<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Straszny dziadunio
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Dziad Polikarp.

Podczas wizyty u naczelnika Bazyli musiał być w mieszkaniu; zapalił lampy, ustawił wieczerzę i odszedł znów.
Troskliwości tej nie zauważył jednak Hieronim; co go obchodziło światło lub noc, co go obchodziła wieczerza?
Jak drzewo złamane burzą, runął na pierwszy spotkany fotel, ręce wnurzył w roztargane włosy, skurczył się, jak robak zgnieciony stopą; coś niby wycie, czy łkanie, dobywało się z gardła. A zatem, taki był kres, taki! Ha, ha! Stał się złodziejem! tak, tego nie dostawało jeszcze w rozkoszach jego doli, przyszło i to po kolei, nic nie brakło teraz!
Był złodziejem! Wziął sobie i stracił cudze pieniądze, jeszcze udawał, że nie rozumie, nadrabiał miną, aż się przyznał pod naciskiem faktów! Ha, ha! został złodziejem!
Słyszeli koledzy, zapewne już wiedzą żydzi, czerń robotnicza, kto żyje, jutro dowie się minister. Tak, dowie się! Z małego piona Hieronim Białopiotrowicz będzie bohaterem jutrzejszego dnia — złodziej!
Napiszą o nim przecie gazety nawet; dobił się smutnej sławy. Ha, ha! przebył wielki post, miał swoją Wielkanoc, o której niedawno tyle marzył!
Nic mu nie brakło, nic!
Korowodem jędz tłukły się myśli po czaszce nieszczęśliwca. Czasem z niewyraźnego jęku wyrywał się wybuch krótkiego śmiechu. Chychotała rozpacz — szalał.
Krew hulała po pulsach, trzęsła nim gorączka, a zarazem ogarniała członki okropna martwota, jak rozbitka, co bez sił już i nadziei opuszcza ramiona, czekając śmierci.
— O Boże, Boże! i wartoż było tyle pracować, żeby tak skończyć — ohydą, wstydem!
Wartoż było tyle znieść, by dobić się od losu takiej zapłaty — złodziej!
Marzona złota dola! ha, ha! Domki karciane. Wieść już poszła, chwycona przez zazdrosnych kolegów. Jutro mu nie żyć lepiej! Nie żyć! Myśl stanęła przed tą furtką wyzwolenia. Nie żyć!... Albo to co złego? Żyć teraz nie sposób. Dosyć tej próżnej walki, dosyć!
Torturowany na kole pożądliwie pragnie jednego jeszcze, ostatniego obrotu korby, to koniec!
A żyć po co, dla kogo? On sam!
Żal go chwycił, sierocy żal, i w gardle stanęły gorzkie łzy; po za życiem, tam, z lepszej strony, była matka, Żabba, wszyscy — tu była pustka i srom dozgonny.
Wstał. Nogi mu się chwiały; zataczając się, doszedł do biurka. Było mu strasznie słabo, głowę rozrywał ból, ręce się trzęsły.
Dobył kluczyka, ledwie zdołał otworzyć szufladę; zebrał w pakiet różne listy i pamiątki, wziął rewolwer, spróbował cyngla.
Suchy trzask sprężyny wrócił mu nieco przytomność; położył go przed sobą i zamyślił się. Była to sroga męka i ciężka pokusa.
Czystym szedł na śmierć, a potępiał się tym faktem ostatecznie.
Ludzie powiedzą, że był pyszny i nie zniósł winy, więc się zabił ze wstydu.
Żeby choć kto jeden poznał prawdę, choć jeden go zrozumiał, oszczędził.
Już ręką sięgnął do pióra, ale się cofnął.
Gdzież ofiara w takim razie? Czemuż nie rzekł nic wobec oskarżenia? Nie; będzie milczał do końca; niech go wszyscy potępią, byle nie własne sumienie i matka — tam!
Był już teraz zupełnie spokojny, głowa tylko bolała go coraz gorzej; to nic, zaraz przejdzie.
Dobył z zanadrza medalionik z matczynemi włosami, pocałował go, wziął broń, przyłożył do skroni i spuścił sprężynę.
Kurek spadł bez strzału.
— Przeklęty — wyrwało mu się wściekle.
Rewolwer był nienabity.
Z nerwowym pośpiechem zaczął nakładać naboje. Nie słyszał szmeru u wnijścia i kroków.
Może to Bazyli? Zapóźno! Tylko jeden nabój, ale ręce się trzęsły, ładunek potoczył się na ziemię.
Hieronim sięgnął po inny. Cicho; ktoś drzwi otworzył. Odwrócony plecami inżynier nie zważał na to, kończył swe przygotowania.
Nagle silna dłoń ujęła go za ramię, druga ręka wyrwała rewolwer, zanim się opamiętał.
Obejrzał się z okrzykiem gniewu.
— Idź precz! — zawołał, myśląc o Bazylim.
Spotkał oko w oko przejmujące spojrzenie dziada Polikarpa. Tak, był to on sam we własnej osobie, żadna halucynacya.
Olbrzymi, suchy, górował o głowę nad młodzieńcem i świdrował go nawskroś oczyma. Rewolwer schował do kieszeni samodziałowej kapoty.
— Po co dziad tu przyszedł? — wybełkotał Hieronim nieludzkim głosem.
— Po ciebie przyszedłem w samą porę — odparł starzec zmienionym tonem.
— Ja nie mam czasu. Kto dziada przyprowadził? Ja jestem chory.
— Widzę, ale pomimo to musisz pójść ze mną. Zbierz siły. Nie miałeś mocy znieść sromu, on silniejszy od ciebie. Trzeba go zdjąć, bo cię złamie. I tak za długo leżał ci na duszy. Spóźniłem się o godzin parę. Chodź, chłopcze!
Co się stało tyranowi i czy on to był istotnie? Takim nie znał go Hieronim; patrzył błędnie na twarz surową, lecz całkiem inną, niż zwykle. Mieszało mu się w głowie.
— Chodź! — powtórzył stary, biorąc go pod ramię.
Poszli znów w czarną noc. Przed nimi nagle zjawił się Bazyli, świecąc latarką i oglądając się co chwila. Starzec prawie niósł wnuka. Droga była niedaleka do mieszkania naczelnika, które bucha światłem. Bal był w samej pełni, muzyka grała mazura.
Złoty półimperyał otworzył im drzwi biura, drugi popędził lokaja do salonów, z wezwaniem samego gospodarza.
Milczeli obydwa. Młody, dysząc wewnętrznym żarem, wpółprzytomny; dziad poważny, a dziwnie rozpromieniony. Bazyli zginął przy progu domu.
Po dość długiem oczekiwaniu naczelnik wszedł. Pomimo licznych toastów, chmurę miał na czole; z pod oka spojrzał na gości.
— Czem mogę służyć? — spytał z przymusem.
Starzec, oburącz wsparty na lasce, kiwnął niedbale głową.
— Nazywam się Polikarp Białopiotrowicz — zaczął. — Mam dwóch wnuków; za nich obu przychodzę na obrachunek tu.
— Znam tylko obecnego tu inżyniera, Hieronima.
— Zaraz pan poznasz drugiego. Przystępuję do interesu: przedstawiono panu weksle z podpisem Hieronima, których suma przewyższała rozchody. Sprawę tę rozstrzygnąłeś pan wobec setki osób wspaniałomyślnem darowaniem winy, weksel wykupiłeś pan od żyda. Winowajca, ten oto chłopiec, zniósł w milczeniu łaskę, jak się w milczeniu przyznał do złodziejstwa. Poszedł do domu sam, sponiewierany, i zastałem go oto z rewolwerem w ręku. Żebym się spóźnił minutę, mielibyśmy, pan i ja, śmierć niewinnego na sumieniu. To ciężko!
Starzec się zatrzymał, szarpnął swe siwe wąsy.
Inżynier wyciągnął do niego rękę.
— Pan nie uwierzy, jak mi przykro — zaczął.
— Nie chodzi tu o przykrość, panie, ale o sprawiedliwość — przerwał ostro pan Polikarp — a przedewszystkiem o pokrycie długu. Proszę o ten weksel.
To mówiąc, sięgnął do siwej kapoty, dobył książeczkę z czekami do banku, wystawił właściwą sumę i położył na biurku.
Nagle, na widok nieszczęsnych weksli, ożywiła się martwa dotychczas twarz Hieronima, postąpił o krok.
— Dziadku! — zawołał.
— Milcz, niedorostku! Dobrocią swą doigrałeś się wstydu i ohydnego posądzenia. Teraz ja będę działać. Dosyć ustępstw! A czy mi jedno, ty lub on, to jeszcze pokażę. Gdy płacę, chcę, żeby ludzie wiedzieli, za kogo i za co płacę. Ty się nie mieszaj do mnie!
Znów jeden po drugim weksle przesuwały się w promieniu lampy, aż bystre oczy pana Polikarpa znalazły ów nieszczęsny.
I on go potrzymał minutę w dłoni, pokiwał głową, podał przez stół naczelnikowi.
— Niech pan porówna podpisy — rzekł.
Wezwany nałożył binokle, wpatrzył się uważnie, porównał z drugim i nagle porwał się za głowę.
— Kto to sfałszował? — krzyknął. — Mów, panie Hieronimie! To nie pan pisałeś, to podrobione!
— Czemuś pan tego nie dojrzał, zanim go potępiłeś? — odparł gorzko pan Polikarp.
— Czemuż on milczał i tak się zmieszał okropnie? Któż to sfałszował? Wiecie?
— Wszakżem panu mówił, że mam dwóch wnuków. A może panu i nieobcy Albert Białopiotrowicz, mąż córki radcy B. O nim szeroko mówi stolica.
— Słyszałem. To brat Hieronima?
— To jego bratanek i fałszerz. Przed miesiącem odwiedził go tu i chciał pieniędzy. Hieronim oddał mu wszystko, co zarobił z takim mozołem — kilkaset rubli. Była to kropla w morzu; żądał więcej, zrobił propozycyę pożyczki na pański kredyt. Hieronim za drzwi go wyrzucił. Oto i wszystko. Żyd dostawca, skarany za jakąś nieakuratność, dał pieniądze, Albert podpisał brata i uciekł.
— Okropne! Byłem ślepy i w nawale interesów nie spostrzegłem różnicy! Panie Hieronimie, pan mnie zna, to posądzenie nie dawało mi spokoju! Żebyś wymówił choć słowo obrony!
— On! — wybuchnął dziad Polikarp. — Ha, to wy go nie znacie, panie naczelniku! To człowiek, na którym niema ani jednej skazy, ani jednej winy. Ze złota i stali ulany, szlachetny aż do dziwactwa, dobry aż do szpiku kości! On bronić się kosztem brata? on, oskarżać krewnego o fałszerstwo? Wolał się zabić! On, złodziej!... Dlaczego? po co? Wszak on nie hula, nie pije, nie gra w karty, a panu służy! jak wierny pies, znosząc niechęć kolegów, szczędząc każdy grosz, pracując za dziesięciu. Zbierał panu skarby i chwałę za kawałek chleba, przywiązał się do pana, jak do dobroczyńcy, a pan go zrobił złodziejem! Ej, nie będziecie mieli sług i przyjaciół, jeśli tak płacicie! Oto pańskie pieniądze; dziękujemy za łaski i służbę. Chłopca mego mi dajcie, teraz on chory śmiertelnie. Bóg wie, czy przeżyje to nieszczęście!
— Co pan chce, zrobię dla niego. Nie za sługę go miałem, ale za syna. Nie rozstawajmy się w gniewie, panie Hieronimie. Darujcie mi!
Młody chciał wyciągnąć rękę, ale dziad go zatrzymał.
— Hańbę jego słyszało sto osób, panie! — rzekł ostro — niechże przy nich odbędzie się rehabilitacya.
— Jestem gotów. Proszę panów za sobą.
W salonach sto osób bawiło się ochoczo, ale na widok tych trzech ludzi zmieszał się taniec; przeczuwano coś ważnego.
Gospodarz skinął na muzykę, by umilkła.
— Panowie! — zawołał donośnie. — Byliście świadkami ciężkiej krzywdy, jaką najniesłuszniej wyrządziłem waszemu koledze. Kto go zna, ten pewnie nie wierzył w posądzenie, ten pewnie mnie potępił, i słusznie! Weksel był podrobiony, a że pan Białopiotrowicz, choć to spostrzegł, nie zwrócił mojej uwagi, miał smutne osobiste powody. Ja jeden byłem winny! Wobec was wszystkich proszę go o przebaczenie za śmiertelną obrazę. Zawiniłem ciężko względem człowieka, któremu zawdzięczam pomyślność robót, doskonałą karność robotników, który jest uosobieniem rzetelnej pracy i nieposzlakowanej uczciwości. Przepraszam go teraz słowem, a czynem gotów jestem zawsze dowieść, jak go cenię wysoko i ufam nieograniczenie. Daj mi pan rękę, panie Białopiotrowicz, i przebacz! Bóg świadkiem, jak mi ciężko było przebyć te kilka godzin! Zapomnij mi tej nieszczęsnej sceny i zostań przyjacielem, jak dotąd, na zawsze!
Hieronimowi kołowało się w głowie, ledwie zdołał podnieść rękę i uścisnąć dłoń inżyniera.
Za naczelnikiem inni poczęli się cisnąć ku niemu, zapewniać o życzliwości, pytać o zdrowie, twierdzić, że byli pewni takiego zakończenia.
Znajome damy zbliżały się także, witając go z uśmiechem, ale on patrzył dziko, nie rozumiejąc dobrze, nie odpowiadając prawie.
Obejrzał się na dziada.
— Chodźmy ztąd — szepnął.
Wtem u drzwi hałas się podniósł, bieganina, wołania, i do salonu wpadł dozorca, w poszarpanej bluzie, bez czapki, czerwony jak upiór.
— Czego chcesz? Co się stało — zawołał naczelnik.
— Palą się baraki Eljasmana, magazyny, podwał, wszystko!
Damy zaczęły krzyczeć i mdleć. Inżynierowie rzucili się do drzwi i okien. Istotnie przez szyby biła łuna pożaru.
— Sikawki! Pobudzić robotników! Ratować! My zaraz idziemy! — zakomenderował naczelnik.
— Robotników nie trzeba budzić! Oni sami podpalili! Żyda upiekli podobno! Bunt — bełkotał dziesiętnik. — Niech pan wyjdzie! — zwrócił się do Hieronima.
— Czegóż chcą?
Naczelnik szukał czapki i aż sapał z gniewu.
Nim człowiek zdołał odpowiedzieć, pod oknami salonu powstał wrzask piekielny. Tysiąc może głosów zawyło unisono:
— Białopiotrowicza nam! Dawajcie zaraz! On pieniędzy cudzych nie brał, on nasz! Żyd brał! Niema żyda.
Na taką pretensyę gniew naczelnika opadł natychmiast. Sądził, że tu jest rabunek, rzeź, chciał telegrafować po wojsko. Wieść o śmierci Eljasmana miernie go dotknęła. Spojrzał na Hieronima.
— Niebezpiecznie pana zaczepiać — rzekł.
— Panie naczelniku, panie naczelniku! — zawyła tłuszcza.
Otworzył okno. Na dole roiło się jak mrowia czarnych postaci.
— Czego chcecie? — krzyknął.
— My, panie naczelniku, założymy swoje pieniądze za Białopiotrowicza! My założym, zniesiem do grosza! Jego nam oddajcie!
— Dziadku — szepnął znów Hieronim — chodźmy. Mnie tak strasznie słabo.
Pan Polikarp zbliżył się do naczelnika.
— Zabiorę go z sobą — rzekł — pan raczy wydać urlop.
— Zabiorą go robotnicy. Słyszy pan? To półbożek tej zgrai. Chodźmy. No, no, te łajdaki mają więcej rozumu, niż my wszyscy. Wymierzyli sprawiedliwość doraźnie. Wyrwaliby swego ulubieńca z piekła. Panowie, kto ze mną odprowadzi chorego kolegę do domu? Nie czas dziś się bawić!
Połowa towarzystwa chwyciła za czapki. Naczelnik ze starcem wzięli pod ręce Hieronima, nieśli go prawie.
— Białopiotrowicza nam, Białopiotrowicza! — wył tłum przed domem.
Było ich kilkuset, z kołami na ramionach, na przedzie ślusarz, Jan, posmolony, podrapany, straszny. Musiał przyłożyć czynnej ręki do egzekucyi żyda. Na widok Hieronima groźny wrzask zmienił się w grzmiący okrzyk, pozdejmowali czapki.
— Białopiotrowicz chory. Nie krzyczcie. Prowadzimy go domu — zawołał naczelnik.
Jan gwizdnął, ucichło wszystko.
— My go zaniesiemy! Dajno stary — rzekł poufale do pana Polikarpa. — Panu naczelnikowi dziękujemy — dodał, kłaniając się.
I stał się dziwaczny pochód tryumfalny. Jak dziecko wziął ślusarz Hieronima na ręce i ruszył przodem, otoczony gronem inżynierów. Za nim rzucił się tłum roboczy, dalej podrzędna służba, w końcu jechało towarzystwo balowe.
Jechało to i szło do baraku z desek, gdzie u progu stał Bazyli z miną niewiniątka, patrząc na opadającą łunę nad gniazdem Eljasmana.
Ze ślusarzem zamienili spojrzenie złośliwej radości. Uczucie zemsty było w nim silniejsze, niż trwoga o ulubionego pana.
— Doktora, Bazyli! — rozkazał pan Polikarp.
Sługa aż podskoczył na ten głos.
— Jest, jasny panie — odparł.
Istotnie doktór już siedział przy łóżku.
Jan złożył chorego na posłaniu.
— Tylko go pan wylecz! — rzekł ostrzegająco do eskulapa i wyszedł, o ile mógł najciszej.
Tłum się rozszedł powoli. W baraku został naczelnik, doktór i starzec; na progu, jak straż honorowa, stanęło dziesięciu ślusarzy. Żaden król nie był lepiej strzeżony, ani szybciej obsłużony, jak Hieronim.
Ale biedak nie widział swego tryumfu.
Majaczył w strasznej gorączce, nie poznawał nikogo, bredził, zrywał się, przeklinał życie, wołał matki.
— Tyfus i zapalenie mózgu — rzekł spokojnie doktór, kładąc lodowe okłady.
— Ale wychodzi się z tego? — spytał niespokojnie naczelnik.
— Jeden na stu czasem.
Dziad Polikarp nie pytał się, nie odzywał, nie wtrącał do rady i pomocy.
Siadł ciężko obok łóżka, nie spuszczał oczu z wyniszczonej twarzy chorego.
Zimna krew i stanowcza decyzya opuściły go zupełnie. Nie był to już dumny satrapa, nieprzystępny żadnej ludzkiej słabości i uczuciu; był to zwykły śmiertelnik, dotknięty w samo serce, znękany, nieszczęśliwy.
Wyglądał jak ten, co, zbierając skarb całe życie, zostanie z niego odarty; jak ten, co, strawiwszy wiek nad wielkiem dziełem, traci je nagle, w dzień tryumfu staje wyzuty ze wszystkiego nędzarz.
Przerachował się. Hartował stal i oto rozpryskiwała mu się w dłoni na atomy; chciał mieć klingę najprzedniejszą, zostanie mu może garść prochu.
Dziwny psychologiczny proces rozgrywał się w tej skrytej, nad wyraz pysznej duszy. Może raz pierwszy w życiu sumienie wstało nieubłagane, jak oskarżyciel kryminalny, i wołało wobec wielkiego tłumu myśli, jak w sądzie, wołało wielkim głosem: zabiłeś! jesteś zbrodniarzem; patrz na swą ofiarę!
I pan Polikarp patrzył pełną zgrozy źrenicą. Twarz wnuka chuda, ostra, ciemna purpurą gorączki, była tuż przed nim, obraz fizycznego i moralnego wysiłku, nadmiernej pracy, długiej biedy. Darmo wzrok starca szukał w niej win osobistych, upadku, grzechu, jakiejś obrony dla siebie. Nic; twarz ta była wykrzywiona bólem, stwardniała od walki, ale szlachetna i surowa, a wokoło ust rysował się nieubłagany rys żelaznej woli i uporu — rys rodzinny.
I nagle z ofiary człowiek ten zmienił się w sędziego. I zdało się starcowi, że usta te wydadzą wyrok na niego, że one jedne zdołają zagłuszyć wołanie strasznego oskarżyciela, coraz straszniejsze: zabiłeś!
Pan Polikarp obejrzał się wokoło. W pokoju było w tej chwili pusto; musiało minąć wiele godzin, zabierało się na brzask.
Nikt nie widział, jak starzec na klęczki się osunął i, bijąc się w piersi, prosił pokornie:
— Boże bądź miłościw mnie grzesznemu! Nie bierz mi tego dziecka! Niech mu oddam za to, co wycierpiał!
A potem pochylił się i pocałował po raz pierwszy skroń biedaka.
— Czy ty mi zapomnisz kiedy? — szepnął.
Ale dusza Hieronima była gdzieindziej.
— Wiesz, Józik — mówił niewyraźnie — wszystko domki karciane! Cokolwiek zrobisz, wiatr dmuchnie i niema! Tak zawsze! Już nic robić nie będę! A jak koniec, to co? Domki karciane!...
Straszne było to bredzenie w głuchej nocy. Śmierć wyciągała kościste ramię i w oczach starca wydzierała mu jego skarb, a on był jak dziecko bezsilny! On, pyszny jak szatan i taki możny!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.