręce czerwone piętno w postaci runicznego znaku.
— Tego ja już nie wiem! — rzekł, obejrzawszy znak ze wszystkich stron. — Nie od guzika albo sprzączki jakiej?
— Nie. Popołudniu byłam bardzo niespokojna, a szarówką, o zmierzchu, zaczęłam się wprost bać... Zdawało mi się, że ktoś chodzi po domu.
— Co...
— W pokoju Marjana, skrzypiąc głośno, otwarły się drzwi od szafy z książkami. Weszłam, zamknęłam drzwi na klucz. Po jakimś czasie otwarły się znowu. Zlękłam się, zapaliłam światło. Mówię ci, szafa była zamknięta na klucz, a kiedym przyszła, nie tylko, że była otwarta, ale nawet rygle wewnętrzne na dole i na górze wysunięte...
— To się pani mogło zdawać.
— Niewątpliwie. Zrobiło mi się jednak bardzo nieprzyjemnie i dlatego zapaliłam lampy w całym domu i usiadłam sobie tu, żeby czytać. Wtem — coś mnie zlekka sparzyło w lewą rękę — jak młoda pokrzywa i wystąpiło to koło. Myślałam, żem odgniotła rękę, że to przypadkowe obrzmienie. Patrzyłam na obie ręce i porównywałam je i nagle na prawej ręce uczułam to, jakby sparzenie i w moich oczach wystąpił mi ten drugi znak.
— Nerwy. To bywa ze zdenerwowania. To stygmaty. Nic dziwnego, widać, że pani jest zdenerwowana.
— Słuchaj, Janku, ja czuję, że jemu coś grozi, że on czegoś szuka, czegoś chce, pomocy wzywa...
— Coby to mogło być?... Czy komendant zostawił pani klucze od swego stolika w kancelarji na lotnisku?
— Nie, ale ja wiem, gdzie one są. Wiszą na gwoździku w rogu pokoju, pod małem lusterkiem.
— Otóż widzi pani — mówmy już jak dzieci, nie krytykujmy, nie tłomaczmy... Mnie się dziś na lotnisku komendant dwa razy przywidział w swej kancelarji... Siedział przed tym stolikiem...
— Janku, jedźmy tam!
— Jutro rano, zaraz po śniadaniu.
— Nie, w tej chwili... Może tam znajdzie się odpowiedź na to wszystko. Jedźmy, czuję, że inaczej nie mogłabym dzisiaj...
Odezwał się dzwonek u telefonu.
— Tak! Dyżurny podoficer? Dobrze, jestem! Lotnisko mówi! — szepnął do Kasi. — Depesza? Proszę otworzyć i powtórzyć mi przez telefon. Zdrów ale zmęczony bardzo. Więcej nic? Dobrze. Hallo! Proszę poczekać, ja zaraz przyjeżdżam na lotnisko. Tak.
Położył słuchawkę.

— Więc jedziemy, proszę pani.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.