Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XVII.

Ciężki powóz księcia Riancourt tak powoli się wlókł, że pewien przechodzeń tą samą drogą dążący, z łatwością mógł za nim postępować, i równocześnie przybył na Corso la Reine.
Ten pieszo idący, ubogo ubrany, zdawał się być bardzo zmęczony, gdyż opierał się z trudem na lasce. Długa jego broda, włosy i brwi były białe, podczas gdy ciemna cera pomarszczonej twarzy na pierwszy rzut oka zdradzała mulata. Szedł on obok powozu księcia, aż ten zajechał na środek Corsa la Reine, to już musiał się przyłączyć do długiego rzędu powozów, które także dążyły do pałacu Saint-Ramon.
W ten sposób wyprzedził mulat powóz księcia de Riancourt, a idąc dalej, dotarł do wejścia alei, która, oświetlona kolorowemi lampjonami, była cała powozami zapełniona. Przystanąwszy, zapytał jednego z licznie zebranych widzów:
— Może mnie pan objaśni, co tu tak podziwiają?
— Podziwiają powozy, które przywożą gości na otwarcie pałacu Saint-Ramon — odpowiedział zapytany.
— Saint-Ramon! — powtórzył starzec — to dziwna rzecz — a potem dodał — co to za pałac Saint-Ramon, mój panie?
— Powiadają, że to ósmy cud świata. Już od lat pięciu nad nim pracują, a dzisiaj ma się odbyć jego poświęcenie.
— Kto jest właścicielem tego pałacu?
— Pewien młody człowiek, właściciel kilku miljonów.
— Jak się nazywa ten miljoner?
— O ile wiem, Saint-Herem.
— Już nie wątpię, już wiem — pomrukiwał starzec. — Dlaczego jednak nazwał ten pałac Saint-Ramon? — dodał.
I znów zdawał się być pogrążony w myślach ponurych, które mu poprzednio zapytany przerwał, mówiąc:
— To jednak dziwna rzecz!
— Co, mój panie? — zapytał mulat roztargniony.
— Markiz i miljoner do tego powinien znać tylko ludzi, jeżdżących własnemi końmi, a tu, prócz kilku powozów, widać same wózki i fiakry.
— W rzeczy samej to bardzo szczególne — odrzekł starzec, a po krótkiem milczeniu dodał — może pan będzie łaskaw powiedzieć mi, która teraz godzina?
— Właśnie zegar wybił pół do jedenastej.
— Dziękuję panu — odpowiedział mulat, zbliżając się do okratowanej bramy. — Pół do jedenastej! Mam dopiero o północy być w Chaillot; mam więc jeszcze czas do zgłębienia tej tajemnicy. Mój Boże! co za spotkanie.
Po krótkiem wahaniu starzec przestąpił próg bramy, a zbliżając się w cieniu stuletnich drzew do pałacu, podziwiał po drodze tysiące kwiatów, ustawionych po obu stronach alei.
Aleja ta prowadziła do obszernego półkola, poza który bogactwem architektury przypominał najpiękniejsze czasy renesansu.
Starzec przeszedł to półkole i dotarł do ogromnych schodów, które wiodły do portalu. Przez drzwi szklane, które zamykały rodzaj przedsionka, spostrzegł rój pudrowanych służących, ubranych w pyszną liberję.
Jeden fiakr po drugim zatrzymywał się przed schodami, któremi wchodzili do pałacu mężczyźni, kobiety i młode panny, których nadzwyczaj skromny strój wcale się nie zgadzał z przepychem czarodziejskiego pałacu.
Wiedziony niepohamowaną ciekawością, poszedł mulat za kilkoma nowo przybyłemi i doszedł w ten sposób do portalu. Tutaj szwajcarowie z halabardami otwarli przybywającym na rozcież drzwi szklane. Ciągle uważany za zaproszonego, starzec postępował dalej i doszedł tak do poczekalni. Tu zastał kamerdynera i burgrabiego, ubrani byli w jasno niebieskie francuskie suknie, biało obszywane spodnie z czarnego jedwabiu i białe jedwabne pończochy. Wszystka służba okazywała, największe uszanowanie dla zaproszonych, których skromne ubranie stanowiło dziwny kontrast z książęcym przepychem.
Z tego salonu doszedł starzec na galerję, w której odbywać się miały koncerty; graniczyła ona z salonem z wysoką kopulą, a ta znów tworzyła średnicę dla trzech innych galeryj. Jedna z nich przeznaczona była na salę balową, druga na salę jadalną, trzecia na salę gier. Cztery te galerje złączone były szerokiemi gankami, których posadzki były wysadzane mozaiką.
Nie będziemy opisywać przepychu, wspaniałości i kosztownego umeblowania tych obszernych ubikacyj, które lśniły od malowideł i złoceń; światłem, kryształami i kwiatami oko zaciemniały. Zatrzymamy się tylko na chwilkę przy przepychu, który teraz bardzo rzadko się przytrafia, a który temu mieszkaniu prawdziwie królewski nadawał charakter. Sala i cztery galerje były stosownie do przeznaczenia ozdobione alegorycznemi obrazami i różnemi rzeźbami, których nie powstydziłby się najwspanialszy pałac. Najznakomitsi artyści pracowali nad temi dziełami, taki Ingres, Delacroix, Scheffer, Paweł Delarode przyczynili, się do upiększenia pałacu, nie licząc mniej znanych w owym czasie artystów, których nazwiska dopiero później się wsławiły. Jednem z najpiękniejszych dzieł sztuki był bufet w sali jadalnej. Tamże były zastawione kosztowne srebrne naczynia, którychby się nawet Benvenuti nie powstydził.
Jeszcze słówko o właściwościach wielkiego okrągłego salonu.
Nad olbrzymim z białego marmuru kominem, który stworzył potężny genjusz Dawida nowoczesnego Michała Anioła, trzymały alegoryczne z metalu lane figury, przedstawiające sztukę i przemysł, wielką owalną, złotemi ramami obłożoną tarczę. Tarcza ta przedstawiała obraz, który wart był pendzla takiego Valasqueza. Obraz ten przedstawiał mężczyznę z bladą twarzą, zapadłemi oczami, wysokiem łysem czołem; brunatna suknia, w rodzaju szlafroka czy też habitu, nadawała tej postaci charakter świętego albo męczennika. Podobieństwo to podnosił jeszcze nimbus świętości, który zdawał się występować z głębi płótna. Naokoło obrazu widniał napis gotyckiemi literami:

SAINT RAMON.

Stary mulat, który postępował za tłumem, doszedł do tego komina.
Na widok tego portretu, stanął ze zdziwieniem, tak wzruszony, że łza zabłysła w jego oku i szepnął zcicha:
— Biedny przyjacielu! Tak, to on, to on! — Potem dodał: — dlaczego dodali do jego nazwiska to „Saint“. Poco ten nimbus koło jego skroni? Jaką uroczystość tu obchodzą? Chociaż jestem biednie ubrany i nieznany panu tego domu, jednakowoż mnie wpuszczono.
W tej chwili stanął przed nim jeden z lokai, podając mu na tacy lody z konfiturami, starzec odmówił. Napróżno się starał poznać, do jakiej klasy należą goście, którzy go otaczali. Mężczyźni wszyscy byli bardzo skromnie, ale czysto ubrani, mieli na sobie surduty, lub bluzy; zachowywali się bardzo przyzwoicie, rozmawiali, z sobą po cichu i zdawali się być zachwyceni, że mogą uczestniczyć w tej uroczystości. A jednak nie byli zdziwieni bogactwami, umieszczonemi w pałacu, przeciwnie, czuli się swobodnie, jak to mówią, jak w domu.
Kobiety i młode panny, pomiędzy któremi niektóre były bardzo piękne, nie były tak swobodne jak mężczyźni. Trwożliwe i pełne skromności podziwiały przepych, czyniąc cichym szeptem pomiędzy sobą uwagi. Wszystkie były skromnie uczesane, w białych sukienkach z tanich materyj, jednak olśniewającej białości.
Coraz ciekawszy zgłębić tę dziwną tajemnicę, przystąpił starzec do grupy, składającej się z kilku mężczyzn i kobiet, którzy cicho rozmawiając, podziwiali obraz świętego Ramona.
Ze wzrastającą ciekawością słuchał stary mulat następującej rozmowy:
— Czy widzisz ten obraz, Juljeto — mówił mężczyzna silnie zbudowany, z przyjemną powierzchownością do swej żony. — Tego człowieka słusznie nazywają świętym. W raju jest wielu świętych, którzy wobec niego niczem nie są, sądząc po dobrych uczynkach, jakie on spełniał.
— Dlaczego Michale?
— Dzięki temu świętemu, miałem ja i moi koledzy, którzy się tu dziś zebrali, od pięciu lat pracę i to bardzo dobrze zapłaconą pracę, obywatel ten chciał cały świat uszczęśliwić. Szczęście to, moja Juljeto, zawdzięczamy temu człowiekowi, którego portret widzisz, panu Saint-Ramon. Jemu zawdzięczam, że przez pięć lat miałem zatrudnienie, a zapłata była tego rodzaju, że mogłem z tobą i z dziećmi wygodnie żyć i jeszcze cokolwiek w kasie oszczędności złożyć.
— Michale, to przecież nie jest ten zacny pan, który godził robotników i ich płacił. Wszak to był pan Saint-Herem, ten tak wesoły, tak dobry, który zawsze nam opowiadał tyle przyjemnych rzeczy.
— Bezwątpienia, moja mała Juljeto, to pan Saint-Herem kazał wykonać wszystkie te prace, lecz czy nie pamiętasz, jak zawsze do nas mówił, kiedy nas odwiedzał przy pracy: „Moje dzieci, bez tych bogactw, którem ja w spadku dostał, nie byłbym wam mógł dać zatrudnienia, i nie mógłbym was odpowiednio zapłacić; zachowajcie zatem waszą wdzięczność dla tego, który mi pozostawił te pieniądze; on najtrudniejszej rzeczy dokonał, zbierając sous do sous, podczas gdy ja, moje dzieci, mam tę przyjemność rozdawać pieniądze pełnemi garściami. Pozbyć się pieniędzy jest moim obowiązkiem. Zachowajcie zatem pamięć o tem chciwcu w sercach swoich, błogosławcie jego skąpstwo. On umożliwił danie wam pracy i dobrze zasłużonej zapłaty.
— W każdym razie, Michale, jeżeli mamy być wdzięczni temu zacnemu chciwcowi, to nie powinniśmy zapomnieć i o panu Saint-Herem. Mamy taką ilość bogatych ludzi, a jednak tak mało pieniędzy wydają, dając nam pracę, jak długo musimy czasami czekać na zapłatę.
— Brawo! podzielam w zupełności twoje zdanie, moja Juljeto, lepiej dwie osoby kochać, niż jednę, a wdzięczność, którą odczuwamy dla dobrego Saint-Ramon, nie zaszkodzi nam kochać i pana Saint-Herem, że tworzą piękną i szlachetną parę ludzi, on i jego wuj.
Stary mulat był mocno zdziwiony tą rozmową. W każdej grupie, do której się przyłączył, słyszał tylko pochwały i błogosławieństwa dla Saint-Ramona, tego zacnego skąpca, tudzież wszędzie wysławiano dobre serce i szczerość pana Saint-Herem.
— Czyż to sen? — pytał się starzec. — Ktoby kiedykolwiek myślał, że ludzie błogosławić będą pamięć skąpca, którego świat zwykle przeklina i wyśmiewa. Spadkobiercą jest rozrzutnik, a jednak ludzie go wysławiają; jeszcze raz powiadam: czy to sen? Dlaczego rzemieślnicy biorą udział w tej uroczystości?
Zdziwienie starca jeszcze bardziej się spotęgowało, gdy pomiędzy tłumem robotników ujrzał panów z orderami i bardzo wykwintnie ubranych, prowadzących pod rękę eleganckie i strojne panie. Ta klasa jednakże niezbyt licznie była reprezentowana.
Florestan de Saint-Herem, piękniejszy i weselszy niż dawniej, zdawał się w tym przepychu być bardzo szczęśliwy; robił z dystynkcją honory domu, przyjmując wszystkich zaproszonych z wyszukaną grzecznością. Jako pan domu stanął u wejścia do salonów i każdemu z zaproszonych powiedział kilka słów grzecznych i serdecznych.
Podczas gdy Florestan wypełniał powinności gospodarza domu, ujrzał wchodzących: hrabinę Zomaloff, księżnę Wileską i księcia Riancourt. Pan Saint-Herem widział hrabinę i księżnę pierwszy raz w życiu, księcia zaś znał już od dłuższego czasu, dlatego też pośpieszył naprzeciw niemu, zobaczywszy go w towarzystwie dwóch pań.
— Mój kochany Saint-Herem — odezwał się książę — pozwól, że cię przedstawię hrabinie Zomaloff i księżnie Wileskiej, Panie te towarzyszą mi, by przypatrzeć się cudom twego pałacu.
— Kochany książę — odrzekł Florestan — jestem szczęśliwy, że mogę przyjąć panie w moim domu i pokazać wszystko to, co Wasza książęca Mość raczyła nazwać cudami tego domu.
— Książę Riancourt słusznie mówi o cudach — wtrąciła hrabina — bo muszę się przyznać, że zaraz przy wstępie byłam tak olśnioną, że dalszych części pałacu ze spokojem podziwiać nie byłam w stanie.
— Jeżeli mam być otwartym, to muszę ci powiedzieć, kochany Saint-Herem, iż hrabina Zomaloff nie bez interesu tu przybyła; wyjawiłem jej zamiary pańskie co do tego pałacu, a że jestem w tem szczęśliwem położeniu, że hrabina Zomaloff za osiem dni będzie księżną Riancourt, więc przyzna pan, że bez jej zdania w tym względzie nie mogłem się zdecydować.
— Pani hrabino — rzekł Florestan do pani Zomaloff — nie chcę, — ażeby książę ponosił wszystkie następstwa swej wielomówności, ogłaszając tak jawnie swoje szczęście. Że jednak małżonek nigdy nie prowadzi swojej żony w towarzystwie, więc może pani hrabina zaszczyci mnie, przyjmując moje ramię.
Tym dowcipem, uniknął Saint-Herem prowadzenia księżnej, którejby podług wymagań etykiety powinien podać ramię, towarzystwo młodej pięknej wdowy więcej mu przypadało do gustu. Hrabina przyjęła towarzystwo Florestana, podczas gdy Riancourt prowadził księżnę.
— Wiele podróżowałam, panie markizie — mówiła hrabina do Florestana — ale nigdzie nie widziałam podobnego przepychu, gdyż nie każdy miljoner jest w stanie stworzyć coś podobnego, jeżeli mu zbywa na dobrym smaku, który kierował budową tego pałacu. Pałac ten jest rzeczywiście świetnem muzeum. Pozwól mi pan popatrzeć na te wspaniałe malowidła na suficie.
— Podziwiając obraz, trzeba też zapoznać się i z jego twórcą — mówił Florestan z uśmiechem — oto mistrz, który malował ten sufit.
I Saint-Herem wskazał hrabinie jednego z najsławniejszych malarzy szkoły ówczesnej.
— Serdecznie panu dziękuję, że mogę poznać — takiego sławnego mistrza — odpowiedziała młoda kobieta, idąc z Florestanem ku wskazanemu malarzowi.
— Mój przyjacielu — rzekł Saint-Herem do malarza — pani hrabina Zomaloff życzy sobie wyrazić swój podziw dla pańskiego dzieła.
— To nie podziw — mówiła hrabina uprzejmie do malarza — lecz wdzięczność. Przyjemność, którą sprawia nam widok arcydzieła, pociąga za sobą dług dla jego twórcy.
— Jakkolwiek pochlebna jest dla mnie taka pochwała — odrzekł mistrz ze skromnością — to jednak mogę ją przyjąć tylko w połowie. Ale pozwoli pani, że o sobie nie będę mówić, w ten sposób łatwiej mi przyjdzie wypowiedzieć to, co myślę. Mówmy naprzykład o malowidłach w galerji koncertowej, które pani dopiero co podziwiała. Zawdzięczamy je naszemu Rafaelowi. Czyż muszę wymienić pana Ingres? Ten monument sztuki, który w przyszłości pielgrzymi tak będą podziwiać, jak dziś najpiękniejsze freski w Rzymie, Pizie, lub Florencji, słowem to arcydzieło nie powstałoby, gdyby nie mój przyjaciel Saint-Herem. On to dał Rafaelowi Francji sposobność do utworzenia nieśmiertelnego pomnika sztuki. Nie jest on, otwarcie powiedziawszy, naszym Medici?
— Prawda, mój panie — odpowiedziała hrabina — a historja jest sprawiedliwą, jeżeli...
— Proszę mi wybaczyć, że przerywam pani hrabinie — odezwał się Saint-Herem z uśmiechem — jestem nie mniej skromny, jak mój sławny przyjaciel. Z obawy, aby mnie niesłusznie nie podziwiano, muszę wykazać prawdziwego Medici. Oto jest!
Przy tych słowach, wskazał Saint-Herem hrabinie Zumaloff portret Saint-Ramona.
— Jaki ostry, myślący wyraz twarzy — zawołała hrabina, patrząc z ciekawością na portret. Przeczytawszy napis „Saint-Ramon“ zapytała — Saint-Ramon? Co to za święty?
— Święty z mojego natchnienia, pani hrabino — odrzekł Florestan wesoło. — To mój wuj. Chociaż nie jestem papieżem, pozwoliłem sobie jednak tego zadziwiającego męża cokolwiek kanonizować, aby mu długie lata męczeństwa, cuda, których po śmierci dokonał wynagrodzić.
— Długie męczeństwo za życia? Cuda, których po swojej śmierci dokonał? — powtórzyła hrabina, patrząc, na Florestana, jakby słowom jego nie wierzyła. — To musi być żart.
— Broń Boże, pani hrabino. Mój wuj Ramon znosił dobrowolnie przez całe życie największy niedostatek, gdyż był wielkim a przytem zacnym skąpcem. To jest jego męczeństwo. Odziedziczyłem po nim niezmierne bogactwa; te zaś stworzyły te arcydzieła, które pani właśnie podziwiała. To są jego cuda. Z wdzięczności pamięć jego uświęciłem. To jego kanonizacja. Jest to, jak pani hrabina widzi, legenda z życia świętych.
Oryginalnem opowiadaniem Saint-Herema przejęta, hrabina zachowała przez chwilę milczenie, podczas którego stojący na uboczu książę Riancourt zbliżył się do Florestana, mówiąc:
— Kochany Florestanie, chciałbym zadać ci jedno pytanie. Kto są ci ludzie, których tu widzę. Spotkałem się z kilku sławnymi malarzami i architektami, którzy bezwątpienia prowadzili swoje żony, ale kto są ci drudzy. Księżna i ja daremnie staramy się to odgadnąć. Wszyscy zachowują się spokojnie, nawet z pewną wstrzemięźliwością. Młode panny mają bardzo skromne wejrzenie, są nawet pomiędzy niemi rzeczywiście ładne twarze; ale jeszcze raz pytam, co to za towarzystwo?
Hrabina przerwała milczenie i zwróciła się do Florestana.
— Skoro już książę Riancourt postawił panu to niestosowne pytanie może, przyznam się panu, że i ja podzielam jego ciekawość.
— Bezwątpienia, pani hrabina zapewne spostrzegła — odpowiedział Saint-Herem z uśmiechem — że prawie wszystkie osoby, które dziś z prawdziwą przyjemnością u siebie zgromadziłem, do arystokracji nie należą.
— To prawda.
— A jednak czuła się pani hrabina uszczęśliwiona, że poznała tego wielkiego artystę, którego pracę przed chwilą pani z zachwytem podziwiała. Czy nie prawda?
— W rzeczy samej, mój panie, poznanie tego artysty sprawiło mi wielką przyjemność.
— Pani to także pochwali, jak się tego spodziewam, że jego, jakoteż i kolegów jego na tę uroczystość poświęcenia ich wspólnego dzieła zaprosiłem?.
— O ile mi się zdaje, było to nawet powinnością pańską.
— Otóż, pani hrabino, tę powinność, kierowaną wdzięcznością, chciałem do wszystkich zastosować, którzy do wzniesienia tego gmachu w jakikolwiek sposób się przyczynili, od najsławniejszych artystów do najbiedniejszych rzemieślników. Wszyscy się tu ze swemi rodzinami zebrali i używali tego przepychu, na którym pracowali. Czyż jest to sprawiedliwem, że ten zdatny, choć nieznany robotnik, który cyzelował złoty puhar, chociaż raz w życiu z niego pije?
— Co? — zawołał książę z osłupieniem — więc jesteśmy w towarzystwie stolarzy, pozłotników, ślusarzy, tapicerów, cieśli, poljerów i murarzy? Ależ niesłychane, okropne, nie do uwierzenia!
— Kochany książę, czy znane panu są zwyczaje pszczół? — zapytał Florestan.
— Bardzo mało!
— Zwyczaje te są nadzwyczaj dzikie, nawet, że się tak wyrażę, bezwstydne, wszak mają te owady tę śmiałość, że same zamieszkują komórki, które sobie zbudowały; jeszcze więcej, roszczą sobie nawet pretensję do miodu, który z takim mozołem na zimę zbierały.
— Dobrze, mój kochany, cóż z tego wnioskujesz?
— Wnioskuję, że powinniśmy rzemieślnikom, tym naszym pszczołom, sprawić tę przyjemność, aby chociaż jeden dzień przebyli w tych pozłacanych komórkach, które dla nas zbudowali, dla nas leniwych trutni, które wypijają miód, nazbierany mozolnie przez pszczoły robocze.
Hrabina Zomaloff na chwilę opuściła ramię Florestana. Uchwyciła je potem a przyśpieszając kroku, aby pozostawić za sobą ciotkę i księcia Riancourt, mówiła do Saint-Herema.
— Panie markizie, idea twoja jest świetna. Teraz już się nie dziwię zadowoleniu, jakie widzę w rysach wszystkich przez ciebie zaproszonych. Im więcej o tem myślę, tem sprawiedliwszy i szlachetniejszy mi się ten pomysł wydaje. Pałac ten jest dziełem pracowitych rzemieślników, a pracy sprawić taką ucztę, oznacza ją szanować i podnieść.
— W rzeczy samej, pani hrabino.
— Później... panie markizie...
— Proszę wypowiedzieć, pani hrabino.
— Trudno mi pojąć, jak...
— Pani się waha? proszę, chciej pani wypowiedzieć swoje myśli.
— Panie markizie — rzekła hrabina zakłopotana po krótkim namyśle — książę de Riancourt powiedział panu o naszym wkrótce nastąpić mającym ślubie, przed dwoma dniami skarżyłam się przed nim, że nie mogę znaleźć odpowiedniego pałacu, oświadczył mi, że go upewniono, iż pan zgodziłby się, ten od wczoraj ukończony dom sprzedać.
— W samej rzeczy, pani hrabino, pisał mi książę Riancourt, że życzy sobie obejrzeć ten pałac, prosiłem go, aby zaczekał do dziś, aby miał przy sposobności dzisiejszej uroczystości możność dokładnego obejrzenia wszystkich sal w całym blasku, nie spodziewałam się jednak, że pani hrabina także mnie zaszczyci.
— Panie markizie — rzekła hrabina z wahaniem — trudziłam pana już kilkoma pytaniami, czy nie nadużyję jego cierpliwości, stawiając jeszcze jedno?
— Z przyjemnością będę pani odpowiadał na wszystkie pytania.
— Więc dobrze — mówiła hrabina — jak pan może mieć tę odwagę, albo pan może być tak niewdzięcznym i pozbywać się domu, z którym wiąże pana takie piękne i szlachetne wspomnienie?
— Mój Boże! pani hrabino — odrzekł Saint-Herem wesoło, jakby opowiadał rzecz małej wagi — ja sprzedaję ten pałac, bo jestem zrujnowany, zupełnie zrujnowany! Dzisiejszy dzień jest ostatnim dniem mego szczęścia i przyznam się, że obecność pani uczyniła dzień ten najszczęśliwszym i najświetniejszym w całem mojem życiu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.