Spiskowcy (Thierry, 1891)/X. Podarunek pana Lazare

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Podarunek pana Lazare.

Kiedy wice-hrabia Besnard zbliżał się nareszcie do domu, chłodny deszcz ze śniegiem na dobre zaczął padać. Ulica Breteuil była prawie pustą. Musiał iść pieszo, gdyż w oddalonej dzielnicy miasta nie mógł znaleźć dorożki. Spóźnił się więc i biegł bardzo szybko.
Ulica o tej godzinie, oświetlona słabo bardzo oddalonemi od siebie latarniami, podobną była do bocznej drogi podmiejskiej: jak oko zasięgnąć mogło, nikogo na niej nie było widać. We mgle nocnej zaledwo w oddali majaczyły dwie-trzy sylwetki spóźnionych przechodniów.
Przed domem hrabiego Besnarda siedział jednak jakiś człowiek i drzemał... Człowiek ten siedział na ławce i głowę o mur oparł. Trudno było zrozumieć, czy spał, czy zamyślił się tylko. Z pozoru sądząc, człowiek ten musiał należeć do licznych zastępów ludzi, pozbawionych własnego dachu nad głową. Wice-hrabia Besnard rzucił na niego przelotne spojrzenie, zdziwił się nieco obecności obcego człowieka pod domem ojca, ale minął go i już chwytał za dzwonek, gdy nieznajomy przemówił:
— Panie wice-hrabio!
Jednocześnie człowiek podejrzanej powierzchowności wstał z ławki i zbliżył się do Besnarda:
— Wszak pan wice-hrabia Besnard?
— Tak.
— Wiedziałem, że pana wice-hrabiego nie było w domu... ale ośmieliłem się czekać na jego powrót.
Wice-hrabia Besnard uważniej spojrzał na nieznajomego, posiadającego tak dokładne informacje: człowiek ten, silnej budowy, mógł mieć lat czterdzieści, posiadał czarną brodę, włosy gęste, i rzadko mające z grzebieniem do czynienia. Kostium jego przypominał ubiór posłańców paryzkich — miał na sobie kaftan z niebieskiego aksamitu i czapkę ze skóry wydry.
— A więc? — zapytał Besnard.
— Panie wice-hrabio, przynoszę panu mały upominek.
— Upominek? — zdziwiony oryginalnością tych wyrazów, powtórzył Besnard.
— Tak, podarunek od pana Lazare.
— Nie znam wcale pana Lazare!
— Nie wiem o tem; ale on doskonale zna pana wice-hrabiego.
Besnard coraz pilniej przyglądał się nieznajomemu. Zdawało mu się, że twarz tę w życiu swem już gdzieś widział? Pamięć jednak nie przypominała mu żadnego nazwiska; a przecież pewnym był, że gdzieś już spotykał tę gęstą brodę i rozczochrane włosy. Gdzie?... W jakiem miejscu?... Przy drzwiach którejś z nocnych restauracyj?... Cudzoziemiec to był zresztą — wymowa zdradzała go ciągle — korsykanin jakiś, włoch może?... Dziwne, szalone myśli ogarniać poczęły Besnarda, który nie mógł oprzeć się rozkosznemu jakiemuś wzruszeniu. Było to przeczucie tylko, bez żadnej najmniejszej pewności, ale oprzeć mu się nie mógł.
— Wejdźmy! — powiedział Besnard, wskazując na drzwi domu ojca.
Nieznajomy zastąpił mu drogę:
— Niepotrzebniebyś się pan fatygował, panie wicehrabio!... Natychmiastbyś pan wyjść musiał!
Przy tych słowach nieznajomy podał Besnardowi pudełko, sznurkiem obwiązane.
— Niech pan to weźmie, panie wice-hrabio!... Jest to zwiastun spokoju serca!
Ten ostatni frazes, wyjęty z jakiegoś romansu, tak dziwnym tonem wymówił nieznajomy, że Besnard zadrżał... Zwiastun spokoju serca!... Któż był tym dziwnym człowiekiem, który znał tajemnice jego serca?... Besnard oburzony, zdziwiony, rozczulony nawet, nie mógł się oprzeć pokusie: wyciągnął rękę po pudełko.
— Żartów, wiedz o tem, nie znoszę — odezwał się wice-hrabia, i zwykłem laską odpędzać dowcipnisiów... Daj!
Nieznajomy podał mu pakiet. Besnard schwytał go i stanąwszy pod latarnią, zaczął rozwiązywać. Po rozerwaniu papieru oczom jego ukazało się bardzo ładne drewniane pudełko, starannie opieczętowane. Besnard zerwał pieczęcie, otworzył pudełko i krzyknął...
Na dnie pudełka leżał zeschły już prawie bukiecik róż dzikich...
Przyglądał się kwiatom i usiłował zrozumieć ich znaczenie... Dzika róża! kwiat dziki! Kwiat, którym lubiła się ozdabiać «ta kobieta»! Emblemat jej imienia!... Pretekst taki dobry, jak każdy inny, nic więcej!
Przed oczyma zakochanego dziki kwiat wywołał śliczne obrazy: w tak blizkiej, a tak jednak dalekiej przeszłości widział park Sassevilski, mroczny cień jego starych drzew, wysoki mur, przyodziany w strój ślicznej zieloności, krzak róży, a na nim kilka tych przepysznych kwiatków, więdniejących pod uderzeniami wiatrów jesiennych... A na tem tle widział w oświetleniu wieczornem, wśród mgły różowej, postać ukochanej; podeszła do krzaku, zerwała róże, złożyła na nich pocałunek i, oddając je kochankowi, te wyrzekła słowa: «Weź te kwiatki; twoja Rozyna nosi ich imię i jak one, dziką jest jej dusza... W chwilach smutku, biedny przyjacielu, jeśliby ci sądzono poznać boleść i cierpienie, spójrz na nie, a gdy będziesz sądził, że już nie kochasz, one ci jeszcze kochać rozkażą...» O, bądź przeklętą pamięci zdradzieckich przysiąg!... Bądź przeklęty niegodny pocałunku zdradnej miłości!...
Besnard nie wiedział co począć: wspomnienia go przytłaczały, a jakkolwiek słodkim był ich ciężar, uginał się pod nim.
— Kto mi to przysłał? — zapytał nareszcie.
— Już powiedziałem: pan Lazare.
— Gdzie mieszka ten pański Lazare?
— Zostałem tu przysłany po to, ażeby pana wicehrabiego do niego zaprowadzić.
— Czegóż on chce odemnie?
— Sam będzie miał zaszczyt powiedzieć o tem panu wice-hrabiemu!
Besnard chwilę tylko się wahał.
— Nie, dziś nie pójdę. Przyjdź pan jutro.
Zagadkowy człowiek potrząsł głową znacząco i uroczyście powiedział:
— Jutro byłoby już zapóźno!... Pan Lazare umiera i chce przed śmiercią zrzucić ze swego sumienia straszną tajemnicę.
— Ah!... zaczynam pojmować!
— O, nie, panie wice-hrabio... Mylisz się pan... Ale chodźmy, bo może być zapóźno!
Syn hrabiego Besnarda ociągał się jeszcze. Nieznajomy wiedział jednak, w jaki sposób można go było ostatecznie przekonać. Ten, który mienił się wysłańcem pana Lazare, nachylił się do ucha Besnarda i te wyrzekł wyrazy:
— Pan Lazare chciałby z wice-hrabią pomówić o «niej»!
«Ona!»... Teraz szał miłosny zwyciężył rozsądek!.. Besnard nie wahał się ani chwili i zawołał:
— Jedźmy!
Dwaj mężczyźni w tej chwili odeszli z pod domu hrabiego Besnarda.
Na Esplanadzie wsiedli do dorożki.
Nieznajomy wskazał adres:
— Do Montmartre!... Plac św. Piotra, przy końcu ulicy Kościelnej!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.