Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

Szubert, ani Jaskólski nie mogli się do niczego przyczepić. Trzeba na samym początku i na końcu wsadzić pochwały dla nich. Zwłaszcza dla Szuberta, bo jeśli jest on kreaturą ministra, a to nie ulega wątpliwości...
Drzwi otworzyły się i do gabinetu wpadł Szubert. Malinowski ledwie zdążył zsunąć notatki do szuflady.
— Wróciłeś pan? — zawołał prezes — no i cóż u licha nie przychodzisz pan do mnie?
— Właśnie przed chwilą, panie prezesie...
— No i cóż?
— Ciężką miałem przeprawę — westchnął Malinowski.
— Gadajże pan do diabła! Minister zaakceptował?
— Dużo to kosztowało wysiłków, ale w końcu przyznał nam rację.
Szubert wytrzeszczył oczy:
— A cóż z interpelacją tego bałwana?
— Ach — machnął ręką Malinowski, dając do zrozumienia, iż minister zbytnio się interpelacją nie przejmuje — za to o panu, panie prezesie, wyrażał się z wielką sympatią, z prawdziwym uznaniem. Aż mi serce rosło, bo myślę sobie...
— Co pan sobie myślisz — przerwał Szubert — to pańska sprawa. Opowiadaj pan szczegółowo.
Malinowski przygryzł wargi. Dawniej znosił bez protestu niegrzeczności Szuberta. Oczekiwał też, że wicedyrektora prezes będzie inaczej traktował niż podrzędnego urzędnika. Jakże musiał panować nad sobą, by znosić nadal te gburowate uwagi.
Gdy wreszcie prezes wyszedł, Malinowski wyciągnął za nim pięść: