Sieroce dole/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Rowinie wyglądano powrotu Mieczysława co dzień, co godzina, niecierpliwiąc się tą zwłoką. Parę razy wszyscy wieczorem wychodzili na spotkanie, czekano z kolacyą. Serafina na każdy turkot zrywała się niespokojna i rumieniła w sposób kompromitujący. Wreszcie jednego razu ubierając się, Lusia postrzegła powóz, poznała go i na most wybiegła, witać pierwsza brata.
Woźnica stanął. Zbliżyła się i cofnęła przerażona... Mieczysław na poduszkach leżał nieprzytomny, prawie z gorączką, z oczyma osłupiałemi.
— Co się stało? — krzyknęła, ręce łamiąc.
— Wyjechał pan chory z miasta, ale chciał koniecznie pośpieszyć, jechaliśmy całą noc... ciągle mówił że będzie mu lepiej, ale było gorzej a gorzej... i nareszcie, choć takiego słabego, musieliśmy dowieść.
Przerażona Lusia wskoczyła do powozu. Mieczysław poznał ją, uśmiechnął się, podał rękę i odezwał słabym głosem.
— Proszę cię... gdzieś położyć mnie kaźcie, to minie, to nic... to tak...
Pani Serafina zobaczyła także i poznała powóz i konie, chciała wyjść, wstrzymała się, czekała, dopiero postrzegłszy że Mieczysława wynoszą na rękach służący, a Lusia bieży przy nim zapłakana, z krzykiem wyrwała się także naprzeciw.
Kilka słów dostateczne były, by jej o chorobie oznajmić; odetchnęła, lękała się bowiem wypadku, kalectwa i czegoś gorszego jeszcze. W jednej chwili na skinienie siadł stajenny po doktora lecąc, a Mieczysława zamiast do baszty, kazano zanieść do pokoju siostry.
Serafina zbliżyła się do chorego, który się do niej uśmiechnął. Miał dosyć jeszcze siły i przytomności, by się odezwać zmienionym głosem:
— A pani! daruj mi nieroztropność moję, powinienem był zostać w mieście. Tyle kłopotu ze mną...
Biedne kobiety łzy miały w oczach, gospodyni drżała i ściskała Lusię... traciła prawie przytomność. Chorego złożono w pokoju, nakazano ciszę, czekano lekarza. Mieczysław usnął trochę.
Jeśli kiedy to w tej chwili mogła się zdradzić Serafina ze swem uczuciem dla Micia i wcale z niem kryć się nie myślała. Płacz jej, niepokój, wreszcie ciągła przytomność u łoża razem z siostrą, której się nie dozwoliła odprawić, dały do myślenia nawet stryjowi. Szepnął jej, aby trochę się jakoś starała powstrzymać od tych oznak czułości.
— O mój Boże! — odpowiedziała — ja nie mogę! na to trzeba mieć rozum, a jam go straciła.
I ciszej dodała: — Jeśli on umrze... ja umrę...
Doktór, stary niedołęga i człek bojaźliwy nadzwyczajnie, przybył nareszcie koło południa. Niebardzo długo egzaminując chorego, zdecydował, że to jest tyfoidalna gorączka najniebezpieczniejszego rodzaju, zaraźliwa, sam się zaraz wyniósł od chorego i polecił pani, siostrze, wszystkim jak największą ostrożność. Bez ogródki powiedział zaraz, iż stan bardzo niebezpieczny, i że on za nic ręczyć nie może.
Lusia usłyszawszy to, rażona wyrokiem takim, rzuciła się do Serafiny.
— Moja droga — zawołała — po Variusa, po Variusa, ja napiszę, on przybyć musi... konie rozstawcie. On jeden ocalić go może.
Miała jeszcze dosyć przytomności, by w kilku słowach zakląć doktora o niezwłoczne przybycie... Wszystkie konie w domu, wszyscy ludzie byli w gotowości. Hrabia chciał koniecznie odciągnąć Serafinę od pokoju chorego[1] milcząca, nie odpowiedziawszy słowa, weszła i siadła u łoża. Zaklinała ją Lusia, padając jej do nóg.
— Nie mogę — rzekła — nie pójdę... nie odstąpię na krok.
Wyrazy te wyrzeczone były z taką stanowczością woli, że się im nikt sprzeciwiać nie mógł, czuł każdy, iż by to było próżnem. Stary doktór z chustką octem skropioną, z trzeciego pokoju dawał rady wzdychać. Ale do czynienia nie było nic, natura sama musiała uleczyć lub zabić.
Pomimo gorączki, Mieczysław był chwilami przytomny, a ile razy otworzył oczy, widział przed sobą Serafinę i Lusię... Wyprzedzała ona siostrę w posłudze choremu, łzy biegły jej po twarzy, ręce drżały... nie mówiła słowa... siedziała w fotelu, patrzała na niego i pół martwa, skinienia czekała.
Tak przeszedł dzień tak noc, a doktora Variusa nie było. Rachowano godziny i spodziewano się go pocztą nad ranem, jeśliby, za co zaręczała Lusia, nie odmówił przybycia. Był on jednym z tych, któremu podróże podobne tysiącami nieraz opłacano.
Lecz do ubogiego ucznia, chciałżeby się potrudzić? Na tej samej kartce, na której Lusia napisała kilka wyrazów, bez wiadomości jej dodała Serafina, że ofiaruje, co profesor podróż swą oceni, byle był łaskaw pośpieszyć. Wiedziała ona, że nie był obojętnym na tego rodzaju obietnice i nie raz się nawet zręcznie umiał targować, gdy się czuł bardzo potrzebnym.
Około dziesiątej dzwonek pocztowy zwiastował tego zbawcy przybycie; obie kobiety wybiegły ku niemu. Lusia, zapomniawszy o wstręcie, jaki dlań czuła, ścisnęła jego rękę suchą i zimną. Powitał ją tak czule, iż prawie o gospodyni zapomniał, i szedł już do chorego, gdy inwalid-kolega, z chustką octem skropioną, w progu go pochwycił, po łacinie mu opowiadając, co znalazł w pacyencie. Całego tego sprawozdania zaledwie wysłuchawszy z roztargnieniem, gdy oczyma wpatrzony był w Lusię, dr. Varius wszedł milczący do łoża chorego. Kobiety szły za nim.
Nie było bieglejszego dyagnostyka nad dra Variusa. Ogromna praktyka długoletnia, bystry rozum, dar wreszcie szczególny, którego się nie nabywa, dawały mu w tej mierze wyższość nad znakomitszymi swojego czasu lekarzami. Nie raz w sprzeczności z nimi zupełnej, upokarzał ich potem, gdy chorego po zgonie w klinice rozcinając, z chłodem i nieporuszoną niczem krwią zimną, pokazywał im siedlisko choroby tam, gdzie je odgadnąć umiał. Stanąwszy u łoża Mieczysława, patrzył nań długo, wziął rękę... badał oddech, dotknął głowy, siadł wreszcie przy nim... i nie mówiąc słowa, zdawał się wnikać w niego. Kobiety śledziły każdy ruch, każde brwi jego i ust drgnienie, usiłując wyczytać z nich wyrok jaki wyda. Po półgodzinnem milczeniu wstał wreszcie, nakazał ciszę, i spokój, i powolnie, zadumany wyszedł, wiodąc za sobą Serafinę i Lusię. Nie śmiały go spytać nawet. Spojrzał na zapłakaną siostrę.
— Uspokój się pani — rzekł — jest-to gorączka, ale wcale nie tak niebezpiecznej natury, jak kolega osądził. Za życie ręczę... trzeba tylko spoczynku i pilności... nic nie grozi... przepiszemy co potrzeba, zabawię do wieczora i zapewniam panie że pan Mieczysław jeszcze po wakacyach, nie straciwszy czasu, do nauk swych będzie mógł powrócić.
Lusia o mało mu się nie rzuciła do nóg. Dr. Varius się uśmiechnął uradowany.
— Bardzo jestem szczęśliwy — dodał — iż panią mogę uspokoić i ten strach, którym ją niepotrzebnie nabawiono, odwrócić.
Spojrzeniem czułem zmieszał nieco Lusię. Pani Serafina dziękowała mu gorąco, serdecznie. Spojrzał na nią, zdawał się badać wyraz twarzy, ukłonił się, nie powiedział nic, lecz zachmurzył się nieco.
Do wieczora nie zmieniło się nic, a pod wieczór nie pogorszyło, co było już dobrym znakiem. Dr. Varius swą chłodną wesołością i dowcipem dodawał serca. Kolega z chustką zaoctowaną uspokoił się też i dowodził, że od razu nie był pewnym tyfoidalnej gorączki. Przed słynnym profesorem, jak dworak przed wszechmogącym ministrem, uśmiechnięty, pokorny, grał prawie rolę cyrulika.
Varius też obchodził się z nim, jak z felczerem.
Zapewniwszy Lusię że niebezpieczeństwo minęło, wyzdrowienie musi być powolne, napisawszy na arkuszu całym co czynić, kiedy i w jakim wypadku wypadało, dr. Varius począł się wybierać w drogę. Godziny jego były policzone i nieocenione. Znalazł chwilę, by Lusi szepnąć słodkie słowo, przypominając obietnicę, na której spełnienie rachował, na co mu ona odpowiedziała tylko:
— Słowa mojego nie złamię, a dziś nowe prawo do wdzięczności zyskałeś pan sobie.
— Mogę pani zaręczyć — szepnął profesor — że gdyby go ten osioł był wziął w swoje ręce, zabiłby go niezawodnie, szczęście żeście przysłali po mnie.
Pożegnawszy się ze wszystkiemi, już miał siadać do powozu dr. Varius, gdy postrzegł, iż mu dosyć niezręcznie pani Serafina sporą paczkę w kapelusz wrzuciła, i wrócił do stopni.
— Pani dobrodziejko — rzekł, odnosząc jej znaczną w istocie summę, którą chciała opłacić ratunek — ja tego przyjąć nie mogę. Pan Ordęski jest moim ulubionym uczniem, jestem jego przyjacielem, daję pani słowo honoru, że złamanego szeląga, ani nawet kosztów podróży nie przyjmę...
Słowa te wymówił tak, że je Lusia usłyszeć mogła, ukłonił się z lekka.
— Proszę tylko pilno mój przepis zachować, od tego prędsze uzdrowienie zależy.
Skłonił się, i śpiesznie wszedł do powozu, który pocztowe konie uniosły.
Nie tylko przepis doktora Variusa, lecz najtkliwsze starania siostry i gospodyni domu w dosyć krótkim czasie widoczne wywołały polepszenie. Mieczysław wszakże straszliwie był osłabiony po silnej gorączce, którą przebył tak szczęśliwie. W pierwszych dniach opuściła go zupełnie przytomność... i nierychło otworzywszy pierwszy raz oczy, ujrzał przed sobą Serafinę z wyrazem bólu i niepokoju na twarzy... Powracająca pamięć zwolna mu wypadki dni ostatnich przyniosła... Jak za mgłą widział obraz Adolfiny i przebytą boleść; błogo mu, spokojniej, lepiej było teraz, a uśmiech Serafiny powitał, jak obietnicę nowego życia... Po burzy, jaką w piersi jego rzuciła tamta, oczy Serafiny błyszczały pogodą. Widząc ją ciągle przy sobie, uczuł niezmierną wdzięczność i przywiązanie dla niej. Łagodne jej spojrzenie koiło i uśmierzało... było jakby obietnicą lepszej przyszłości. Ani na chwilę prawie nie odstępowała od łoża, chociaż mogła się wyręczyć równie troskliwą Lusią, a hrabia ciągle dawał do zrozumienia, że się nieco kompromitowała.
— Żadna siostra miłosierdzia, siedząc przy chorym, nie jest skompromitowaną; ja tu nie inną gram rolę....
Mieczysław przywykł ją widzieć przy sobie... Budząc się, szukał oczyma, uśmiechał się... zrodziło się w nim dziwne jakieś dla niej uczucie, którego sam nie rozumiał. Kochał ją jak siostrę... tęsknił za nią, potrzebował tej smutnej twarzy i tego cichego głosu... Przychodząc do sił, począł dziękować i prosić, ażeby sobie tyle nie zadawała trudów dla niego, ale napróżno... Serafina odpowiedziała mu, że ten trud jest jej miłym, i że nie chciałby jej pozbawić wielkiej przyjemności, jakiej doznawała, patrząc na jego uzdrowienie.
— Nie odpędzaj mnie pan — rzekła — bardzo natrętną nie będę, a potem... ozdrowiawszy, znowu mi pan ucieczesz.
— A, pani — odpowiedział słabym głosem Mieczysław — nigdy nie ucieknę od tej, której tyle winienem... pani masz prawo do usług całego mojego życia... Mam je z twej łaski... a wdzięczność dla niej zachowam do śmierci... Lusia i pani nie dałyście mi umrzeć.
Serafina spojrzała mu w oczy, jakby przez nie do głębi duszy zajrzeć chciała... Mieczysław się zmieszał i zamilkł. Ile razy spotkał jej wzrok, dziwnym fenomenem budziła się w nim pamięć Adolfiny, ale wspomnienie jej szło z burzą i niepokojem, gdy głos i oczy Serafiny łagodziły i uśmierzały go... Te starania jej codzienne, bezustanne, przewidujące, zbliżyły ich, a z każdą godziną przychodzący do sił Mieczysław czuł się bardziej przejęty wdzięcznością i tkliwiej przywiązany do niej. Lusia patrzyła na to ze łzami w oczach, niespokojna jakaś... milcząca, prawie zazdrosna... Słabość ta uczyniła gospodynię tak śmiałą, złamała tyle towarzyskich form, spoufaliła ich tak z sobą, że niemal stanowiły jedną wiązkę rodziny. Przyszło to nieznacznie... stopniowo... ale czuło każde z nich, że rozstać się im będzie trudno... że są z sobą związani na wieki.
Może Serafina spodziewała się, iż Mieczysław więcej się jeszcze ośmieli, że uczucie które widocznie miał dla niej, wyrwie mu się z ust wyrazistszem... lecz milczenie miało też znaczenie dla niej i nie zrażała się niem wcale. Widziała, że obudziła przywiązanie, a nie namiętność, zaspakajało ją to... a miała nadzieję, że jednem kiedyś słowem reszta tych lodów rozbije się i rozpryśnie.
W duszy Mieczysława, budzącej się po tej chorobie jakby do nowego życia, daleko dziwniejsze panowało zamieszanie. Sam w siebie wchodząc, nie mógł się zrozumieć. Serce miał jakby rozdarte na dwoje...
Żywe wspomnienie Adolfiny stało w niem obok obrazu tej kobiety, której czuł miłość cichą, spokojną, opiekuńczą, błogą, płacąc ją najgorętszą wdzięcznością. Usiłował tamtej zapomnieć, nie mógł — a dla tej nie umiał być obojętnym.
Lusia też ciągle mu o niej mówiła (gdy jej nie było), przejęta dla niej nie wdzięcznością, ale uwielbieniem... Kochała ją niewysłowioną miłością i długiem serca, a mówiąc o niej, łzy miała na oczach...
Gdy Mieczysław wstawać począł i po pokoju, potem po ganku, nareszcie po ogrodzie się przechadzał, zbliżenie i starania gospodyni jeszcze się podwoiły. Hrabia stryj nieco opuszczony, patrzał na to z rezygnacyą i smutkiem jakimś, ale już nie mówił nic. Zdawało mu się. że lada chwila musi się to skończyć jakiem słowem stanowczem. Tego jednak słowa Serafina nie mogła wyrzec, a Mieczysław ani śmiał, ani przypuszczał nawet, aby je kiedy mógł powiedzieć, chociaż... chociaż wiedział dobrze, iżby za nie skarconym nie był. Zresztą, mimo wszystko co mu jej przyjaźni dowodziło, nie sięgał myślą po za nią; ile razy mu się przyśniło coś więcej, lub Lusia napomknęła o przyszłości w dwuznaczny sposób, milczał jakby przestraszony. I stosunek ich pozostał czulszym, niż był przed chorobą, ale nie zmienionym Wcale... Wszystkim im było dobrze z sobą, tak jak byli... wszyscy lękali się zmiany.
Mieczysław tylko przychodząc do sił, powoli z powrotem się wyrywać zaczął i coraz o nim częściej wspominać. Serafina się sprzeciwiła. — Nie możesz pan jechać jeszcze, poczekaj.
Lusia lękając się o brata, nie nagliła wcale, a czas szybko, nielitościwie upływał.
Hrabia ku jesieni począł się wybierać na powrót za granicę. Serafina i jego rada była zatrzymać, lecz na nim, gdy raz powiedział co postanowił, niepodobna było wymódz zmiany.
Ma chère — rzekł na wyjezdnem — muszę cię szczerze przestrzedz, że jesteś w położeniu fałszywem i dwuznacznem. Wyjść za mąż za uczciwego i miłego człowieka, jakim jest pan Mieczysław, masz zupełne prawo, ale tak pozostać dłużej, z tą serdeczną przyjaźnią, którą sobie ludzie niewiedzieć jak tłumaczyć będą, niepodobna. Trzeba to stanowczo raz skończyć.
— Zapewne — odparła Serafina — podzielam zupełnie to zdanie, ale nie jest w mojej mocy przyśpieszyć, ani mu się narzucać.
— Siostra powinna to ułatwić — rzekł hrabia — możesz jej dać do zrozumienia, o czem zresztą wszyscy wiedzą... i co ona dawno wiedzieć musi. W ich położeniu pierwszy krok uczynić trudno, trzeba ułatwić...
— Tak — odpowiedziała Serafina — ale przyznał się wujowi, że choćbym się na gadaninę ludzką narazić miała, co mnie mało obchodzi, nie chciałabym naglić, ani przyśpieszać. Tak jak jesteśmy, dobrze nam, ja jestem prawie szczęśliwą, mam w nich rodzinę, stosunki nasze miłe... jest w nich jakiś urok, który daje może niepewność jutra, obawa utraty..! dziwactwo moje lęka się chwili stanowczej. Niech to sobie tak się ciągnie aż do chwili, gdy bez myśli, bez woli wyrwie się słowo i losy rozwiążą.
Hrabia nie naglił już więcej, wyjechał, czule pożegnawszy Lusię, którą bardzo pokochał i Mieczysława, uważając go już prawie za krewnego, tak zdawał się pewnym końca wedle swej myśli.
Tymczasem nic go tu nic zwiastowało.
Chory przychodził do zdrowia i ściślejsze stosunki zawiązane w czasie choroby, znowu ustąpiły zwykłym formom życia, pozostał tylko pewny serdeczniejszy ton, spokojna a żywa i gorąca przyjaźń. Mieczysław strzegł się dopuścić, aby Serafina prawdziwe jego położenie i ubóstwo poznała. Niczego się tak nie lękał jak ofiary, pomocy jakiejś i upokorzenia, którego-by doznał... Wakacye zbliżały się do końca, potrzeba było powracać do miasta, siły przybywały powoli, chociaż po ciężkiej słabości pozostały i na twarzy i na duszy ślady... Mieczysław czuł się daleko mniej odważnym, mniej ochoczym... mniej w przyszłość swą ufnym. Krzepiła go Lusia tylko. Ponieważ i pani Serafina zapragnęła już powracać, zabrali się więc wszyscy razem.
Na wyjezdnem już prawie Mieczysław ze łzami w oczach przystąpił do pani domu.
— Wyrazów mi braknie — rzekł — na wypowiedzenie wdzięczności naszej za dobrodziejstwa pani dla sierot, którym zastąpiłaś rodzinę, dałaś uczuć czego w życiu nie kosztowali, pogodziłaś ze światem, stałaś się dla nich aniołem opiekuńczym.
Lusia rzuciła się jej w objęcia. Serafina zmieszała się.
— Panie Mieczysławie — rzekła — zapłaciliście mi z lichwą, ja także byłam sierotą... wy byliście mi rodziną... Zostańcież nią dla mnie, pozwólcie mi być siostrą... wierzcie, iż ja wam raczej, niż wy mnie dziękować powinniście. Nabrałam przy was smaku do życia...
Mieczysław miał to szczęście szczególne w Rowinie, że choć posądzano, iż będzie tu kiedyś przyszłym panem, nietylko się nie zniechęcono do niego, ale cały dwór, służba przywiązała. Słodycz jego, popularność, chętna pomoc lekarska, troskliwość o pozyskanie serc wszystkich, zjednały mu miłość powszechną. Żegnali go też rozczuleni, szepcząc:
— Ale wy do nas powrócicie... Powracajcie i zostańcie z nami.
Serafinę i ten symptomat cieszył... był on jakby potwierdzeniem uczucia, którego ona sama doznawała, usprawiedliwieniem.
W drodze wymogła na obojgu, że w mieście, o ile tylko zajęcia Mieczysława dozwolą, często się będą widywać. — Uważajcie dom mój za swój własny, — powtarzała ciągle — nieopuszczajcie mnie, bom nawykła do was i tęskno mi będzie bardzo...
Na Franciszkańskiej ulicy zastał Micio starą Orchowską, wprawdzie już lepszemi wiadomościami odżywioną, lecz strach, jakim ją nabawiła choroba wychowanka, znać jeszcze było na biednej. Nie mogła już tak posłużyć dzieciom, jakby była pragnęła, zapominała się... czuła osłabioną. Lusia żywo wzięła się ją zastąpić i wyręczać, długi wypoczynek nie psuł jej jakoś, ale do pracy pobudził na nowo. Mieczysław też pobiegł zaraz do Variusa z podziękowaniem i odwiedził towarzyszów. Przyjęto go dosyć mile.
Poskoczyma tylko ze zwykłym spotkał cynizmem.
— Zmizerniałeś pan na chlebie wdowim — rzekł uśmiechając się — nie każdemu on zdrowy, jak mówi przysłowie...
Marszałkowicz przybiegł do Lusi, od której go okoliczności odsadziły w ostatnich miesiącach, z całym zapałem pierwszych dni po poznaniu, lecz ona go przyjęła tak zimno, że odszedł zrozpaczony. Zastał także Micio list od Paczowskiego, zawiadamiający, iż pan Martynian mimo surowego zakazu matki, rwie się i wybiera jechać, dla widzenia Lusi. Odpisał nań co najprędzej, porozumiawszy się z siostrą, że gdyby to uczynił, nie zastanie jej i widzieć się z nią nie będzie.
Z listu Paczowskiego i od pani Serafiny dowiedzieli się też, iż panny Adolfiny ślub naznaczonym był za dni kilkanaście. Wiadomość tę przyjął Mieczysław przygotowany do niej, z pozorną obojętnością, ale parę dni chodził po tem milczący i przybity tak, że Lusia i Serafina lękały się powrotu słabości. Praca go jeśli nie wyleczyła, to przynajmniej oderwała od tych tęsknych marzeń. Rzucił się do niej znowu całą duszą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego - przecinka lub średnika.