Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XVI.

Pani Bastien nie mogła już wątpić o zamiarze Fryderyka.
Widziała go mierzącego do Rudolfa de Pont-Brillant i słyszała mówiącego:
— Otóż i pan margrabia...
Zasadzka ta wydawała się nieszczęsnej kobiecie tak podłą, tak okropną, że mimo oczywistości faktów, chciała jeszcze powątpiewać o tem przerażającem odkryciu.
Fryderyk po pierwszem zdziwieniu jakie w nim spowodowały widok matki i uścisk jej, porwał się nagle z miejsca; i z rękoma złożonemi na piersi, wzrokiem ponurym i osłupiałym, twarzą pokrytą śmiertelną bladością, którą błękitnawe światło księżyca jeszcze podwyższało, stał martwy i nieruchomy, jak widmo jakie.
— Fryderyku — rzekła do niego pani Bastien, której usta drżały tak mocno, że każdy niemal wyraz tylko z osobna i po długiej wymawiała pauzie — coś... ty tu... robił.. moje dziecię?
Młodzieniec milczał.
— Nie odpowiadasz mi?... mój Boże! twój wzrok jest błędny, osłupiały. Widzisz, moje biedne dziecię, ostatniej nocy... słyszałam cię... byłeś tak wzruszony... od kilku dni cierpisz tak wiele... że nagle opanowała cię jakaś gorączka, pewien rodzaj obłąkania, i dowodem tego jest to, że sam nie wiesz, jakim sposobem znalazłeś się tutaj. Jesteś jakgdybyś się ze snu dopiero obudził, nieprawdaż, Fryderyku?
Pani Bastien zamykając z własnej woli oczy, ażeby uniknąć tej strasznej rzeczywistości, usiłowała przekonać samą siebie, że Fryderyk pozbawiony był rozumu.
— Tak, jestem tego pewna — dodała — że ty nic nie wiesz, co się działo od chwili twego wyjścia z domu, wszakże prawda? Nic mi nie odpowiadasz, o! ja to rozumem. Twoja biedna głowa jest jeszcze w obłędzie. Przyjdźże do siebie, moje biedne dziecię... uspokój się, mój Boże! Więc ty mnie nie poznajesz?... To ja jestem... twoja matka...
— Poznaję cię, moja matko...
— Ah! nareszcie!
— Jestem przy najzdrowszych zmysłach...
— Ah!... tak, teraz... Dzięki Bogu! ale nie tak było przed chwilą...
— Zawsze byłem przy zupełnym rozumie.
— Nie... moje biedne dziecię, nie!
— Wiem, gdzie jestem...
— Tak, teraz poznajesz i wiesz... ale nie wiedziałeś pierwej.
— Powiedziałem ci, moja matko, że wiem po co tu przybyłem... tu o dziesięć kroków od słupa Cztery-Ręce.. stanąć na czatach... z fuzją nabitą kulami.
— Ah!... dobrze! dobrze!... w takim razie — rzekła nieszczęsna matka, udając spokój — Jan-Franciszek, dzierżawca folwarku Coudraie nie omylił się wcale, powiedział mi bowiem...
— Powiedział... co powiedział?
— Żeś tu przyszedł na czaty... gdyż wieczorem widział cię wchodzącego z fuzją do tej poręby, a nawet powiedział on sobie: Patrzaj! wszakże to pan Fryderyk, zapewne on idzie polować ukradkiem w lesie Pont-Brillant. Dowiedziawszy się o tem... wyobraź sobie mój niepokój... przybiegłam tu natychmiast... z Janem Franciszkiem...
wszakże ty to pojmujesz... gdyż... doprawdy, jakaż to szalona nierozwaga z twej strony... moje kochane dziecię... czyliż to nie wiesz, że leśnicy pana margrabiego...
Te wyrazy: pana margrabiego, wyrwały nareszcie Fryderyka z jego przerażającej martwoty, ścisnął pięści z wściekłością i patrząc w oczy matki z wyrazem szalonej dzikości zawołał:
— Czatowałem tutaj... na pana margrabiego... rozumiesz mnie... moja matko?
— Nie, Fryderyku — odpowiedziała nieszczęsna kobieta, okropnym przejęta dreszczem — nie, nie rozumiem..., a zresztą czy ja rozumiałam kiedy... waszą mowę łowiecką?
— Ah! — mówił Fryderyk z przerażającym uśmiechem — wytłómaczę się więc tak, ażeby mnie zrozumiano. Otóż! wiedząc że pan margrabia miał tędy... wieczorem, po zachodzie słońca przejeżdżać... nabiłem mą fuzję kulami, i przyszedłem zaczaić się za tem drzewem, ażeby zabić pana margrabiego, gdy będzie przejeżdżał. Czy teraz rozumiesz, moja matko?
Po tych okropnych słowach, pani Bastien przez chwilę była bez przytomności, później atoli okazała bohaterską stałość.
Oparłszy jednę rękę na ramieniu syna, drugą przyłożyła do jego czoła, mówiąc głosem spokojnym... bardzo spokojnym...
— Jak ta biedna głowa jego jest rozpalona... on jeszcze jest w gorączkowem obłąkaniu... Mój Boże! mój Boże! jakże go nakłonić, ażeby poszedł ze mną?
Fryderyk najprzód zdumiony taką mową i pozornym spokojem swej matki, zwłaszcza po tak okropnem wyznaniu, jakie jej w rozpaczliwej nienawiści swojej dopiero co uczynił, zawołał:
— Powtarzam ci, matko, że jestem przy zdrowym rozumie... pragnę pomścić się za ciebie i za mnie samego; a widzisz, że nienawiść moja jest..
— Tak, moje dziecię, wierzę ci — rzekła pani Bastien, przerywając synowi.
Zbyt przerażona, ażeby mogła uważać na ostatnie wyrazy Fryderyka, pocałowała go w czoło, i dodała głosem, jakiego się zwykle używa w rozmowie z szalonymi, którym nie chcemy się sprzeciwiać.
— Tak, niezawodnie, ty jesteś przy zdrowym rozumie... dlatego też powrócisz ze mną, późno już, a my tak dawno jesteśmy w tym lesie.
— Miejsce doskonałe — rzekł Fryderyk głosem ponurym — powrócę ja tu jeszcze.
— Nieinaczej... powrócimy moje dziecię... ale rozumiesz pewnie... że najprzód powinniśmy pójść do domu... nieprawdaż?
— Moja matko... nie doprowadzaj mnie do ostateczności!...
— Milcz, o! milcz — zawołała nagle Marja przerażona, kładąc rękę na ustach swego syna i przysłuchując się uważnie.
— Czy słyszysz? — dodała — ktoś idzie porębą. O! mój Boże! ktoś idzie!
Fryderyk podniósł swą fuzję.
— Ah! wiem już — rzekła młoda kobieta, której obawa uspokoiła się po chwili zastanowienia — wiem, to idzie Jan-Franciszek, który miał cię szukać z jednej, a ja z drugiej strony.
Poczem zawołała cichym głosem:
— Czy to wy, Janie?
— Ja, pani Bastien, ja — odpowiedział rolnik, którego jeszcze nie było widać, ale którego słyszano już uchylającego gałęzie — nie znalazłem pana Fryderyka.
— Mój syn jest już tutaj.
— Ah! tem lepiej, dobra pani — rzekł Jan-Franciszek — gdyż właśnie słyszałem jakieś głosy, odzywające się tam na dole... niezawodnie są to strażnicy leśni pana margrabiego.
To powiedziawszy, dzierżawca zbliżył się już zupełnie do pani Bastien i jej syna.
Fryderyk, pomimo gwałtownej swej nienawiści, nie śmiał powtarzać w obecności obcego człowieka gróźb, z któremi odzywał się poprzednio przed swą matką; wziął więc fuzję pod pachę, i zawsze ponury, milczący, zabierał się pójść za Marją.
— Co tam, panie Fryderyku — powiedział Jan Franciszek — nie trzeba djabła wołać po imieniu, strażnicy pana margrabiego i tak zbliżają się ku nam; jesteś pan w lesie, z fuzją w ręku, przytem księżyc świeci wspaniale, jakby umyślnie dla myśliwych, to też i nie trzeba więcej, ażeby pana pociągnąć do protokółu.
Następnie zwróciwszy się do pani Bastien:
— Ja pójdę przed panią, znam tutaj jednę ścieżkę, która nas prosto i prędko wyprowadzi z tej poręby, a nawet w przeciwnym kierunku od miejsca, gdzie słychać leśnych.
Już siły zaczęły opuszczać Marję; oparła się zatem na ramieniu syna, który ciągle jeszcze zamyślony, nie wymówił ani jednego słowa.
Przybywszy na folwark, młoda matka, blada, osłabiona, drżała na całem ciele; Jan chciał koniecznie zaprząc swego konia do wózka, dla odwiezienia Marji i jej syna; przyjęła ona jego usługę, gdyż, znękana tylu wzruszeniami, nie byłaby w stanie przebyć piechotą przestrzeni dzielącej folwark od jej domu, gdzie przyjechała wraz z synem około dziewiątej godziny wieczorem.
Zaledwie stanęli w domu, Fryderyk zachwiał się, stracił przytomność i popadł w gwałtowne spazmy.
Wróciwszy do przytomności, gdy ujrzał swą matkę pochyloną nad łóżkiem, wyciągnął do niej ręce i z bolesnem rozdzierającem serce łkaniem długo przyciskał ją do swoich piersi. Nareszcie po tem nowem wzruszeniu, powiedział że już jest spokojniejszy, że potrzebuje tylko samotności i ciemności, a odwróciwszy się do ściany nie odezwał się już wcale...
Marja, z rzadką przytomnością umysłu, po powrocie swoim i w czasie zemdlenia Fryderyka kazała zewnątrz zabić gwoździami okiennice jego pokoju; że zaś nie można było dostać się do niego inaczej, jak tylko przez jej własny pokój, przeto postanowiła czuwać całą noc, pozostawiwszy drzwi środkowe nawpół otwarte; tym sposobem nie potrzebowała się już lękać, aż do następnego rana, żadnego gwałtownego kroku, ze strony swego nieszczęśliwego syna.
Nie była ona z liczby tych kobiet, które boleść paraliżuje i krępuje niemocą lub brakiem postanowienia. Jakkolwiek okropnem było odkrycie, jakie uczyniła, atoli pozostawszy sama jedna, rozważyła je wszechstronnie, pragnąc jeszcze wmówić w siebie, że syn jej nie był chyba przy zdrowych zmysłach, zamierzając popełnić tak haniebną zbrodnię.
— Nie mogę dłużej wątpić — rzekła w duchu — Fryderyk czuje nieubłaganą nienawiść do młodego margrabiego de Pont-Brillant... Uczucie tej nienawiści, zapewne oddawna już ukrywanej, jest powodem zmiany, jaka w nim od kilku miesięcy zaszła. Nienawiść ta doszła nareszcie do takiego stopnia egzaltacji, że mój syn, usiłując już raz zabić pana de Pont-Brillant, nie wyrzekł się może jeszcze tej okropnej myśli. To są fakta wyraźne.
Teraz jakie tajemne okoliczności mogły zrodzić i rozwinąć w mym synu wściekłą nienawiść ku młodzieńcowi równego z nim wieku?
Jakim sposobem syn mój, wychowany przeze mnie, która uważałam się za najszczęśliwszą, najdumniejszą z matek, powziął taką myśl, taką zbrodnię?
Wszystko to jest rzeczą podrzędną; starać się będę później rozwiązać te kwestje, które mieszają mój rozum i każą mi wątpić o sobie samej...
Co jest najważniejszem i najwięcej naglącem, to ostudzić w mym synie tę okropną żądzę zemsty i przeszkodzić mu materjalnie w wykonaniu zamierzonej zbrodni. Oto jest rzecz konieczna.
I zbliżywszy się na palcach ku drzwiom pokoju Fryderyka, który w tej chwili wydał głębokie i bolesne westchnienie, poczem znowu pogrążył się w ponurem milczeniu, Marja uspokojona nieco, usiadła przy stole, i napisała do swego męża następujący list:

Do Pana Bastien.

„Przed kilku dniami pisałam już do ciebie, mój przyjacielu, o złym stanie zdrowia Fryderyka i o odjeździe nauczyciela, do którego przyjęcie upoważniłeś mnie.
„Stan mego syna pogarsza się widocznie; budzi on we mnie największy niepokój i konieczną jest rzeczą przedsięwziąć coś stanowczego...
„Przedwczoraj radziłam się jeszcze naszego przyjaciela, doktora Dufour. Sądzi on, że to wiek i dorastanie Fryderyka są powodem jego stanu nerwowego, niespokojnego i chorobliwego; zalecał mi więc, ażeby mu dawać jak najwięcej roztargnienia, albo coby nierównie było pożyteczniejszem, ażeby go wyprawić w jaką podróż.
„Właśnie tego ostatniego środka samotności, w jakiej tu żyjemy, byłoby niepodobieństwem inaczej rozerwać Fryderyka.
„Nie zdaje mi się, ażeby zatrudnienia twoje pozwoliły ci towarzyszyć nam do Hyeres, gdzie myślę z synem moim pojechać; w każdym jednak razie, ja sama z nim pojadę, Małgorzata będzie nam towarzyszyć. Podróż nasza potrwa pięć lub sześć miesięcy, może mniej; zależeć to będzie od stanu zdrowia Fryderyka.
„Dla tysiąca przyczyn, zbyt ważnych, ażebym ci je tutaj miała wyliczać, oznaczyłam dzień naszego wyjazdu na przyszły poniedziałek; wyjechałabym nawet zaraz jutro, gdybym miała potrzebne pieniądze; ale, jak zwykle, wydałam już na potrzeby domowe całą kwotę, którą mi twój korespondent w końcu przeszłego miesiąca na ten cel wyliczył; a wiesz, że prócz stu pięćdziesięciu franków, które mi dajesz miesięcznie na utrzymanie Fryderyka i moje, nie mam innych pieniędzy.
„List ten wysyłam dzisiaj wieczorem przez umyślnego posłańca do Blois, tym sposobem zyskam sześć godzin czasu, odbierzesz go więc pojutrze rano; zaklinam cię tylko, ażebyś mi bez najmniejszej zwłoki odpowiedział, i nadesłał stosowne rozporządzenie do twego bankiera w Blois; nie wiem wcale, jaką sumę mam oznaczyć; znasz wszakże skromność moich zwyczajów i potrzeb; wyrachuj co potrzeba, ażeby się udać dyliżansem z Fryderykiem i Małgorzatą do Hyeres; dodaj do tego drobne nieprzewidziane wydatki każdej podróży, oraz utrzymanie nasze w Hyeres podczas pierwszych dni naszego tamże pobytu; urządzę się jak będzie można najoszczędniej, a później napiszę ci, ile nam będzie potrzeba na wydatki miesięczne.
„Zwykle mnóstwo zatrudnień twoich nie dozwala ci zapewne, odpowiadać na moje listy, albo przynajmniej odpowiedzi twoje tak nadzwyczajnie opóźnia; nie przypuszczam, ażeby i tym razem tak być miało... pojmujesz bowiem całą ważność obecnej chwili.
„Nie chcę cię bynajmniej zatrważać, ale powinnam ci oznajmić, że stan Fryderyka przedstawia symptomaty tak poważne, że podróż ta może być i będzie zapewne... ocaleniem mego syna.
„Zdaje mi się, że przez siedemnaście blisko lat dałam ci dosyć dowodów stałości mego charakteru i rozsądnego przywiązania do Fryderyka, ażebym nie miała być najprzód przekonaną, że potwierdzisz tę podróż, jakkolwiek nagłą i niespodziewaną wydawać ci się ona będzie, i dopomożesz przeto wszystkiemi twemi siłami do doprowadzenia do skutku przedsięwzięcia, które nam gwałtowna, nieodzowna potrzeba nakazuje.
„Zostawię starego Andrzeja do pilnowania domu i pełnienia służby, jeżeli tu przyjedziesz; jest to człowiek bardzo pewny, któremu wszystko mogę powierzyć na czas mojej nieobecności. Pod tym więc względem zamierzona podróż nie przedstawia żadnej trudności.
„Bądź zdrów, jestem bardzo niespokojna i bardzo smutna.
„Kończę tak spiesznie mój list, ażeby go jeszcze dzisiaj wieczorem wyprawić.
„W poniedziałek rano, po otrzymaniu twej odpowiedzi, napiszę do ciebie i sama zawiozę list do Blois; stanę tam około godziny drugiej, ażebym mogła od twego korespondenta odebrać potrzebne pieniądze na podróż; tego samego wieczoru wsiądę do dyliżansu paryskiego, w którym zostaniemy dwadzieścia cztery godziny, potem z Lugdunu udamy się dalej ku Południowi.
„Żegnam cię powtórnie.

Marja Bastien“.

Napisawszy taki list, pani Bastien kazała natychmiast zaprząc konia i zawieść go do Blois.
Wracając stamtąd posłaniec miał wstąpić do Pont-Brillant i tam doręczyć bilet, który Marja napisała do doktora Dufour, z prośbą ażeby nazajutrz przybył odwiedzić Fryderyka i przedsięwziąć jaki środek przeciw słabości, która się w nim tak nagle objawiła.
Pozostawszy sama, i upewniwszy się pierwej kilkakrotnie o stanie syna, który spokojny i niby śpiący zdawał się przecież być bardzo wzruszonym, pani Bastien zastanowiła się jeszcze nad swoim zamiarem odbycia tej nagłej podróży, i znalazła go nader usprawiedliwionym.
Pytała się tylko z obawą, jakim sposobem przeszkodzi Fryderykowi, ażeby jej aż do wyjazdu ani na jedną chwilę nie opuścił?
Nareszcie północ wybiła.
Młoda matka pogrążona była w bolesnem zadumaniu, kiedy wśród głębokiego milczenia nocy, zdawało jej się, że słyszy zdaleka najprzód tętent kania, galopującego drogą prowadzącą około folwarku, a następnie zatrzymującego się przed bramą.
Wkrótce nie miała już żadnej wątpliwości, gdy usłyszała gwałtowne dzwonienie przed drzwiami.
Godzina była tak niezwykła, że, przypuszczając, iż leśnicy margrabiego, dowiedziawszy się o zasadzce Fryderyka, przybyli go obecnie aresztować, pani Bastien uczuła okropną trwogę; trwogę przesadzoną, szaloną, ale niestety, dającą się zupełnie usprawiedliwić stanem umysłu, w jakim się ta biedna kobieta znajdowała; dlatego też, skoro usłyszała dźwięk dzwonka, pobiegła zamknąć pokój swego syna, następnie schowała klucz od niego, i znowu z żywym niepokojem nadstawiała ucha, ktoby to mógł przyjechać.
Po chwili zapukano do drzwi pokoju pani Bastien.
— Kto tam? — zapytała.
— To ja, pani, Małgorzata.
— Czego chcesz?
— Proszę pani, to pan doktór Dufour przyjechał do nas.
Marja odetchnęła, wstydząc się już swej lękliwości.
Małgorzata mówiła dalej:
— Pan doktór pragnie rozmówić się z panią w sprawie bardzo pilnej, bardzo ważnej!
— Proś pana doktora, ażeby zaczekał na mnie w bibljotece. Zapal tam ogień zaraz i przynieś światła.
— Dobrze, pani.
Lecz namyśliwszy się, że tym sposobem oddaliłaby się od swego syna, pani Bastien przywołała służącą napowrót i powiedziała do niej:
— Przyjmę pana Dufour tutaj, w moim pokoju, poproś go, ażeby przyszedł.
— Natychmiast, pani.
— Doktór na folwarku... o takiej godzinie? — rzekła pani Bastien do siebie z największem zdziwieniem — czego on chce? niepodobna, ażeby już miał odebrać mój list.
W tejże samej prawie chwili doktór wszedł do pani Bastien, poprzedzany przez Małgorzatę, która zaraz usunęła się.
Pierwsze słowa pana Dufour na widok Marji, były:
— Ah! mój Boże! cóż pani jest?
— Mnie?... doktorze... nic...
— Nic! — zawołał doktór, wpatrując się w Marię z bolesnem zdziwieniem, gdyż od dnia wczorajszego, skutkiem gwałtownych wzruszeń doznanych ostatniego wieczoru, rysy młodej niewiasty uległy wielkiej uderzającej zmianie. — Nic? — powtórzył doktór — nic pani nie jest?...
Pani Bastien, pojmując z dźwięku głosu i z wyrazu twarzy myśl pana Dufour, odpowiedziała z rozdzierającą serce prostotą:
— Ah!... tak jest... wiem...
I przyłożywszy palec do ust, dodała półgłosem, wskazując oczyma na drzwi pokoju Fryderyka:
— Mówmy jak tylko można najciszej, kochany doktorze, mój syn tam jest, on śpi, dzisiaj wieczorem zachorował okropnie, właśnie niedawno pisałam do pana, z prośbą, ażeby nas pan jutro odwiedził, niebo mi pana zesłało.
Uspokojony nieco doktór powiedział do niej stłumionym głosem:
— Ponieważ tedy przybywam w samą porę, nie będę więc potrzebował usprawiedliwiać się z moich odwiedzin o tak później godzinie.
— To jest rzeczą najmniejszą, ale o cóż idzie?
— Pragnę rozmówić się z panią, w sprawie nader ważnej, niecierpiącej najmniejszej zwłoki. Właśnie dlatego to przybyłem wśród nocy, nie lękając się nawet zatrwożyć pani tak niespodziewaną wizytą.
— Mój Boże, cóż się stało?
— Syn pani śpi, wszakże tak?
— Zdaje mi się.
— Ale gdyby nie spał, czy mógłby nas usłyszeć?
— Nie, jeżeli się zbliżymy do komina i jeżeli będziemy cicho rozmawiać.
— Przysuńmy się więc do komina i mówmy pocichu — rzekł pan Dufour — bo to o niego idzie.
— O Fryderyka?
— O Fryderyka — odpowiedział doktór, siadając przy kominie, obok pani Bastien.
I rzeczywiście, skutkiem zbytniej odległości i grubości drzwi pokoju sypialnego, Fryderyk nie mógł usłyszeć ani jednego słowa z następującej rozmowy...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.