Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan zaczeka.
Wyszła i nie było jej dość długo. Malinowski usiadł, poprawił krawat, strzepnął nitkę z rękawa i czekał.
— Dziwna panna — myślał — czy ona zakochała się we mnie, czy co?...
Czuł jeszcze na wargach dotyk jej chłodnych rozchylonych ust i gubił się w domysłach, czym się to wszystko skończy.
Nie dosłyszał jej kroków, gdyż podłogi były pokryte grubymi dywanami (taki jeden mógł kosztować do dziesięciu tysięcy — same perskie!), drzwi również nie ostrzegły go, gdyż w długiej amfiladzie wszystkie były pootwierane.
Zjawiła się nagle w czerwonym jak krew szlafroku i w czerwonych pantofelkach rannych na wysokich obcasach, nad którymi widoczne były nieosłonięte, bladoróżowe pięty.
— Ona jest naga — pomyślał — pod tym szlafrokiem nie ma nic.
Teraz zrozumiał i nieco się speszył. Chciał wstać, lecz usiadła obok i jego lekko przytrzymała, przy czym czerwony jedwab odchylił się odsłaniając nagie piersi, małe, jędrne, odrobinę zaróżowione...
Chciał powiedzieć, że należy zachować ostrożność, że drzwi pootwierane, że może służba wejść, lecz sytuacja była tego rodzaju, że nie wypadało. Wypadało całować i Malinowski zabrał się do całowania. Szlafrok zsunął się z jej ramion, z kolan i leżała teraz przed nim zupełnie naga, wspaniała swymi kształtami i kolorem skóry, przypominającym kość słoniową.