Sieroce dole/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom III
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W mgłach kolebki rozpoczęte, kończące się w grobu urokach, — życie — ten dramat nieodgadniony — dobiega zenitu w chwili, gdy z drugiem połączone życiem, wiąże łańcuch z którego ma się nowy żywot odradzać, i coraz inny i zawsze jednaki.
Tu milknie zwykle poemat młodości, zamykają się podwoje, pieśń ucicha, powieść się kończy, czworo ramion brzemię dźwiga — rzeczywistość zastępuje marzenia. Nowa królowa panować chce za drzwiami zamkniętemi... Ideał rozprysnął się o kamienie naddrożne — niema śpiewać już o czem, coś szepcze tylko nad grobowcem młodości — ten wyrok nie przełamany: — W pocie czoła chleb powszedni! — Chleb dla ciała — chleb dla duszy — dla dzisiaj i dla jutra...
Lecz czy w istocie w tym dniu wesela promieniste znika zjawisko i oko ma się odwrócić od niego? Nie! dramat i ideały przeobleczone tylko stają się niewidzialne, kroczą dalej. To już nie pochód młodości, zwycięzki, ochoczy, śpiewny — ale pielgrzymka żołnierzy, walka i złość bojowników. Tamta część życia szła w wieńcach kwiecistych po złote runa, ta w ciernistym wianku dobija się jałmużny. Więc nie koniec serca dziejom, — ale nowym początek. Ludzie ich tykać nie lubią, — liczyć po życia gościńcach łachmanów odartych gałęźmi, próżnych sakw rzuconych po noclegach, zaschłych łez wsiąkłych w piaski pustynne... ale tu dopiero życia prolog się uśmiecha wdzięcznie — tu tragedya wyć poczyna, odpadły z ramion skrzydła, po ziemi iść trzeba.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wczorajsze przebrzmiało wesele — cisza. — Muzyka wróciła schrypła do domów, goście ponieśli ból głowy, drzwi zaparte, mysteryum przyszłości za nimi odegrywa się niedojrzane. Wciśnijmy się przez szpary, rozedrzyjmy zasłony.
Garstka ludzi wczorajszych zbudziła się o dniu szarym, jakby między wczora a dziś przespała wiek cały.
Mieczysław znalazł się zdziwiony nie w swoim pokoiku z książkami i trupiemi głowy, lecz na paradnej sofie doktora, w jakimś gabinecie ciemnym. Przychodząc do życia, wzdrygnął się, powiódł ręką po czole, usta miał spalone, gorzej serce. Pierwszy obraz który mu stanął przed oczyma, to była Adolfina z zaciśniętemi usty i nabrzmiałemi oczyma zawieszona na jego ramionach w rozpaczliwem pożegnaniu. Nigdy jej tak blizko serca nie czuł, a w sercu takich wyrzutów. Wiedział że w tej chwili uciekała od niego, zostawiwszy po sobie straszną pamiątkę słów i pierwszych a ostatnich uścisków... Na progu życia nowego, związany słowem, nie należący do siebie, czuł się wiarołomnym. Porwał się z tego improwizowanego łoża i cały dzień wczorajszy przypomniał mu się ze swemi nieuniknionemi następstwy. Swoboda na którą pracował stracona, serce które koił rozdarte, siostra której był opiekunem oddana człowiekowi bez miłości, przyszłość — zagadkowa. Co miał począć z sobą, nie wiedział. Obowiązany był tylko dać szczęście, którego nie miał... a zaspokoić się tem jakie mu zostawiło przeznaczenie na złotym, misternie rzeźbionym półmisku..
Zerwał się z posłania i chodził długo, zląkł się potem własnych kroków szmeru, wśród tej ciszy porannej, wyjrzał oknem, deszcz lał strumieniami, jak wczora — gęstą siatką nieprzejrzaną, która zdawała się chcieć trwać wieki. Zlekka uchylił drzwi, wyszedł. Pusto było wszędzie, wczorajszego wieczora stały ruiny tylko, nigdzie nawet człowieka, zbiegli wszyscy. Drzwi były poroztwierane... nikt go nie wstrzymywał, ani widział, płaszcz znalazł zdeptany rzucony w kącie, narzucił go na siebie, i ujrzał się w ulicy, bo kamienica ani zamknięta stała otworem.
Dokąd iść? do domu — tęsknić po przeszłości twardej — a słodkiej od dzisiaj — do niej? — której od wczorajszego wieczora zaczął się już lękać, — w świat?, czy powrócić na posłanie i utopić troskę we śnie. Wszystkie te myśli przesuwały mu się z kolei, na ostatek rozbita głowa Martynianka, bladego, nieszczęśliwego, który swoją krwią oblał to wesele. Mieczysław powiedział sobie że tam pójdzie... Na ulicach mało jeszcze przesuwało się zbudzonych, zdala poznał powóz zamknięty Adolfiny, uciekającej z sercem pękniętem i z goryczą na ustach spalonych, cofnął się aby go nie spotkać, boby jej w oczy spojrzeć nie śmiał winowajca... Tuż otwarta furtka w bramie prowadziła do Martyniana, w przyciemnionej sieni rozespanych sług para szeptała coś w kątku... Na wschodach nikogo, drzwi i tu były otwarte. W pierwszej izdebce na zestawionych z sobą krzesełkach i podesłanym płaszczu spał Paczoski, jeszcze po podróżnemu ubrany. Zbudził się i zerwał, przecierając oczy, a sobą rozsunąwszy krzesła, na pół padł z wielkiem stukotem o ziemię. Głos z drugiego pokoju począł go wołać. Razem z Paczoskim weszli do chorego, który leżał z obwiązaną głową. W nogach siedział felczer śpiący na fotelu i przez sen mruczący coś niewyraźnie. Martynian nie spał. Zobaczywszy Mieczysława, wyciągnął dłoń, ręce obie, nie mówiąc nic.
— Lepiej ci dziś?
Potrząsł głową. Paczoski wtrącił zaraz: — Ale jechać trzeba, jechać musiemy. Cyrulika zabieramy, choćby i doktora, jechać dziś koniecznie.
— Lepiej żebyście się wstrzymali, aż rana nieco się przygoi.
— Niepodobieństwo! Pani Babińska chora, lekarze nie robią żadnej nadziei, woła syna, Martynian jechać powinien.
— Ciotka chora?
— Niema co ukrywać, dostała gorączki jakiejś, już dziś czternasty dzień, nie mogliśmy Martyniana odszukać aż dopiero teraz. Nieustannie dopominała się i upomina o niego, to jej stan pogorsza. Martynian nie ma tu co robić, ale trzebaż było takiego wypadku! Jak on się tam matce pokaże? Co my jej powiemy? Paczoski ręce załamywał, Martynian milczał ponury, dłoń podał Mieczysławowi i nie puszczał go od siebie. Po chwili milczenia rzekł cicho:
— Stało się — stało się, ale wy się mnie nie zaprzecie, ja was kocham, ja was potrzebuję. Ludwikę widzieć mi wolno... któż mi tego może zabronić? zdaleka! A z tobą czasem o niej pomówić — nieprawdaż.
— Bądź spokojny, bądź tylko spokojny, dlaczegóż byśmy się siebie wyrzekać mieli.
— Ja pojadę, matka ozdrowieje, powrócę, bo ja tu muszę być bliżej was...
Na te słowa — matka ozdrowieje — Paczoski którego, Martynian nie mógł widzieć, dał Mieczysławowi znak przeczący.
Przestraszony nim, wyszedł Mieczysław z pedagogiem do drugiego pokoju.
— Pani Babińska niebezpiecznie chora? — zapytał.
— Zdaje się że my jej już nie zastaniemy, szepnął ledwie dosłyszanym głosem Paczoski — dlatego muszę napędzać Martyniana. Doktór mówił że nie przebędzie kryzys; osłabiona, gryzie się, niepokoi, i to jej chorobę zwiększa.
Wrócili po cichej rozmowie do łóżka chorego, który dźwigał się już, uskarżając na ból głowy. Szczęściem od wczora żaden symptom nie wskazywał ażeby mózg był wstrząśniętym, podróż więc choć trudna, możliwą jeszcze była. Młody doktór opatrzył ranę na nowo, kość nie została nadwerężona, skóra tylko rozbita, potrzebowała jeśli nie zszycia, to umiejętnego przywrócenia na miejsce, tak aby blizna była jaknajmniejsza.
Rozbudzony cyrulik uczynił pocieszną uwagę, bo w każdy dramat coś komicznego wnijść musi, bo panicz będzie się mógł chwalić, jakby go na wojnie cięto pałaszem, albo w pojedynku. Był to w istocie pojedynek z losem, w którym Martynian został pobity.
— Gdybyście sądzili, rzekł Mieczysław, że ja jako lekarz w drodze lub na miejscu przydać się mogę, a zbyt przykrego na ciotce przytomnością swoją nie uczynię wrażenia — tobym wam towarzyszył. Potrzebuję tylko dwa słowa powiedzieć mojej narzeczonej.
— Twojej narzeczonej? podchwycił Martynian wyrywając głowę z rąk cyrulika. — Ty się żenisz?
— Tak — z Serafiną.
Umilkli — Paczoski który był wielkim wielbicielem tej pani, podniósł obie ręce do góry. — Co za szczęśliwy człowiek! co za szczęśliwy!...
— A! jedź, jedź ze mną! błagam cię, proszę — zawołał Martynian — zdawać mi się będzie, widząc ciebie, że ją widzę... Słów tych niedosłyszał nikt prócz Mieczysława, a że go stan rany i głowy niepokoił, wstał szybko, spoglądając na zegarek. Była ósma rano.
— Pakujcie się do drogi, rzekł, za godzinę wrócę — jedziemy!
To mówiąc, wybiegł szybko. — Zbyt może było rano aby dać znać Serafinie, pojechał naprzód do Orchowskiej, która już w okularach siedziała w saloniku nad książką i płakała po panience swojej. Zobaczywszy Micia, porwała go w drżące ręce: zaczęła ściskać, słowa wymówić nie mogąc.
— Kochana Orchosiu — rzekł Mieczysław — zostaniesz na kilka dni sama — ja muszę jechać do Babina. Ciotka chora, Martynian także niezdrów, wczoraj upadł i potłókł się, ja go zawiozę... Ciotka jest bardzo chora, może im co pomogę. Jeżeli ci tu samej zostać przykro, powiem Serafinie, weźmie cię do siebie. Moja Orchosiu (uścisnął ją) pobłogosław i mnie, jak wczoraj błogosławiłaś swej Lusi... ja się też żenię. Wielkiemi oczyma spojrzała stara, załamując ręce.
— Ja już wiem, już wiem, szepnęła trzęsąc głową, niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko. A! oboje tak, oboje...
I niekończąc, płakać zaczęła.
— Wola Boża — dodała — niech imię Jego będzie błogosławione. Jam to dawno przewidywała. Dobra pani! bogata pani a mnie żal mojego Micia.
Trzęsła głową ciągle staruszka.
— Ta się sprzedała — i tego mi kupili! a! mój Boże, ratuj, że ich oboje!...
Potem przysiadła, bo jej nogi drżały, i płakała znowu, a płacząc się modliła. Prędko łzy otarła.
— Już ja tu zostanę, rzekła — lepiej mnie tu, ja tu u was jak u siebie, poczekam aż powrócisz. A gdzie się potem podzieję, to już ty myśl, jeśli ja żyć będę. Mój Miciu, toż ty mnie nie opuścisz, a na łasce u ludzi, samej bez was, to śmierć!
— Moja Orchowska — przerwał Mieczysław — ale jakżeś ty pomyśleć mogła?
— O! nie, dziecko drogie — znam serce twoje, tylko nie sądź żeby mnie paradne a puste pokoje uszczęśliwiły. Ja na was patrzeć chcę. Ubogi kątek a z wami, choćby w sieni, byle koło was.
Micio ją zapewnił że nigdy od siebie nie odpuści, i stara się uspokoiła. Wielkiem jednak szczęściem wychowańca jakoś się cieszyć nie umiała.
— Będziesz u tej pani na łasce! jabym wolała żebyś sobie sam panem był... ale to już mówić niema co, Bóg chciał, Bóg dał, imię Jego błogosławione. Idź, moje dziecko, niech ja się wymodlę i wypłaczę, sercu będzie lżej.
Z tęsknem uczuciem porzucił ją Mieczysław i pojechał do Serafiny... Służący oznajmił mu że niedawno wstała; przeczuła znać jego przybycie, bo go spotkała w salonie, niespokojna biegnąc na powitanie. Mieczysław blady był i zmieszany.
— Nie byłeś u mnie wczoraj! Jam się spodziewała ciebie — jam czekała.
— Nie mogłem... Lusia — nie było podobna, Varius nie puszczał.
— Gdzieżeś nocował?
— U Variusa. Od rana jestem na nogach. Martynian jedzie. Matka jego a ciotka nasza śmiertelnie chora, ja z nim muszę.
— Jakto? dziś? marszcząc się krzyknęła Serafina — dziś!
— Natychmiast... Czynię cię sędzią? czy nie powinienem?
— A! nie każ mi sądzić, a ja ci powiem jedno, tyś powinien mnie kochać! Każda chwila stracona dla mnie okropna, czekałam na nie tak długo, tyle ich bezpowrotnie przetęsknionych przepadło!
Położyła mu ręce na ramionach...
— Jakże ty możesz odjechać odemnie, pierwszy dzień swobody i szczęścia, spowiedzi dusz, komunij serc, a ty jedziesz?
— Serafino — muszę.
Odtrąciła go zlekka od siebie, niby z gniewem. — Gdybym mogła, gotowabym jechać z wami. A! to jakieś umyślne losu zrządzenie, żeby mi dziś, dziś ciebie odbierało.
— Ale ja jutro powrócę, nie stracę godziny, chwili, wierz mi, począł Mieczysław, czyżbym nie opłacił — najdrożej — pozostania z tobą, a sama czujesz że tam woła obowiązek. Ciotka umiera, nie zastaniemy już jej pewnie, lękam się jeszcze o głowę Martyniana, o niego.
— Jedź, jedź — nie mówię nic — odezwała się Serafina — ale będę płakała dopóki nie powrócisz! będę przeklinać.
— Przeklinaj tylko mnie...
— Nie — losy, to są losy moje! poznaję ich rękę — dodała Serafina.
— Ja powrócę natychmiast, mówił Mieczysław.
— Nie powinienbyś jechać.
— Powiedz więc że zostać winienem, zostanę.
— Nie — zawołała Serafina — toby był pierwszy rozkaz kobiety, która nie chce rozkazywać, chce słuchać ciebie, i byłby tyrański, i potembyś mi go w sercu wyrzucał... a! nie, nie, jedź, jedź... Tak jest, ty musisz jechać nawet dla mnie, powinieneś, jedź...
W takich urywanych słowach prowadzili jeszcze rozmowę, gdy Mieczysław wyrywać się począł... Nie chciała go puszczać, płakała, odepchnęła od siebie i dogoniła go w progu, szepcząc na ucho:
— O którejkolwiek powrócisz godzinie... prosto zajeżdżaj do mnie, ja nie chcę stracić ani chwili, — pamiętaj. Ludziom dam rozkaz. Czekam ciebie.
Mieczysław zmieszany, zawstydzony, jakby i smutny, wyrwał się i pośpieszył do Martyniana. Konie pocztowe stały gotowe... wyjechali do Babina.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.